Bo Yin Ra – Droga Moich Uczniów

Każdy człowiek stanowi o sobie przez swe własne postępowanie, tak, że nie może być niczym innym, jak tym właśnie, do czego go czyni zdolnym to jego postępowanie.

I. KOGO UWAŻAM ZA UCZNIA

Nie wszystkich, rzecz prosta, którzy sobie ten tytuł nadają, mogę za swych uczniów uważać, i nie powinno to zniechęcać ludzi, którzy czynami i zachowaniem się rzeczywiście wykazali, że są moimi uczniami, bądź też gotowi są udowodnić, że są prawdziwymi uczniami duchowymi

Każdy człowiek jest swoim własnym sędzią! Sędzią nad samym sobą, a przeciw jego wyrokowi nie ma po wieki wieczne „odwołania”! I wyrok ten nie jest odnajdywaniem odnośnego prawa w myślach, lecz stwierdzeniem prawa przez czyn. Każdy człowiek stanowi o sobie przez swe własne postępowanie, tak, że nie może być niczym innym, jak tym właśnie, do czego go czyni zdolnym to jego postępowanie.

Gesty zewnętrzne oceniają samego siebie może wprawdzie zmylić własną zdolność wydania sądu i zwieść bliźnich, lecz wyznaczonego przez czyny stanowiska w substancjalnym życiu duchowym ani na jotę zmienić nie może. Kto jest rzeczywiście moim uczniem wie o tym i potrafi poczynać sobie tak, jak nauka moja nakazuje wszystkim postępować. Nie potrzebuje mego wyraźnego uznania, gdyż czyny jego z całą pewnością mu powiedzą, czy mogę go zaliczyć do swych uczniów lub nie. 

Do grona swych uczniów związanych ze mną w praświetle ducha, nie mogę włączyć nikogo na świecie, kto nim nie jest sam przez się dzięki swym myślom, uczuciom, chęciom, słowom i uczynkom! Osobista ze mną znajomość jest dla mego ucznia rzeczą zgoła nieistotną. Śmiertelny, ułomny, podlegający najrozmaitszym strapieniom człowiek cielesny, a wszak jako taki bytuję w życiu ziemskim, jest dla mnie w tej widzialności niby widzialna wskazówka ukrytego mechanizmu zegarka. Z nauką moją, której udzielam, mam do czynienia jako pośrednik.

Nie ma też zgoła żadnego znaczenia i nie staje mi się bliski jako uczeń nikt, kto w przykry wysoce sposób twierdzi o sobie, „że się przykłada do nauki”, gdyż mniej więcej „zachował w pamięci” wszystko, com podał w mych pismach. Dopóki nauki zaczerpnięte z mych słów pozostają jedynie własnością mózgu, będą nią pozostawać tylko do tej pory, dopóki mózg będzie mógł je „zachować”. Nic z tego nie pozostanie na zawsze! Jedynie to, co się przerodziło w czyny i przybrało kształt życia będzie zachowane na wieki – wtedy, gdy już żaden atom mózgu nie pozostanie w takiej samej postaci, jaka niegdyś była konieczna, by uchwycić rzeczy ode mnie przejęte. Tytuł mego ucznia nie jest wynikiem pewnego rodzaju wyróżnienia, jakiego bym mógł „udzielać”.

Uczniem moim jest każdy człowiek zagłębiający się w podane przeze mnie nauki i zobowiązujący się wobec siebie samego: w miarę możności kształtować odtąd swe życie zgodnie z logicznymi wnioskami wysnutymi z moich nauk. Ze mną ma to tylko tyle wspólnego, że przyoblekam w słowa relacje oparte na własnym doświadczeniu i wykładam pradawne nauki, o których prawdziwości dane mi było się przekonać.

Oczywiście chodzi tu o dziedziny doświadczeń niedostępnych dla nikogo z moich bliźnich na zachodniej półkuli – po drugiej zaś stronie kuli ziemskiej dostępnych dla znikomej jeno garstki ludzi, z których żaden nie miał obowiązku udzielania przeznaczonych dla ogółu wyjaśnień. Nie mogę nikomu z mych uczniów zabronić nazywania mnie swym „mistrzem” skoro wiadomo, że w krainach wschodzącego słońca ludzi mego pokroju, jak i w ogóle każdego nauczyciela duchowego określa się słowami najbardziej zbliżonymi do tego pojęcia. 

Mógłbym tu nawet rzeczywiście powołać się na pochodzące z ducha „uprawnienie” – lecz w tych określeniach widzę tylko wówczas sens i znaczenie, gdy człowiek używający podobnych słów wie o tym, co one w rzeczywistości oznaczają. A że jest to możliwe dla niewielu bardzo ludzi, wciąż tedy proszę o poniechanie tytułu „mistrza”, gdyż w żadnym razie nie wchodzi się w stosunek uczniowski ze mną przez zwroty i tytuły mi nadane. Wielką niedorzecznością jest sądzić, że czysto duchowy stosunek sięgający hen ponad życie ziemskie zależy od jakiegoś zewnętrznego świadectwa uznania.

Pewne nie zupełnie trafne ujmowanie mojej nauczycielskiej działalności duchowej przejawia się również w tym, że niektórzy uczniowie uszczęśliwieni, nie mogą się powstrzymać od przysyłania mi każdej recenzji, w której autor coś pochlebnego powiedział o moich książkach. Inni znów piszą mi istne listy kondolencyjne, jeśli bezimienny nieokrzesaniec w piśmidle karczemnym, którego amatorzy rzecz prosta nigdy nie mogą być brani pod uwagę jako uczniowie moich nauk, pozwala sobie na przejaw chłopięcego braku wychowania, co mu jest potrzebne, aby mieć powodzenie u swych czytelników.

Na recenzje o książkach należycie redagowanych czasopism i dzienników w ogólności zapatruję się z całym szacunkiem bezwzględnie należnym zdaniu bliźniego mającego coś do powiedzenia. Z pierwszego zdania przeważnie można już poznać „kto zacz” jest recenzent i na jaki stopień uwagi zasługuje jego zdanie nawet gdy się jeszcze nie zna jego pseudonimu lub nazwiska. Gdybym tworzył dzieło czysto poetyckie lub pisał księgi naukowe, wówczas recenzje moich książek miałyby dla mnie już dlatego wielką wagę, że poczuwałbym się do obo wiązku badania jak oceniają moją pracę bliźni, zdolni do wydawania sądu zwłaszcza po to, by dowiedzieć się czy i jak zużytkować te oceny w mojej dalszej twórczości.

Ale że nie występuję publicznie ani jako poeta, ani jako przedstawiciel jakiejś nauki lub gminy religijnej, lecz układam teksty swej nauki jedynie na podstawie wyników mych własnych doświadczeń oraz dzięki pewnej możności postrzegania, jaka się stała mem udziałem, a jakiej dziś nikt w Europie nie posiada, nawet najżyczliwszy recenzent będzie miał niełatwe zadanie z tym, co pisać muszę, mnie zaś sąd jego mało może pomóc, jeśli nawet jego recenzja moich ksiąg może bardzo wydatnie przyczynić się do tego, że trafią one do rąk ludzi którzy ich potrzebują, a dotychczas na próżno ich szukali.

Wydaje mi się jednak, że ci właśnie poważni krytycy, którym książki moje zawdzięczają w ten sposób swe rozpowszechnienie, najprędzej zrozumieją, że dzieła nauki mojej dopiero wtedy można krytykować gdy krytyk już zaczął postępować według mych wskazówek. Zresztą o błędnej zupełnie klasyfikacji moich pism lub mojej osoby nie warto mówić, choć na marginesie mojej działalności jawniej spotykają mnie wciąż dość szczególne rzeczy: bądź w uciesznym przebraniu, bądź z zarozumiałą miną – w niejednym z tych licznych listów na które nigdy nie będę mógł dać odpowiedzi.

Na tym miejscu wyraźnie zaznaczyć że nawet w stosunku do moich prawdziwych i wypróbowanych uczniów nie mógłbym zobowiązać się do wymiany listów: braku odpowiedzi na listy do mnie skierowane nigdy nie należy tłumaczyć, jakobym chciał w myśl znanego przysłowia: „Brak odpowiedzi jest też odpowiedzią” wyrazić w ten sposób ocenę otrzymanego listu lub jego autora.

Jakiś list może mnie najgoręcej interesować lub pobudzać do głębokiego współczuwania, mogę mieć bardzo dużo do powiedzenia na temat jego treści – a jednak muszę się wyrzec odpowiedzi, gdyż obecny zakres mej korespondencji od dawna nie daje się już więcej rozszerzać – a nawet wręcz nie może być utrzymany, albowiem rozpraszanie sił wymagających najgłębszego skupienia przyniosłoby uszczerbek mym istotnym zadaniom życiowym. 

Wiedzą o tym i pilnie przestrzegają z własnego popędu najbliżsi moi uczniowie, ale i dalsi okazują to samo zrozumienie, przejawiające się w licznych listach, które należy uważać raczej jako z serca płynące pozdrowienia, tak że wysyłający przeważnie nie podają nawet swoich adresów. Im wszystkim na tym miejscu składam gorące podziękowanie!

Jak najbardziej stanowczo muszę jednak wystąpić przeciw pewnemu ujmowaniu obowiązku ucznia, które niestety tu i ówdzie spotyka się u godnych zresztą podziwu i znacznie zaawansowanych uczniów. Mam tu na myśli dążenie do zjednywania prozelitów: dążenie do rozwijania swego rodzaju „działalności misjonarskiej” celem rozpowszechnienia wykładanych przeze mnie nauk i wyróżnienie się w charakterze „apostołów” tych nauk. Nie ma dla mnie nic bardziej fatalnego i nic nie stoi bardziej na przeszkodzie spokojnemu, godnemu i trzeźwemu przyjmowaniu tego com powiedział – co więcej niż dotychczas nawet w przybliżeniu nie zahamowało tak dalece mej działalności – jak tego rodzaju błędna gorliwość moich oddanych uczniów.

Pojmuję doprawdy dobre zamiary i znam oczywiście wszelkie pobudki prowadzące do tego rodzaju niechwalebnego zbytku gorliwości, lecz niestety nie mogę oszczędzić gorzkiej prawdy takiemu niecierpliwemu zapałowi – że odstręczył daleko więcej ludzi od pozbawionego uprzedzeń zainteresowania się treścią moich ksiąg niżby mógł kiedykolwiek do nich pociągnąć. Poza tym w tej niecierpliwości przejawia się zawsze drobne, aczkolwiek wybaczalne przecenienie własnej siły przekonania ludzi przy jednoczesnym wyraźnym niedocenianiu praduchowych potęg, od których wyłącznie zależy oddziaływanie moich nauk. 

Doświadczenie wyraźnie mi mówi, że wśród wszystkich ludzi, których dziś uznać mogę za swych prawdziwych uczniów duchowych znajdzie się zaledwie maleńka garstka takich, którzy po raz pierwszy usłyszeli o moich księgach od któregoś z uczniów oddających się „misjonarstwu”. Do wszystkich innych książki te „przyszły” same w ten czy inny sposób, choćby się to odbyło bardzo dziwnymi drogami i choćby czasami chodziło o bardzo opornych ludzi, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru zajmować się sprawami ducha. 

Niektórzy moi uczniowie nie zwracają widocznie uwagi na różnicę istniejącą między ich w jak najlepszej myśli prowadzoną pracę misjonarską, a wymaganą ze stanowiska kupieckiego reklamą wydawniczą. Ale chodzi tu o rzeczy nader istotne! Podczas, gdy przy wielkiej osobistej akcji zjednywania poszczególnych jednostek zawsze wysuwa się na czoło dozwolony wybór zjednywanego przez werbującego, wydawca zwraca się do ogółu ze swoją reklamą i pozostawia duchowemu kierownictwu każdej jednostki decyzję, komu ona zechce dać do rąk książki, a komu jeszcze nie. 

Wszelka reklama wydawnicza wychodzi z założenia, że istnieje mnóstwo ludzi, którzy pilnie potrzebują moich ksiąg, lecz nic jeszcze o nich nie wiedzą. Wydawnictwo kieruje swoją reklamę do każdego czytelnika jego ulotek propagandowych i wystrzega się czynić jakikolwiek wybór. Wybór ludzi, do których rąk dzięki reklamie mają dojść moje księgi pozostawiony jest z ducha kierowanemu doborowi dusz, który się nigdy nie myli. W przeciwieństwie do tego nawet najlepszej myśli dokonywane prywatne zjednywanie ludzi z rzadkimi bardzo wyjątkami – wręcz jaskrawym wtargnięciem w sferę duszy praw bliźniego.

Każde takie nieproszone i przeważnie niewczesne wtargnięcie może doprowadzić do tego, że człowieka nierozważnie nagabniętego, do którego moje księgi przychodzą może zgoła nie w porę, chociażby pełen zapału uczeń inaczej o tym sądził – ogarnia istna odraza do rzeczy tak natrętnie mu narzuconej, a przy tym wielu znajdzie się ludzi, dla których to tylko przedstawia wartość, co sami sobie wynajdą. Jest rzeczą możliwą, że ów odstraszony po kilku dniach lub tygodniach sam by natrafił na moje księgi, a teraz zrażony zbytnią gorliwością mojego ucznia, z rozmysłem trzyma się od nich z daleka, może dopiero po latach odnajdzie je w sposób, który mu będzie odpowiadał.

Mogę niestety powołać się na liczne wypadki, w których zbyt gorliwi uczniowie usiłowali pozyskać innych ludzi dla moich pism a osiągnęli jedynie bardzo gwałtowny opór; aż wreszcie ci oporni mnie mimo wszystko odnaleźli i opowiedzieli mi o swych poprzednich przejściach. Kto zatem pragnie w tych sprawach należycie postępować, ten niech pozostawi mocom duchowym, pod których pieczą znajdują się moje Księgi, decyzję do czyich rąk mają te księgi dotrzeć. 

Nie znaczy, to bynajmniej, że nawet mówienia o tych księgach należy unikać! Pragnę by tylko unikano misjonarskiego „obrabiania” i „namawiania” innych! A że przeważnie wypróbowani uczniowie czują się w obowiązku bronić przed innymi tego, co im samym przyniosło światło i oświetlenie, więc uważam powyższą wskazówkę za bardzo a bardzo potrzebną. Jednocześnie muszę tu przestrzec każdego z mych uczniów przedstawieniem zbyt wielkich wymagań sobie oraz innym znanym mu współuczniom.

Drogę, po której uczę dotrzeć może do substancjalnego ducha a zarazem do niezbitego uświadomienia sobie własnej przynależności duchowej, oczyściłem niby pracowity dróżnik z wielu przeszkód, których przezwyciężenie wymagało przed tym nieludzkich prawie wysiłków. Nie jestem jednak w możności usunąć z drogi również wszystkich stromizm, które jedynie wytrwałością pokonać się dadzą, gdyż droga ta od pradawnych czasów prowadzi przez wysokie skały! 

Żadnemu z moich uczniów nie mogę oszczędzić trudu wspinania się – żadnego nie mogą na własnych barkach nieść na szczyt! Najprędzej jednak wędrowiec pokona każde strome wzniesienie, jeśli nie pędzi i nie nagli, lecz tak potrafi mądrze iść i z takim umiarkowaniem używać swoich sił, że nigdy nie może paść ofiarą przemęczenia. Spokojna i niezachwiana ufność oraz żywa wiara we własne siły doprowadzą Dążącego znacznie prędzej do jego wysokiego celu, niż wszelkie kurczowe napięcie woli, do którego jakże łatwo się uciekają ludzie niecierpliwi!

II. CO NALEŻY ROZRÓŻNIAĆ

Ze wszystkich moich ksiąg jasno wynika, co bym chciał, by rozumiano przez słowo „Duch”. Ale że w mowie potocznej a nawet w terminologii tego samego wyrazu używa się na określenie czynności mózgu ludzkiego i ich wyników, więc stale i ciągle spostrzegam, że ten lub ów z moich uczniów spotykając w moich księgach słowo: „duch” zazwyczaj błędnie go tłumaczy. 

Nie ma w tym zaiste nie dziwnego, gdyż w życiu codziennym mówi się o pracy „duchowej”, o „duchowym” przemęczeniu, o „duchowej” dykcji, „o bogatym duchem” uwagach, o „świeżości ducha”, jak również zamroczeniu „duchowym” i ujmowanego w ten sposób ducha bądź wynosi się pod niebiosa, bądź wypowiada się mu wojnę na rzecz duszy.

Ale to, co się tu określa słowem „duch”, jest pracą mózgu – jest przejawem wrodzonej i przez ciągłe ćwiczenie udoskonalonej czynności mózgu – świadectwem szczególnie bystrej pracy mózgu lub jego trwałej sprawności, a z drugiej strony choroby nazywane „chorobami ducha” są właściwie chorobami mózgu bez względu na to, czy powstały one przez dające się rozpoznać przyczyny fizyczne, czy też pod wpływem natury tajemnej.

Jest to oznaką oddalania się od ducha, że człowiek ziemski „upadły” ze świadomego bytowania w substancjalnym duchu odczuwa przejawy czynności własnego mózgu jako coś „duchowego”, tak iż się mówi o żywym „duchu” mając na myśli bystry umysł.

Jedynie tam, gdzie wyraz „duch” ma oznaczać zazwyczaj niewidzialną, bezcielesną istotę: „zjawę z zaświata”, widzimy przebłysk ostatniego wchłoniętego niemal przez ciemności promienia przeżycia substancjalnego „ducha”, choćby wyobrażenia jakie sobie tworzył człowiek ziemski, aby w formie uchwytnej przedstawić rzeczy niewidzialne, objawiały się czasowo w postaci wprost fantastycznej, groteskowej i niedorzecznej.

Natomiast w sferach zeuropeizowanych religii mówi się wprawdzie bardzo wiele o duchu – lecz jeśli się wsłuchać w wyczuwany prawdziwy ton słów, spostrzega się niezwłocznie że nawet wówczas – gdy jest mowa o duchu wieczności, o duchu Bożym, o duchu „świętym” – określa się jako „ducha” jedynie pewien bardzo subtelny rodzaj czynności mózgu.

Bóg jest wprawdzie duchem, a ci „którzy go wielbią” powinni go wielbić w „duchu”, a więc w „prawdzie”, ale przez tego ducha, który jest Bogiem, rozumie się w analogii do ludzkiego doświadczenia umysłowego, świadomość mózgową podniesioną do olbrzymich rozmiarów, wielbienie zaś w duchu ujmuje się nie wiele inaczej, niż wielbienie w myślach.

O substancjalnym, wiekuistym duchu, w którego promiennej światłości możemy jedynie poznać w sobie Boga Żywego [El Hayy], nie mamy najmniejszego pojęcia. Cóż więc dziwnego, że się podnoszą głosy protestu przeciwko przewadze tego „ducha” mózgów mieniącego się tak różnorodnymi podejrzanymi barwami! Cóż dziwnego, że usiłujemy występować przeciw niemu w obronie praw duszy!

Bodźcem tej walki jest z wyczucia płynąca pewność, że ziemski „duch” mózgów nie jest najwyższym dobrem, które moglibyśmy przeżywać wewnętrznie. „Jasnoczującymi” zmysłami wewnętrznymi doszukujemy się duszy, w której przejawach wyczuwamy siłę nieskończenie wyższą od wiedzy mózgowej o nas samych. Siłą rzeczy musielibyśmy odrzucić słowa apostoła Pawła, że duch przenika wszystko, nawet „głębie boskości” – gdybyśmy przy tej sentencji mieli na myśli „ducha” który jest jeno wynikiem ruchu komórek mózgowych.A że tu wszelka jest mowa o substancjalnym duchu wiekuistym, z siebie dopiero mózg tworzącym stało się niestety od dawna tajemnicą…

Człowiek ziemski oddaje się coraz bardziej zróżnicowanym zadaniom myślowym pozostając pod urokiem błędnego mniemania, jakoby jego zależne od mózgu myślenie było „duchem” z ducha wieczności. W niezliczonych jednostkach utrzymało się jeszcze słabo wyczucie, że musi istnieć poznanie, którego nigdy nie można osiągnąć pracą mózgu – poznanie pochodzące z rzeczywistego przeżycia w duchu – a nie z rozumowego dociekania, wnioskowania i stwierdzania.

Nikt jednak nie potrafił wskazać, jak dojść do tego wyczuwanego poznania, aczkolwiek nie brakło świadectw, że jest to możliwe. Ale we wszystkich czasach bywało to możliwe jedynie dla ludzi, którzy znaleźli się „w duchu”: w „substancjalnym” samym przez się żyjącym niezniszczalnym i niezmiennym duchu wieczności! Tego zaś ducha ogarnąć się nie da ani myśleniem mózgowym, ani ziemsko – zwierzęcymi zmysłami. Mówi się „w nim” znaleźć, jeśli chcemy w nim poznać, badać, dociekać, a możemy do niego się dostać, gdyż ożywia nas – nawet fizycznie – gdyż „żyje” on w nas, chociaż my jeszcze nie potrafimy żyć w nim…

Nigdy jednak nie potrafimy przeniknąć „do ducha” za mocą jakiejkolwiek czynności mózgowej! Chodzi tu przecież o pewne wydarzenie a nie wymyślenie lub wyobrażenie sobie czegoś! Mózg może wprawdzie „zarejestrować” to wydarzenie a następnie jako niezbity fakt poddać myśleniu, lecz rzeczą jest niemożliwą, by mózg je wywołał. Jak dojść do tego, aby to przeżyć wskazuję to w moich księgach. Jedynie dla wskazania co jest do tego niezbędne, księgi te napisałem doprawdy: krwią serdeczną napisałem! A że istnieje wiele możliwości wywołania wspomnianego wydarzenia, wskazuję więc właściwości poszczególnych, indywidualnie różnych sposobów kroczenia po drodze wiodącej do celu.

Każde słowo, którem napisał, służy do wskazywania drogi, tak by każdy, kto pragnie na nią wkroczyć, z niewielkim trudem mógł dowiedzieć się jak przebyć drogę w sposób odpowiadający jego uzdolnieniom. Ale nie tylko wytyczam drogi lecz ukazuję zarazem niejeden widok jaki się roztacza z niektórych punktów lub u końca tej bardzo nielicznym tylko znanej drogi.

Nie jest to tak dalece niewinny błąd, jeśli niektórzy z czytelników moich pism sądzą, że ich zdolności są nieograniczone, i że od uznania jednostki zależy wybór tego czy innego, czy też jednocześnie wszystkich wskazanych przeze mnie sposobów wstąpienia na drogę.

Każdy człowiek przynosi z sobą tu na ziemię inne skłonności, następnie na każdego od młodości wywierają ludzie wpływ i stosunki, doświadczenia oraz własne i cudze wyobrażenia. Z tego wszystkiego wynika, w jaki sposób musi wkroczyć na drogę, jeśli chce dotrzeć „do ducha”. Sądzę, iż dość wyraźnie wskazałem w moich księgach, jakie warunki odpowiadają jednemu a jakie znów innemu sposobowi.

Ludzie mojego pokroju, którzy jak i ja znają różne sposoby kroczenia po drodze, lecz wyrośli w niemiłosiernej, wydającej się nam „okrutną”, dyscyplinie wschodnich nauczycieli mądrości, odczuwają treść moich pism jako „zbyt łatwo zrozumiałą”, gdyż są zdania, że droga do ducha powinna być cała zatarasowana przeszkodami, ponieważ ten tylko jest godzien dojścia do celu, kto się nie ulęknie najgroźniejszych nawet przeszkód.

Tego samego zdania byli prawdziwi wtajemniczeni w starożytne „misteria” w Chinach, Indiach, Babilonii, Persji, Egipcie, Grecji i w Rzymie, jeśli chodziło o prawdziwą znajomość zajścia tych samych możliwości wydarzeń, o których mówię w moich księgach. Nie wolno jednak pomimo wszystko sądzić, że stałem się tak „łatwo zrozumiałym” jak jestem w moich pismach, nie mając po temu usprawiedliwiających przyczyn! Co prawda decyzja zależała wyłącznie ode mnie, ale widziałem zarazem dlaczego mnie właśnie ją pozostawiono.

Nie jestem człowiekiem starożytności ani azjatą, choć zarówno w czasie jak i w przestrzeni uważam obydwa te środowiska za włączone substancjonalnie – duchowo w moje życie – ale jako Europejczyk dwudziestego wieku ery chrześcijańskiej znam niestety niecierpliwość, która jest cechą charakterystyczną ludzkości moich czasów i wiem zarazem, że tylko bardzo nieliczni spośród mych społecznych mogliby żywić nadzieję osiągnięcia korzyści z mojej nauki, gdybym w pismach swoich chciał używać przeplatanej tajemnicami mowy i w miarę możności zatarasować przeszkodami to, co bym pragnął wszystkim udostępnić.

Prawdę rzekłszy we wszystkich mych pismach chodzi o rzeczy, które zaiste z trudem się dają wyrazić w mowie. To, co mam do powiedzenia nie łatwo daje się ująć w słowach. Nie mam też do czynieni z przygotowanymi dostatecznie czytelnikami, przy całym bowiem upowszechnieniu wszelkiej wiedzy o minionych lub dalekich od zachodu kulturach, nawet czasami, którzy tu w grę wchodzą, nie znają cech oddzielających w tych dziedzinach wiedzy zabobon od istotnego poznania rzeczywistości. Cechy te mogą znać tylko ludzie, którzy już przeniknęli „do ducha”, przeto mogą „z ducha” rozpoznać. Ale dla tych ludzi nie piszę i ci z łatwością mogą się obejść bez moich sprawozdań.

Kto wszelako chce zostać moim uczniem, gdy chodzi mu o to, by odnaleźć drogę „do ducha” w odpowiadający jego charakterowi sposób, ten postąpi słusznie, jeśli będzie nie mieszał dowolnie obcych różnych sposobów kroczenia po drodze, lecz wybierze sobie ten, który mu najbardziej odpowiada, a wówczas niech spokojnie przestanie się interesować innymi wskazanymi przeze mnie możliwościami.

Nie pouczam osób w substancjonalnym duchu w chęci zbudowania surowej nauki, którą by mogli przejąć tylko najwytrwalsi. Ukazuję z ducha, który jest miłością, miarę miłości i nie wyczerpanego miłosierdzia – płynącej szerokim strumieniem litości. Nie tylko wytyczam drogę, lecz zarazem o tyle podaję jej cechy, o ile szukający znać je powinien. Każdy może sobie odnotować najłatwiej dlań zrozumiałe znaki przydrożne i nie powinien dać się zwieść znakom, którymi inni Szukający lepiej się będą kierować.

To, co określam w mych pismach słowem „duch” nie daje się porównać z niczym znanym na ziemi. Jest to sposób przedstawienia najbardziej odpowiadający istocie Pra – Bytu, z którego wypływa wszelki byt, z którego czerpie „życie” wszelki byt dopóki pozostaje w przybranej każdorazowo postaci. Jeśli powiem: jest to niby nie – związana elektryczność o wysokim niebywale napięciu przenikająca każde ciało wprowadzone w pole jej sił i stosownie do jego właściwości w nim się przejawiająca – to nie jest to oczywiście porównanie, lecz dający się użyć obraz mogący ustrzec przed popełnieniem błędu.

Mamy utajone w sobie zdolności do przeżycia tego od praczasu bytującego ducha, a bez naszego świadomego współdziałania żadna „łaska” nie zdoła tak rozwinąć owych zdolności, by się nam mógł objawić dostępny dla nich świat istotnego substancjalnego ducha. Ów świat odwiecznego ducha, zawierający znów w sobie niezliczone poszczególne światy, nie jest czymś niezmiennie stężałym, nie jest nieuporządkowanym chaosem, lecz czymś stale się poruszającym – kosmosem najjaśniejszych, w ciągłej przemianie pozostających, a jednak w bycie identycznych ze sobą form.

Kto w duchu pragnie przeżywać świat ducha, ten musi wpierw usunąć w sobie przeszkody powstałe z wyobrażenia, jakoby nieuchwytny dla oka ziemskiego świat ducha, w żadnym razie nie podpadał pod zmysły, lecz był raczej ulotnym, nie rozczłonkowanym w sobie kołysaniem i falowaniem nie tworzącym określonych form. Powinien jasno uprzytomnić sobie, że ostateczną przyczyną jego własnego życia jest duch, że i w powłoce ziemskiej organizm „ciała” duchowego może zacząć działać i że wówczas rozwijają się „zmysły” czysto duchowe zamiast zmysłów cielesnych.

W każdym razie Szukający musi też sobie powiedzieć, że w duchu przeżywać można tylko według duchowego sposobu poznania, zupełnie tak samo, jak tu na ziemi otaczający nas i znany ciału świat fizyczny możemy przeżywać tylko dzięki fizyczno – zmysłowemu poznawaniu. A jak w świcie fizycznym przeżycia zależą od zmysłów fizycznych, tak i w duchu to tylko przeżywać można, co każdorazowy stopień rozwoju zmysłów duchowych przeżywać pozwala.

Jak w naszym fizycznym świecie ziemskim zmysły ziemskie wykazują bardzo różne możliwości rozwoju przez co przeżywanie świata u każdego człowieka inaczej się układa zależnie od tego, czy ten czy inny zmysł osiąga przewagę, także przeżycia duchowe zależne są od rozwoju zmysłów duchowych inaczej się układające w każdym duchu ludzkim.

Jeśli szereg analogii tu przytoczonych ma być zupełny, tedy muszę zwrócić uwagę ucznia jeszcze na jedno bardzo istotne podobieństwo, które dopuszcza wprawdzie wszystko, com wyżej powiedział, ale ma też niepoślednie znaczenie dla oceny przeżycia duchowego. Mam tu na myśli fakt że rzeczy duchowe, tak samo jak i rzeczy fizyczno – zmysłowe, możemy bądź na zimno i rzeczowo poznać, bądź przeżywać je z całym zapałem duszy. Przy przeżyciach ziemsko – zmysłowych, jak i przy duchowo – zmysłowych chodzi zawsze tylko o przeżycie różnych aspektów tej samej prasiły, którą w jednej z moich ksiąg określiłem wręcz jako „jedyną rzeczywistością”.

Do tej „jedynej rzeczywistości” po wieki wieczne nic przeniknąć nie może poza jej własną „świadomością”, tak że dla najwyższych po ziemsku już niemożliwych do wyobrażenia sobie stopni wiekuistego człowieczeństwa duchowego nie istniałaby ona, gdyby jej istnienie nie wywołało pobocznych zjawisk sił duszy, które tak w życiu fizyczno – zmysłowym jak i w duchowo – zmysłowym usiłują działać jeśli sami temu działaniu nie stawiamy przeszkód. Dla tego nader ważną rzeczą jest, jakie siły duszy potrafimy zjednoczyć z naszą najwewnętrzniejszą wolą – jakie z tą wolą zdołamy zidentyfikować. Nie tylko dla naszych doczesnych ziemskich przeżyć, lecz w stopniu znacznie większym jest dla naszych wiecznych przeżyć w duchu!

Przeto dla ludzi, którzy pragną przeniknąć do ducha jest najwyższym i najsurowszym obowiązkiem chronić siły swej duszy od „szkody”, aby dążenie do najwyższego celu nie skończyło się „śmiercią” duszy, ponieważ owo rzeczowe poznanie na zimno bez zapału duszy jest samopotępieniem, które nie wcześniej może się skończyć, aż się z biegiem eonów całkowicie wyczerpie indywidualna świadomość. Dla tego zaciekli bojownicy o duszę, którym chodzi o to, aby „duch” mózgów nie zabijał duszy, choć nie znają wiekuistego substancjalnego ducha, lecz w zakresie swych przeżyć, bynajmniej nie są w błędzie.

Przeżywanie wiekuistego substancjalnego ducha samo przez się jest zupełnie niezależne od ducha mózgów – od myślenia i możności wysuwania wniosków myślowych. Jedynie do odzwierciedlenia i komunikowania przeżyć duchowych potrzeba nam tu, w fizyczno – zmysłowym stanie pracy mózgu. Natomiast siły duszy, które – jeśli mi wolno się tak wyrazić bez obawy, że będą źle zrozumiane – w naszym z ducha ukształtowanym „ja” zastępują mózg fizyczny, są dopiero wiekuistym pośrednikiem tych przeżyć.

Po wszystkich tych wyjaśnieniach, które służyć mają do ułatwienia mym uczniom kształtowania życia według wskazówek mych ksiąg, muszę jednak ponownie wskazać na to, że sam w sobie najlepiej uświadamiam, jak niedoskonałym środkiem do opisywania duchowej rzeczywistości jest każdy język ludzki. Muszę więc prosić, żeby uczeń nie sprawiał sobie niewybrednej uciechy ostrząc sobie na moich słowach swój niewątpliwie istniejący dowcip i usiłując wyśledzić czy by też nie można było nadać im jeszcze innego znaczenia niż nadane przeze mnie, które, jak mi się zdaje, dość wyraźnie określiłem. Jest wręcz rzeczą niemożliwą mówić o przebyciu którego człowiek musi doznać, aby je poznać, inaczej niż w opisach, omówieniach, obrazach, porównaniach, przenośniach i podobieństwach.

Z góry muszę założyć u moich uczniów rzetelną chęć zrozumienia mnie! Z drugiej znów strony muszę stanowczo przestrzec, aby w stosunku do moich ksiąg nie uprawiali skostniałego kultu słowa. Uczeń powinien wyczuć z moich słów nadany im sens i zgodnie z tym sensem postępować. Doprawdy nie chcę powoływać do życia nowej ortodoksji! Każdy może spokojnie przełożyć moje słowa na swój własny osobiście bliższy mu język, jeśli mu to ułatwi zrozumienie.

Im dalej „będzie się Szukający posuwał na swej drodze, tym mniej istotny dlań będzie wszelki dobór podobieństw lub istniejąca nieudolność słów języka dostosowanego do ziemskich zewnętrznych potrzeb, gdyż to, co już znalazło potwierdzenie dzięki własnemu doświadczeniu, będzie mu służyło za najpewniejszy klucz do wyjaśnienia wszelkich przyszłych zagadnień.

III. ZBYTECZNA SAMOUDRĘKA

Większość ludzi ze sfer Zachodu niezależnie od ich wyznania – nic nie wie o tym, że możliwość, już tu za życia ziemskiego istnieje, rozwoju zdolności przeżywania substancjalnego organizmu duchowego, który po zakończeniu życia w ciele ziemskim będzie nam służył jako jedyny nosiciel świadomości.

Inni słyszeli wprawdzie o takiej możliwości rozwoju – aczkolwiek ze strony budzącej wielkie wątpliwości – i nie są w stanie w to uwierzyć.

Wreszcie inni znów wyczuwają, że poznanie świata nieuchwytnego dla organów ciała ziemskiego – świata wiekuistego ducha – oparte na własnym przeżyciu jest możliwe, ale na próżno szukają jakiejś „metody” aby dojść do takiego poznania.

Wśród tych Szukających bardzo rozpowszechniona jest wiara, jakoby do osiągnięcia celu ich poszukiwań chodziło o „uduchowienie” – a że nie znają w sobie nic innego jak tylko swój sposób bytowania w ciele ziemskim, sądzą więc, że najprędzej zbliżą się do celu przez rzekome uduchowienia ciała ziemskiego.

Ale to biedne ciało ziemskie trzyma się wprawdzie przy życiu jedynie dzięki duchowi, jednak duchem stać się nigdy nie może.

Ponieważ człowiek widzi, że broni się ono na swój sposób przeciw nieodpowiednim wymaganiom, więc dąży do „przezwyciężenia” go i uważa, iż je pokona, gdy sądzi że wreszcie „stłumił” najlepsze siły ciała ożywionego duchem.

Ludzie szczególnie niepohamowani w takim „umartwieniu” uchodzą za najbardziej „uduchowionych”, a sami umacniają się w tym urojeniu przez halucynacje i inne rzekome „dowody” „łaski”, które w rzeczywistości są jedynie skutkiem nieodpowiedniej dla ciała lżejszej lub cięższej tortury.

Historie wszystkich religii pełne są przykładu takiego opatrznego postępowania a niestety również i świadectw ich gloryfikacji.

Jakkolwiek człowiek podziwiać może, że ktoś z jego bliźnich mógł się zdobyć na odwagę zadawania sobie tortur, jednakże tego rodzaju barbarzyństwo nie zasługuje na podziw.

My ludzie jesteśmy tu na ziemi nie po to, by tylko dogadzać naszym popędom zwierzęcym i dopuszczać do tego aby nami kierowały żądza rozkoszy i zamiłowanie do lenistwa tkwiące w naszym ciele zwierzęcym, ale też nie mamy potrzeby dręczenia zwierzęcej natury naszej.

Słusznie natomiast postępujemy wychowując ziemskie ciało nasze tak, aby się stało wyrazem ożywiającego nas substancjalnego ducha. Do tego jednak wszystko inne raczej się nadaje byle nie samoudręczenie i torturowanie ciała!

Przemawiam tu nie jako człowiek niezdolny do odmawiania czegokolwiek swemu ciału.

Przed laty, kiedym hołdował mniemaniu, że „posty i umartwienia” są „miłym Bogu” czynem, zachowałem w ciągu wielu lat ścisły post nie tylko w czasie czterdziestodniowego wielkiego postu daleko surowiej niż niejeden mnich – pokutnik, lecz umiałem to przeprowadzić również w innym czasie powstrzymując się całymi dniami od wszelkich pokarmów prócz wody źródlanej.

Mogą się znaleźć ludzie bardziej w tych sztukach wyćwiczeni i chętnie odstępuję im pierwszeństwo, gdyż ze zbudzeniem się moim w przeżywaniu substancjalnego ducha wiekuistego zginęła we mnie wszelka ambicja na polu ascezy.

Odtąd wiem, że wszelkie motywa ascetycznego życia wynikają z pociągających za sobą nieobliczalne skutki błędów – a nawet więcej, że jest tylko jedno jedyne usprawiedliwienie ascezy: – gdy wymaga jej terapia właśnie dla zdrowia ciała ziemskiego.

Do tego dodać można osobiste upodobania jednostek, do skromnego lub wręcz spartańskiego trybu życia, dopóki się go prowadzi po to, aby rzekomo czy naprawdę przyczynić się do poprawy zdrowia i pomyślności ciała ziemskiego.

Skoro jednak motywy takiego trybu życia wynikają z mniemania, jakoby życie ascetyczne mogło bardziej zbliżyć do ducha wiekuistego jest on godzien potępienia.

To, co atleci ascezy uważają za „przeżycie duchowe” jest bez żadnego wyjątku bardzo wątpliwej natury!

Bądź chodzi tu o oddziaływanie osłabionego ciała na mózg, bądź też: zmaltretowane ciało stało się łupem lemurycznych mocy z niewidzialnego świata fizycznego, które już dobrowolnie nie wypuszczą swej nieszczęsnej ofiary, lecz usiłują „zabawiać” ją wszelkimi sposobami, jakie im się odpowiednie wydają, byle tylko nie zbudzić jej zdolności krytycznych…

To, co w ten sposób omamiony przyjmuje wówczas za przeżycie duchowe jest podrażnieniem nerwów i upiorną zjawą mało przyjemnych półzwierzęcych istot, ze swej natury nieuchwytnych dla cielesnego oka, należących do świata fizycznego, chociaż żadnym „ultra mikroskopem” nie będzie można nigdy ich „wyśledzić”.

O ich zabiegach życiowych, o działalności z ich natury wynikających, a także o tym jak drażnione przez człowieka uległy perwersyjnemu zwyrodnieniu, dałem w mych księgach w związku z różnymi sprawami najdokładniejsze wyjaśnienia.

Kto by sądził, że zbędną jest rzeczą o tych sprawach poważnie dyskutować, ten nie domyśla się nawet, jak wielu jego bliźnich tkwi w szponach tych niewidzialnych istot fizycznych, o których tu mowa.

Ale muszę ostrzegać nie tylko przed ascetycznym dręczeniem ciała ziemskiego i wynikającymi z tego niebezpieczeństwami fizycznymi, lecz również przed innymi jeszcze rodzajami udręki, do której skłonni są liczni Szukający.

Nie bynajmniej najsłabsi ci spośród dążących do światła, którym grozi niebezpieczeństwo przeceniania swych sił!

Tego rodzaju przecenianie siebie sprawia, że sądzą, iż powinni swą drogę przebyć jednym skokiem i wyobrażają sobie zupełnie poważnie, że już w niewielu miesiącach będą mogli dopiąć celu, do którego osiągnięcia inni potrzebowali wielu lat – a najczęściej nawet całego życia ludzkiego.

Szalejąca niecierpliwość świadomości mózgowej, która pragnie co prędzej doświadczyć jak się odczuwa przeżycie w substancjalnym duchu wiekuistym, wywołuje niepokój wyrządzający tylko wielkie szkody tak psychicznemu, jak i fizycznemu życiu, lecz nigdy nie prowadzący do celu, do którego człowiek dąży w strapieniu prawie bliskim rozpaczy.

U tego rodzaju Szukających zbyteczna samoudręka polega na nieustannym zamęczeniu mózgu, który właśnie powinien osiągnąć spokój i świadomą gotowość cierpliwego oczekiwania, jeśli człowiek ma rzeczywiście wkroczyć na drogę wiodącą „do ducha”.

Niecierpliwość i nieposkromiona tęsknota nie tylko że sprowadzają z drogi wiodącej do celu, lecz wywołują również to samo niebezpieczeństwo łudzenia się, jakie istnieje u ascetów.

Wprawdzie głoszono niegdyś słowa o „Królestwie Bożym”, które tylko ci zdołali je sobie zdobyć, co używali „siły” – ale to, co tu określono jako siłę można tylko wtedy należycie zrozumieć, gdy się użyje do porównania słów Jakuba pasującego się z aniołem: „Nie puszczę cię, zanim mnie nie pobłogosławisz”!

Nie jest to siła ujmowana w sensie możności pokonania czegoś, lecz uporczywe trwanie przy swoim, nie wykluczające podejmowania własnej niemocy, słabości i miłości.

Jeśli jednak Szukający tak dalece czuje się związany z tymi słowami, że nie jest w stanie się od nich uwolnić, wtedy należy mu dać radę, aby „siłę”, bez której zdaniem swym obejść się nie może, zużył na stałe trzymanie w karbach wszelkich przeszkód, zrodzonych w swym bez wytchnienia zagłębiającym się poszukiwaniach mózgu, a mogących utrudnić mu osiągnięcie celu.

Kto jako mój uczeń raz wkroczył w sposób odpowiadający jego naturze na drogę do celu, który mu wskazuję, dla tego nie ma pośpiechu, nalegania i gonitwy do celu!

Z pewną i niezachwianą ufnością powinien stawiać krok za krokiem, wytrwale i rozważnie, zawsze na swój sposób według mojego opisu i własnego wyboru – gdyż – „drogi” tej po ostatecznym osiągnięciu celu nie „porzuca się” jako czegoś, co już więcej nie jest potrzebne, lecz stanie się ona wiekuistą własnością duchową tego, kto cel osiągnął.

Temu i tylko temu właśnie potrzebna jest ta droga – jako przez niego – „otwarta”, jeśli osiągnięta wiekuista świadomość duchowa ma pozostawać zjednoczona z tym, co mu zapewnia tożsamość jego duchowych i ziemskich przeżyć…

„Kroczenie” po drodze dającej wstęp do ducha jest „Kroczeniem” w czasie wewnętrznym, lecz we własnej wewnętrznej przestrzeni duchowej!

Tak samo i cel znaleźć można w prawdzie w czasie zewnętrznym, jednakże tylko w wewnętrznej przestrzeni duchowej.

Dlatego na nic się zda szukanie na zewnątrz i błędne jest mniemanie, że w pewnym miejscu cel daje się osiągnąć niż szybciej niż w innym.

Jednakże obraz „drogi” do posuwania się naprzód we własnym wnętrzu podczas nieprzerwanego biegu czasu zewnętrznego nie jest bynajmniej dowolnie wybrany.

Nie „przypadkowo” wszyscy pouczający „z ducha” stale i ciągle od najdawniejszych czasów wskazywali na istniejące tu podobieństwo.

Aczkolwiek Szukający znajdzie swój cel jedynie we własnej wewnętrznej przestrzeni duchowej, może jednak w tej właśnie wewnętrznej przestrzeni być jeszcze nieskończenie daleki od swego celu.

Musi „przewędrować” przez czas zewnętrzny, który go dzień po dniu zbliża do dnia osiągnięcia celu.

Są to kolejno po sobie następujące i dające się wyczuć stany zdolności odczuwania.

Każdy następny wynika z poprzedniego osiągniętego przez świadomość stanu, a żadnego z nich nie można przepuścić ani ominąć!

Jest więc również zbędną samoudręką jeśli Szukającego martwi powolne posuwanie się naprzód lub gdy wyraźnie sobie uświadamia, że jest dopiero w początkach, a pragnąłby przeżyć dzieła osiągnięcia celu raczej dziś niż jutro.

Z korzyścią jest tylko widzieć, gdzie się Szukający rzeczywiście znajduje, natomiast zbyt dufna wiara w to, że przemierzył większą część drogi, może go narazić no gorzki zawód…

Wielu, którzy są zdania, że są już moimi uczniami, gdyż „znają wszystko, com napisał zwiększa jeszcze większą zbędną samoudrękę, usiłując przyspieszać swe przyrodzone tempo czerpiąc bardzo wątpliwej często wartości podniety z wszelkiego rodzaju filozoficznej lub okultystycznej literatury mające bardzo mało wspólnego tak w sobie dążenia, jak i w odniesieniu do celu, jaki ma być osiągnięty z tym, czemu w swej nauce nadają szatę słowną, choćby użyte tam słowa należały jednocześnie do mej skarbnicy językowej.

Mógłbym z uśmiechem na ustach, tak jak się traktuje nierozsądne postępki małych dzieci, pominąć milczeniem próby „domagania” sobie przez usiłowanie dołączenia czegoś skądinąd pochodzącego, com ja rzekomo zachował sobie – gdybym stale i ciągle nie miał postrzegać jak ci gorliwcy zagradzają sobie drogę…

Stąd więc, chcąc nie chcąc, muszę we własnym interesie Szukających najwyraźniej zrzucić z siebie odpowiedzialność za to, co wyniknie z tego „przemądrzałego” sklejenia w jedną całość rzeczy nie dających się pogodzić i z konieczności prowadzi do najgorszego łudzenia się tych samowolnych szukających!

Kto sądzi jednak, że na własną rękę lepsze osiągnie wyniki, niż idąc za moimi wskazówkami – tak jak je podałem – w poczuciu mej wiekuistej odpowiedzialności, temu mogę tylko radzić, by nie czytał w ogóle moich ksiąg i przynajmniej nie ponosił odpowiedzialności za ich nadużywanie.

Niejeden z tych, co się mienią moimi uczniami, choć jednym tchem potrafią cytować moje zdania jednocześnie z wszelkim nieodpowiedzialnym plugastwem myślowym, mógłby przecież wyciągnąć naukę z faktu, że wśród ludzi uznanych przeze mnie za uczniów najbardziej dziś zaawansowanych, nie ma ani jednego, który by w surowej samodyscyplinie nie skupiał się na tym, by kształtowaniu swych dążeń dawać posłuch przy udzielonym przeze mnie wskazówkom – wyłącznie tylko im.

Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż nauki, którym nadałem szatę słowną, w podanej przeze mnie postaci są wypróbowane od lat tysięcy.

Jest to wbrew wszelkiej logice w świecie ducha sądzić, że się jeszcze więcej osiągnie niż osiągnąć można dzięki zawartym w mych księgach wskazówkach, jeśli się równocześnie daje posłuch różnym ludzkim mniemaniom i rojeniom…

IV. NIEUNIKNIONE TRUDNOŚCI

Wszelkie relacje ludzkie pochodzące z dziedzin niedostępnych dla ogółu muszą się liczyć z trudnościami ich przekazywania oraz ze zdolnością czytelników do ich przyjęcia.

Te trudności zwiększają się, gdy chodzi o zdanie sprawy z doświadczeń innego rodzaju niż to, czego powszechnie można doświadczać tak, że bezpośrednie porównanie jest prawie niemożliwe a porozumienie daje się osiągnąć przez opisy, obrazy i podobieństwa.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w tym, co mam do powiedzenia, istnieją wszystkie te trudności.

Gdyby nauka moja przeznaczona była wyłącznie dla ludów azjatyckich, u których wiele pojęć, jakie mógłbym z góry zakładać, żyje od lat tysięcy, a nawet wręcz należy do odwiecznej spuścizny tej rasy, wówczas moje obowiązki i zadania były by znacznie łatwiejsze, lecz bynajmniej nie usunęłoby to wszystkich trudności.

Zmieniłby się tylko ich rodzaj, podczas gdy błędne ujmowanie moich słów znajdowałoby usprawiedliwienie do zaczerpnięcia rzekomego potwierdzenia z innych religijnych i filozoficznych pojęć.

Mężowie o których wspominam jako o swoich „Braciach” duchowych, a wszyscy oni przebywają w azji, choć nie wszyscy są azjatyckimi aryjczykami, doskonale o tym wiedzą i dla tego uważają występowanie, choćby tylko tytułem próby, z taką samą nauką do ich ludów za ofiarę, która by nie przyniosła odpowiednich owoców.

Są oni raczej zdania, że daleko prędzej podane przeze mnie objawienia mogłyby dotrzeć z Europy do ich ojczyzny i tam na znacznym obszarze porwać dojrzałe do tego dusze, niż mógłby azjata usunąć wszelkie błędy powstałe z wyobrażeń religijnych oraz dziwacznych tłumaczeń łaknącego cudów zabobonu, które by krok w krok szły za jego samoobjawieniem, gdyby chciał powiedzieć to samo, com napisał w swoich księgach.

A jeśli stosunki tak się układają nawet tam, gdzie od lat tysięcy niezliczone rzesze ludzkie rozsiane wszakże po olbrzymich kontynentach, dzięki wieściom przechodzącym z pokolenia w pokolenia oraz dzięki własnym dążeniom do kształcenia się wiedzą o sprawach, które w swych księgach usiłuję udostępnić kręgom kultury europejskiej – o ileż niechybniej rozpowszechniana przeze mnie nauka powinna liczyć się z tym, że w mózgach ludzkich zachodniej półkuli spotyka się z większymi znacznie choć innego rodzaju trudnościami.

Nie sądzę bynajmniej, że te trudności są nie do „przezwyciężenia”, choć zarazem przyznać muszę, że nie mógłbym się również uwolnić od obowiązku nauczania, gdybym patrzył na naukę swoją pesymistycznie i nie wątpił w możność jej rozpowszechnienia.

I ja prawdopodobnie – gdybym nie był tym, kim jednak jestem bez mego współdziałania ziemskiego – postrzegałbym w sobie wielkie trudności będąc nieprzygotowanym skrępowanym dziedziczonymi z dawna religijnymi i filozoficznymi apriorycznymi domniemaniami w stosunku do nauki noszącej dziś moje imię.

Niechaj nikt nie sądzi, jakoby sam nie wyczuwał jak ciężko bywa mieszkańcowi Zachodu w czasach dzisiejszych – przepojonych aż do zbytku niewzruszoną rzekomo wiedzą o przyczynach wszelkiego stawania się – „brać poważnie” choćby na początek wszystko to, co mam tu do powiedzenia!

Sam przecież jestem człowiekiem tego okresu przejściowego, znam zakres jego kultury, formy jego myślenia naukowego, jego rzeczywiste zasługi oraz jego na zbyt wygórowane ambicje, do tego dochodzi jednak jeszcze fakt, nie można temu zaprzeczyć, że dzięki czynnym we mnie substancjalnym organom duchowym mam możność przenikać związki wzajemne i pewne rzeczy istotne, które nie każdy może dojrzeć, choć jest pewny, że przed jego przenikliwością nic się ukryć nie może.

Doskonale więc zdaję sobie sprawę, jakie trudności ma do pokonania myślenie ukształtowane na wzór europejski czy też amerykański, jeśli rzeczywiście chce pojąć to, co jest podane w naukach zawartych w moich książkach – podane w moich słowach, ale doprawdy nie przeze mnie dopiero wymyślone, lecz znalezione w duchu wiekuistym, gdzie od początku rozmnażania się ludzi na tej planecie były dostępne dla wszystkich ludzi mego pokroju.

Że w każdym okresie czasu bywała ich tylko znikoma garstka, jest to skutek przez ducha zakreślonej konieczności.

Ale czaszki głów ludzkich nie stanowią szczególnego zamknięcia mózgów od uchwytnych dla nich drgań zewnętrznych – siły zaś, z których organicznie kształtuje się dusza nie dają się nigdy, przenigdy tak dokładnie izolować aby się stały niedostępne dla wszechświadomości, wszechczucia i wszechżycia zawartego w niezmierzonym morzu niezwiązanych sił duszy.

Stąd wynika, że każdy człowiek zna daleko więcej rzeczy, niż o tym wie, choć te „znane” mu „rzeczy” wymagają dopiero swego rodzaju wezwania, by dotrzeć do świadomości – czy to „wezwania” w postaci słowa, czy jakiegoś widzialnego przedmiotu, czy wreszcie przeżycia wewnętrznego.

A w ten sposób każda nie skarłowaciała dusza „zna” już znacznie więcej z tego, co się staram udostępnić, niż oświecony tylko mózgiem może wymarzyć człowiek, którego mózg przeniknęło światło w blasku swego wciąż niespokojnie migocącego źródła światła…

Aby jednak uniknąć możliwych błędów z naciskiem podkreślić muszę, że pojęcie „nieświadomości”, pod „progiem świadomości” leżącej, lub „kolektywnej świadomości”, jakie w dzisiejszych czasach przez upowszechnienie psychoanalizy i jej ubocznych gałęzi stały się w szerokim zakresie zdawkową monetą pojęciową, z tym, co tu mam na myśli, w żadnym razie nie mają nic wspólnego.

Nie chodzi tu też bynajmniej o coś ongi dostępnego świadomości mózgowej, co dla niej zaginęło, lecz o rzeczy znane wiekuistej duszy, których jednak świadomość mózgowa jeszcze uchwycie nie zdoła.

Najmniej będzie się narażać na niebezpieczeństwo poddania się błędnym pojęciom ten, kto w mój sposób wyjaśnienia przeżyć pozostawi w spokoju zgoła się nie troszcząc o przystosowanie wypowiedzianych przeze mnie zdań do terminologii naukowej wciąż zmieniającej treść pojęć.

Mógłbym rzecz prosta przystosować się do jednej z tych terminologii, czuję się jednak lepiej pozostawiając sobie swobodę doboru słów jako środka porozumienia się zawsze tylko według ich wyczuwanej przeze mnie przydatności, włączając je pośród słów swoich i nie troszcząc się o ich powszechnie przyjęte znaczenie.

Niejedna trudność będzie usunięta, jeśli sobie uświadomimy, że przede wszystkim liczę jako na czynnik porozumienia na te wyżej scharakteryzowane przeze mnie rzeczy jeszcze dla mózgu nieuchwytne, lecz „znane” już duszy.

Jeśli czytelnik moich ksiąg – chwilowo zdoła do pewnego stopnia ukrócić nadto głośne sprzeciwy nieświadomie zbyt „pewnego” siebie rozumu, tak że te rzeczy „znane” duszy choć jeszcze nie przeniknęły do świadomości mózgowej będzie w ogóle można wywołać – wówczas sam sobie otworzy dostęp na drogę „do ducha” tak, jak moje słowa ją opisują i jak uczą na nią wkraczać.

Wówczas już chyba nie napotka szczególnych „trudności”, jeśli założymy, że rzeczywiście posiada wytrwałość będącą warunkiem nieodzownym dla wszystkich, którzy chcą wkroczyć na drogę do ducha.

Moje relacje rzecz prosta trzeba dopóty przyjmować na wiarę, dopóki uczeń sam nie dojdzie do pojmowania wewnętrznego, które mu umożliwi własny sąd.

Oczywiście Szukający będzie musiał we własnym interesie na swój sposób wyjaśnić sobie to, co mu podaję w mych naukach, i nie powinien mieszać tego ze wskazówkami skądinąd pochodzących – niezależnie od tego, z jakiego źródła doń przypłynęły.

Nawet wskazówki, co do których nie nasuwa się cień wątpliwości, gdyż pochodzą od najuczciwszych i najwznioślejszych ludzi, musi uczeń chcący do własnego zrozumienia rzeczy, pozostawić tymczasem w spokoju, jeśli przestrzeganie moich nauk ma być z korzyścią dla niego.

Dopiero gdy sam osiągnie to, co jest dlań możliwe do osiągnięcia, mądre rady, jakie znajdzie w mistyce średniowiecznej oraz – w innym zabarwieniu – w mistyce wschodniej mogą się stać dlań zrozumiałe w całej ich głębi.

A wówczas pozna zarazem liczne mimowolne błędy, które trafiły pomiędzy owe objawienia prawdy i przy całym głębokim szacunku dla świadectw człowieczeństwa bliskiego ducha lub z duchem zjednoczonego nie będzie się lękał oddzielać od zdolnej do kiełkowania „pszenicy” i „plew”, choćby się znalazły w większej obfitości niż początkowo przypuszczał.

Zanim jednak dojdzie do tego, dobrze zrobi, jeśli wszystkie znane mu wskazówki chwilowo puści w niepamięć.

Jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, że recepty rozwojowe nowoczesnych mistagogów, z których dotychczas być może czerpał wskazówki na zawsze musi odrzucić!

Jeśli więc w imię tego, com napisał, domaga się pewnej dozy zaufania, zanim je zastąpi własna zdolność do wydawania sądu ucznia, to bynajmniej nie żądam tu „wiary” w sensie decyzji ostatecznej, lecz takiej samej gotowości zaufania, jakim się darzy na przykład kapitana prowadzącego okręt na pełne morze, któremu bez żadnych wahań daje się wiarę, że zna drogę żeglugi i będzie umiał dowieść ufających mu pasażerów do wyznaczonej przystani bądź świadomego odpowiedzialności przewodnika w górach, który wie doskonale, że od jego niechybnej znajomości drogi i trafności sądu zależy życie turystów.

A jak przewodnikowi w górach przysługuje prawo udzielania rad dotyczących należytego zachowanie się przy wspinaniu na skały lub przy trudniejszych przeprawach przez lodowce, tak właśnie, a nie inaczej powinien mój uczeń przyjmować rady, jakie znajduje w mych księgach.

Znam niebezpieczeństwa jego drogi i potrafię mu poradzić, jak ma je pokonać!

Nic zaś nie jest mi bardziej dalekie niż żądanie ślepego „posłuszeństwa”, do którego bym ani nie rościł sobie praw ani też nie mógł uważać go za leżące w interesie ucznia lub choćby z jakiego stanowiska za pożądane.

Gdziekolwiek jest to możliwe, powinien uczeń wiedzieć, lub choćby sobie wyobrażać na co może mieć nadzieję i dlaczego udzielam mu tej czy innej rady – dlaczego ostrzegam go przed jakimś niebezpieczeństwem.

W moich księgach znajduje się wiele ustępów, które niewymownie ciężko było mi pisać, gdyż musiałem w nich bez ogródek poruszać własne cierpienia, przeżycia oraz doznanie, które niezmiernie wysoko stawia ponad wszystko, co tylko daje się na ziemi przeżyć, przecierpieć i doznać tak że sam jedynie po należytym przygotowaniu, ośmielam się wracać do wspomnień o nich…

Mogłem sobie oszczędzić „zdruzgotania siebie”, które było konieczne, by napisać choćby jedno zdanie z tych, na które tu wskazuję, gdybym mógł: w inny sposób zadość uczynić obowiązkom duchowym polegającym na tym, aby Szukającemu dać, że tak powiem stereoskopiczny, plastyczny wgląd w wydarzenia duchowe!

Wszystkie te rzeczy dla tego tylko podałem czytelnikowi moich ksiąg, że nie powinien ze ślepym tylko zaufaniem kierować się moim radami, lecz powinien mieć swobodną decyzję wobec własnego sumienia, skoro mu umożliwiono objęcie przynajmniej wyobraźnią wzajemnych powiązań duchowych, na których się opierają moje rady.

Nieubłaganie jednak muszę obstawać przy tym, żeby Szukający przy powzięciu decyzji trzymał się jedynie ściśle treści mych ksiąg, mojej zaś osoby jako stojącej poza tymi sprawami nie darzył najmniejszą uwagą!

Jeśli Szukający chce być moim uczniem, to powinien wiedzieć, że w moich naukach ofiarowałem mu się bez żadnych zastrzeżeń i że jest o tyle tylko „moim” uczniem, o ile zdoła być uczniem tych nauk, których bezwzględna prawdziwość w przedstawianiu duchowo – substancjalnej rzeczywistości tak samo nigdy nie mogła być zachwiana, gdyby tych ksiąg nie napisał ktoś w poczuciu najgłębszej odpowiedzialności duchowej i pełni przytomności zmysłów, lecz jeśli by je napisał – gdyby to było możliwe – człowiek pozbawiony rozumu!

Przy wyrazach: „substancjalnie duchowy proszę mieć na uwadze, że wszędzie, gdzie mówię o substancjalnym duchu – w przeciwieństwie do pojęcia ducha określającego umysł ludzki i przejawy poruszeń mózgu – przez wyrazy „substancja” duchowa należy rozumieć rzecz najbardziej rzeczywistą – pełnię wszechsił prabytu!

Ta „substancja” duchowa, nie jest czymś stężałym, lecz sama przez się jest rzeczą najbardziej wolną której nic nie może stanąć na przeszkodzie, wiecznie ruchomą, wiecznie w ruchu będącą.

Nikt jej nie „stworzył”, lecz bez szczególnego aktu woli – istnieje ona dzięki samemu istnieniu „Prabytu”, jak muszę nazywać najwewnętrzniejszą istotę tego co „jest”, jeśli jej trzeba dać nazwę.

Nawet owe najsubtelniejsze siły wszechświata dopiero teraz wyczute przez genialnych teoretyków – i fizyków należy ujmować jedynie jako swego rodzaju „indukcyjne działanie”…

Rzeczą jest dla mnie niemożliwą wypowiadać się tu jeszcze wyraźniej, lecz mam podstawy by sądzić, że przyszłe badania naukowe osiągną poznanie, którego prawdziwość da się na modłą ziemską udowodnić, a które to, o czym tylko nieudolnie napotykam, wprowadzi jako zupełnie nowe, olbrzymie dziedziny wiedzy.

Rzeczywiste świadome bytowanie w substancji wiekuistego ducha stoi jednak poza wszelką nauką a nawet największe i najszczytniejsze poznanie naukowe nigdy nie będzie mogło zbliżyć człowieka ani na włos do własnego przeżycia substancjalnego ducha.

Powinno być rzeczą zrozumiałą, że Szukającemu, który pragnie dotrzeć „do ducha” – poza mną występującym w mych naukach w charakterze tłumacza i przewodnika – potrzebna jest jeszcze inna pomoc, skoro sam, więcej nawet niż wystarczająco pouczony, znajdzie się na drodze!

Ale ta pomoc wówczas znajdzie się, a żeby doznać, potrzebna jest tylko pełna ufności wewnętrzna postawa człowieka z góry dziękującego.

Człowiekowi jednak nie może pomagać bezpośrednio żaden „Bóg”, lecz jedynie człowiek, a jeśli chodzi o pomoc „boską” – tylko człowiek, który się stał transformatorem substancjalnych sił duchowych!

Rodzaj pomocy duchowej, jaką wówczas otrzymuje człowiek jest dostosowana do jego zdolności pojmowania i pozostaje dostosowany do niej tak długo, dopóki sam nie będzie mógł przeżywać substancjalnej duchowości wiekuistej w swym zbudzonym z utajenia organizmie duchowym – bez względu na to, czy niezbędny do tego przebieg może się zakończyć już za ziemskiego życia cielesnego, czy też jak to przeważnie bywa – tu się tylko rozpocznie, by znaleźć swe zakończenie w pozaziemskich stanach przeżywania.

Istnieją tam niezliczone rozmaite stopnie rozwoju, a to samo dotyczy jedynego możliwego, naprawdę rzeczywistego przeżycia Boga, jakie człowiekowi może przypaść w udziale – przeżycia swego Boga „Żywego” we własnej duszy.

Tego jedynego naprawdę „realnego” przeżycia Boga (Bóg jest nie tylko „duchem”, lecz mówiąc obrazowo: najsubtelniejszym samo ukształtowaniem ducha!) można dostąpić również przed dojściem do doskonałości substancjonalnego organizmu duchowego, ale ten organizm musi być rzeczywiście „zbudzony”, tak że już będzie mógł doprowadzić do tego, aby rozbłysła w duszy wyraźnie wyodrębniona świadomość „jaźni” jako szczególnej postaci przeżywania wszystkich dziedzin wiekuistych.

Człowiek który rzeczywiście dostąpił takiego przeżycia nie pyta już i pytać już nie może, czy aby rzeczywiście przeżył to czy też tylko uległ złudzeniu, gdyż to, co przeżywa, prześwietla postać jego „jaźni” nienaruszalną i niezbitą, jaka tylko istnieć może w czasie i w wieczności – pewnością!

Komu jednak – chociażby w nieuniknionych czasami w życiu ziemskim chwilach bardziej mrocznych – w ogóle nasuwa się pytanie, czy aby jego wzniosłe przeżycie było czymś rzeczywistym, ten może być pewien, że sam najprzód „dopomagał” sobie i tak oto utknął w wielu wypadkach samo złudzenia, z którego powinien jak najprędzej się wyrwać, jeśli chce z czasem dojść do rzeczywistego przeżycia swego Boga żywego…

To jedynie możliwe i realne przeżycie Boga nie jest też zmuszaniem duszy do przedwczesnego przeżywania, które by z trudem znieść mogła, lecz gdziekolwiek się ono zdarza, zawsze odpowiada każdorazowym właściwościom człowieka.

Dlatego też powiedziałem w swych naukach: że każdy może przeżyć tylko swego Boga żywego i że żywego Boga swego nigdy, ani tu na ziemi, ani po wieczność całą nie może ukazać swemu bratu.

Każda próba wywołania siłą tego przeżycia musi prowadzić do łudzenia się.

Jeśli zaś kto chce użyci tu dla uzyskania większej jasności tak często nadużywanego ( i dlatego u mnie prawie nigdy nie spotykanego) słowa: „łaska” i rozumieć je jako „uszczęśliwienie”, dla którego osiągnięcia spełniono warunki przedwstępne, tak, że uszczęśliwienie nastąpić musi, gdyż żadna nawet boska wola powstrzymać go nie zdoła – wówczas rzeczywiście będzie mógł znacznie się zbliżyć do możliwości tego przeżycia…

Czy ktoś może to uszczęśliwienie przeżywać raz jeden, w ciągu na nowo, czy też stale i nieprzerwanie, to zależy tylko od niego samego – od możliwości jego duszy, ale każdy, kto tego przeżycia raz dostąpił w odpowiedni dla siebie sposób, wkracza przez to w nowe życie i osiąga odnowienie, które może ten kto je zna, jedynie odczuć, ale nigdy opisać w słowach.

V. WIARA DYNAMICZNA

Jest rzeczą powszechnie znaną, że wszelkie dążenia ludzkie tylko wtedy osiągają pomyślne wyniki, gdy je popiera wiara w możliwość, a nawet pewność powodzenia.

Kto tego nie doświadczył na sobie, a niewielu znajdzie się ludzi, którzy by w ciągu życia nie musieliby stale tego doświadczać – ten nie będzie potrzebował długo szukać wśród swego otoczenia, by znaleźć ludzi mogących mu dostarczyć na to przykładów.

Wybitne zdolności uprawniające do daleko sięgających nadziei zawodzą i nie osiągają celu tylko dla tego, że brak ludziom wiary we własne siły, podczas gdy tuż obok człowiek o przeciętnych zdolnościach cieszy się wielkim powodzeniem podtrzymywany wiarą w swoją umiejętność.

A jakżeż często jakąś ideę, dla której urzeczywistnienia krwią spłynęło życie całe, dopiero po śmierci jej twórcy doprowadziły do zwycięstwa natury nietwórcze mające jednak wiarę, której brak było nieszczęsnemu twórcy przy całej energii jego dążeń.

Chociaż doświadczenia takie doprawdy łatwo osiągnąć, można jednak spotkać wszędzie ludzi, którzy wprawdzie mają dobrą wolę i z całą zaciętością dążą do celu, lecz przy tym sami nie wierzą, że kiedykolwiek osiągnąć zdołają.

Cóż w tym dziwnego, że tak nieliczni tylko osiągają ten cel, do którego drogę wskazuję we wszystkich moich księgach, cel osiągalny dla wszystkich mających w sobie wiarę: wiarę w samych siebie?

Prawdę głosi przysłowie mówiąc:

„Pomagaj sobie, Bóg ci dopomoże!”

Tu bynajmniej nie podaje się w wątpliwość pomocy boskiej, lecz wskazuje się warunek który spełnić należy, jeśli się chce umożliwić pomoc boską.

Tak samo wszelka rzekoma „wiara w Boga” jest jeno oszukiwaniem siebie dopóki nie ma należytego oparcia w silnej jak opoka wierze w samego siebie.

Ale wiara – to wola i nic nie wiedzą o „wierze” ci, co jej nie znają jako jednej z form woli!

Należy tu jednak wyzbyć się nierozsądnego mniemania, jakoby uporczywie i kurczowo utrzymywane pragnienie było „wolą”.

Mówi się wprawdzie lekkomyślnie w mowie potocznej o „woli”, gdy jedynie niepohamowane pragnienie dąży do celu, podczas gdy wola, która by go mogła osiągnąć pozostaje głęboko w uśpieniu.

Jeśli jednak powiedziałem: „wiara” – to wola, należy dalej powiedzieć: potrzebna tu wola jest wysoką siłą „wyobraźni”, dzięki której w głębi swej istoty człowiek sam kształtuje swój los czy to w życiu zewnętrznym, czy też mając na względzie osiągnięcie swego najwyższego celu w świecie duchowym.

To wszystko wiedzą od dawna tam, gdzie trzeba leczyć choroby cielesne – mądrzy lekarze usiłują przede wszystkim w tym sensie uwolnić w chorym wolę wyzdrowienia z kajdan, w które ją zakuł sam chory.

Czy to „cudowne” uzdrowienie wywołały niegdyś szeroki rozgłos świątyni Eskulapa w Epideuros, czy też dziś Lourdes cieszy się taką samą sławą wśród wierzących – w obu wypadkach pobudzenie woli wyzdrowienia, wyzwolenie wyobraźni, wiara w możność wyleczenia się są „cuda czyniącym” czynnikiem, choć wypełnia on jedynie warunki przedwstępne torujące drogę pomocnym siłom innego rodzaju.

We wszystkich czasach chodziły słuchy nie tylko o „Świętych miejscach” gdzie chorzy oczekiwali zdrowia, lecz również o ludziach, co nawet w takich wypadkach potrafili leczyć, gdy odwary i mikstury nic pomóc nie mogły. Ale również w błogosławionej działalności tych ludzi na tym to polega „cud” że się im udało wzbudzić w chorych prawdziwą wiarę dynamiczną, wiarę będącą „wolą” wyzdrowienia i stawiając obraz zdrowia, które należy odzyskać, zamiast obrazu choroby, jaki przedtem stworzyła ta sama – tylko źle pokierowana – wola.

Rzecz prosta, że nigdy w ten sposób nie można było leczyć wszystkich chorych, a entuzjaści często nie dostrzegają że zarówno uzdrowiciele jak i owe „miejsca cudami słynące” wielu dotkniętych chorobami muszą odsyłać do domu nieuleczonych lub tylko z chwilowym pozornym polepszeniem.

A jednak głupcy mogliby zaprzeczać, że potęga wiary zdolna jest w zadziwiający sposób oddziaływać na ciało ludzkie.

Wpływ, jaki wywrzeć może należycie pokierowana wiara na niewidzialny organizm duchowy znacznie przewyższa to, co sprawić może wiara dynamiczna dla zdrowia cielesnego.

Wszelako, jako chory na ciele, którego choroby może uleczyć wiara, musi w sobie stworzyć obraz zdrowia i to właśnie dzięki tej samej sile, z której pomocą dotychczas tworzył obraz choroby, tak samo musi Szukający, który pragnie osiągnąć swój cel najwyższy w królestwie ducha stworzyć w sobie przez siłę wiary tę postać duchową w jaką chce się przemienić…

Nigdy jeszcze najgorętsze nawet pragnienie nie uczyniło z Szukającego znalazcy w królestwie ducha!

I tu możność znalezienia musi wpierw zmienić się w pewność nim będzie można osiągnąć wysoki cel.

Wiara w siebie samego jest jedyną skuteczną wolą wiodącą do Boga i jedyną skuteczną wolą wiodącą do Boga i jedynie ta kształtująca wola kreśli w głębiach Szukającego „obraz tego, czym się ma stać”.

Według tego obrazu tak dalece zmienia się wówczas w Szukającym niewidzialny organizm duchowy, że się staje coraz bardziej zdolny do znalezienia.

Błędna nauka i jaskrawy brak zaufania do samego siebie doprowadziły u większości ludzi do tego, że wiara stwarza w nich samych ich obraz jako ludzi z natury swej pozbawionych dostępu do najwyższego i niezbitego poznania duchowego należycie zaś pokierowana wiara musi zamiast tego błędnego obrazu ukazać obraz powołanego – powołanego do połączenia się z Bogiem!

Przede wszystkim musi ożyć w człowieku ufność i pewność osiągnięcia swego najwyższego celu, jeśli się ma rzeczywiście zbliżyć do królestwa istotnego niepokalanego ducha i do tego, co go tam oczekuje!

Wszelka lękliwość jest złem, gdyż zbawienia wiecznego nigdy nie da się osiągnąć „w trwodze i drżeniu” choć się tym słowom nieskończenie dalekim od wszelkiej rzeczywistości nadało tu na ziemi od lat tysięcy doniosłe znaczenie!

Niezliczeni ludzie przez całe życie szukali i znaleźć jednak nie mogli, gdyż zaufali tym nieszczęsnym słowom a przez to stracili wszelką ufność do siebie!

A jednak bez wiary, o której tu mówię, żaden z synów ziemi nie może dojść znowu do ducha, ta zaś wiara dynamiczna o tyle tylko może być skuteczna, o ile znajduje człowieka w niczym nie zachwianym zaufaniu do siebie samego – w zaufaniu do tego, że jest zdolny osiągnąć swój wysoki cel duchowy.

Wszelka wysoka pomoc duchowa będąca zawsze do dyspozycji człowieka, aby uzupełnił to, czego mu jeszcze brak, gdy z mroku ziemskiego wkracza na drogę ku światłu, jest zupełnie bezsilna dopóki nie znajdzie w Szukającym czynnej ufności do samego siebie.

Tylko człowiek ufający sobie samemu jest zdolny do należytej wiary dynamicznej – ma wolę osiągnięcia zbawienia, otrząsnął się z samych tylko pragnień!

Przy wszystkich swoich wskazówkach i radach zakładam z góry ten dodatni stosunek ucznia do samego siebie bez względu na wady i braki, o których dokładnie wiedzieć powinien.

W wielu ustępach swoich ksiąg najwyraźniej wskazywałem, że człowiek wpierw musi nabrać pewności co do swego pochodzenia z substancjalnego ducha wiekuistego zanim będzie mu wolno żywić nadzieję dojścia znowu „do ducha”.

Jest rzeczy niemożliwą dla Szukającego, nawet przy najlepszej woli, stosować się do udzielonych przeze mnie wskazówek dopóki nie wzbudzi w sobie silnej wiary w samego siebie i swoją wiekuistą duchowość.

Lecz wiara ta nie powinna być przyjmowaniem czegoś za prawdę lub tylko przypuszczeniem.

Jedynie wiara dynamiczna – ta wiara która jest siłą i siłę z siebie stwarza może wzbudzić pewność wewnętrzną nieodzowną dla każdego, kto chce wkroczyć na drogę do ducha.

Natomiast „wiara” w jakiekolwiek wyobrażenia – bez względu czy odpowiadają rzeczywistości, czy też nie – jest raczej przeszkodą niż pomocą.

Usiłuję przedstawić w słowach światy nieuchwytne dla oka fizycznego nie po to, by pomóc uczniowi do tworzenia wyobrażeń, lecz by most do zrozumienia wymagań, jakie muszą w interesie Szukającego stawiać jego woli czynu.

Jeśli ktoś uważa, że znalazł w tych opisach „sprzeczności” – co czasami jest trudne – niech na razie pozostawi wszystko w spokoju, dopóki go własna wiara dynamiczna nie nauczy jak rozwikłać pozorny błąd.

Wiara dynamiczna jest zabezpieczona w sobie samej i nigdy zachwiać się nie daje przez błędne tłumaczenie jakiegoś obrazu słownego.

VI. NAJWIĘKSZA PRZESZKODA

Największą przeszkodą dla Szukającego na jego drodze wewnętrznej, nie jest skory do pochopnego zwątpienia zbyt wybujały sceptycyzm, lecz gnębiąca go pod różnymi maskami – trwoga!

Nawet rzekomy sceptycyzm jest przeważnie trwogą usiłującą się ukryć pod płaszczykiem zwątpienia.

Trwoga, by nie popełnić błędu lub czegoś jeszcze gorszego – trwoga wobec konieczności zrewidowania własnego światopoglądu – a wreszcie trwoga przed wystawieniem się na pośmiewisko bliźnich.

Ludzie bardzo chętnie podają sobie wzajemnie godne uwagi przyczyny swego postępowania, a poza nimi kryje się tylko pod jakąś postacią trwoga.

Albo kryją się przed nią za zwykłymi wybiegami słownymi, byle tylko jej nie widzieć.

Więcej się znajdzie na świecie ofiar trwogi niż ich kiedykolwiek pochłonęły straszliwe zarazy!

Nic więc dziwnego, że i Szukającego siebie samego i swego ukrytego i królującego w nim Boga Żywego dręczy trwoga pod różnymi postaciami stwarzając mu poważne przeszkody.

Nie wszystkim z łatwością przychodzi pokonanie wszelkiej trwogi – a jednak jest to znacznie łatwiejsze niż wytropienie trwogi pod wielu doskonale ją ukrywającymi maskami…

Szukający powinien bardzo starannie badać, czy poza tym, co nazywa swymi przyczynami, motywami, zamierzeniami nie ukrywa się jakakolwiek postać trwogi.

Jeśli przeoczy choć jedną taką postać maskowania się, wówczas ma na stałe prześladowcę: „we własnym domu” i nie może go za drzwi wyrzucić gdyż go nie zna jako napastnika.

Trwoga ponosi odpowiedzialność za dużo więcej niedorzeczności i okropności na świecie niż przypuszczają i chcieliby przyznać ludzie przez trwogę opanowani.

Gdziekolwiek spojrzeć w niezliczonych przypadkach poza decyzjami ludzi postrzega się trwogę!

Trwogę o to lub owo – trwogę o tysiące różnych rzeczy – trwogę o jej najbardziej zwodniczych maskach.

Przede wszystkim chętnie dręczy Szukającego w postaci „wyrzutów sumienia” bo Szukający zrozumieć nie może, że mimo jego wad i braków dostępu do ducha wiekuistego musi stać dlań otworem.

Lecz „wyrzuty sumienia” mają bardzo wiele „na sumieniu”, czym by sumienność nigdy człowieka nie obarczała.

Podczas takich chwilowych trudności słusznie postąpi Szukający pozostawiając przez pewien czas na uboczu swój rozwój wewnętrzny i nie zajmując się sobą dopóki mu się nie uda przezwyciężyć jawnej bądź ukrytej trwogi i dopóki ona go nie opuści.

Ani źdźbła przez to nie straci gdyż z trwogi nigdy nie może wyniknąć nic dobrego!

A gdy go trwoga opuści – bez względu na to w jakiej postaci go opanowała – wówczas spostrzeże, że rozwój jego bynajmniej nie był przerwany podczas nałożonego przez siebie okresu czekania.

Trwoga pojawia się tylko wtedy, gdy nie ma zaufania do własnych uprawnień – lecz w czasach takiego braku ufności do siebie samego nie należy nad sobą pracować!

Na próżno by przeszukać cały świat, by znaleźć jakikolwiek czyn pożyteczny dokonany wtedy, gdy człowiek opanowany jest przez trwogę!

Tam, gdzie słyszymy twierdzenie, że coś dobrego wynikło z jakiegokolwiek rodzaju trwogi, jest to tylko przeoczenie, gdyż nie zwrócono uwagi że bodźcem do powstania późniejszego dobra nie była bynajmniej trwoga, lecz chwila nagłego przezwyciężenia trwogi.

Trwoga jest czymś znacznie gorszym niż zwykły „strach”, gdyż zatyka wszystkie szpary, przez które mogłaby przedostać się odwaga jedynie przez strach „zapomniana”, by w chwili przypomnienia można ją było nagle z nową siłą przywołać.

Ale trwoga nie chce odwagi!

Człowiek strwożony uważa wezwanie do odrzucenia braku odwagi za wrogie mieszanie się do jego rzekomych spraw.

Trwoga jest swego rodzaju stanem samo hipnozy, z której wtedy tylko można się szybko otrząsnąć, jeśli podczas wolnych od trwogi chwili człowiek energicznie to sobie „nakazuje”. Człowiek łatwo się poddający jakiejkolwiek postaci trwogi powinien jak najczęściej wydawać sobie taki rozkaz.

Uczeń duchowy podałby w wątpliwość wszelkie wyniki swej pracy nad sobą, gdyby miał w sobie znosić stan trwogi.

Stale i ciągle powinien pouczać siebie, że w rzeczywistości nie ma nic takiego wobec czego musiałby odczuwać trwogę.

Ponadto dopóki nie zaniechał swego wysokiego dążenia swymi własnymi siłami, dostojni opiekunowie w każdym czasie pomagają mu wzmagając do najwyższej skuteczności jego obronę.

Gdy Szukający przezwycięży trwogę, za każdym, razem będzie na nowo czynił odkrycie, że cały jego lęk był wywołany jedynie przez niego samego straszydło.

Przez tego rodzaju stwarzane przez samych siebie groźby, niweczą własne siły, wielu ludzi skończyło wbrew swej woli samobójstwem.

Śmierć z samej trwogi bywa znacznie częstsza niż się to powszechnie przypuszcza.

Trwoga nie jest czymś istniejącym poza nami, lecz utrzymuje ją przy życiu jedynie sam człowiek.

Trwoga ma się rozumieć nie jest bynajmniej przejawem „ducha” ani „duszy” chociaż wypowiedziano niegdyś słowa „trwoga duszy”!

Ta „trwoga duszy” jak i wszelkie inne jawne lub zamaskowane postacie trwogi są tylko swego rodzaju „skurczem” pewnych nader subtelnych nerwów wywołanym przez oddziaływanie określonych wyobrażeń na mózg – zakłóceniem rozgrywającym się tylko w dziedzinie fizycznej i w fizycznej czysto świadomości mózgowej.

Wyobrażenia, których oddziaływanie wywołuje szczególny skurcz trwogi mogą pochodzić ze sfer Ducha lub Duszy, jak również z dziedzin świata zmysłów fizycznych; nie należy jednak przejawów trwogi przypisywać dziedzinie duszy lub ducha!

Zwalczanie trwogi może się wtedy skutecznie posuwać, gdy dokładnie poznamy czynne w danym wypadku wyobrażenia wzbudzające trwogę i przez trzeźwe ich rozważanie rozproszyły się czynniki wywołujące te wyobrażenia.

A że te wyobrażenia bywają różne nie tylko u poszczególnych ludzi łatwo poddających się trwodze, lecz nawet u każdego z osobna mogą się różnorodnie zmieniać, zaleca się więc stale i ciągle dawać sobie wyżej wspomniany rozkaz niezwłocznego „otrząśnięcia się” z zaczynającego się skurczu cechującego trwogę.

Następnie należy bezwzględnie izolować w myśli wyobrażenia wywołujące trwogę i zbadać w nich momenty wzbudzające trwogę.

Jeśli się dokładnie ustali te momenty wówczas łatwo je zniweczyć w myślach i na przyszłość unieszkodliwić.

Nie chcę tu poruszać spraw dotyczących lekarzy, lecz jedynie dać mojemu uczniowi wskazówkę, w jaki sposób może usunąć największą przeszkodę do czynienia postępów na swej wewnętrznej drodze.

Jest to tym bardziej konieczne, że ludzie nawet najodważniejsi w życiu zewnętrznym podlegają czasami najdziwaczniejszym ukrytym stanom trwogi, gdy tylko zaczną poważnie pracować nad rozwojem swego organizmu duchowego.

Łatwo da się to wytłumaczyć jeśli uprzytomnimy sobie, że wprawdzie wielu ludzi ma zwyczaj w ten czy inny sposób ćwiczyć swoje ciało fizyczne, starać się o doprowadzenie swego mózgu do najwyższej sprawności, inni znowu troszczą się o odczuwanie swej duszy – lecz dla większości własny substancjalny organizm duchowy, którego zwierzę ziemskie instynktownie unika – pozostaje w stanie nierozwiniętym, tak że jest dziedziną zgoła nieznaną, „przykrą” dla świadomości mózgowej.

Wszelako dziedziny nieznane i niezbadane stanowią zawsze najbardziej nieokreślone i dla tego najmilej widziane pole do popisów dla wszystkich z trwogi zrodzonych straszydeł fantazji ludzkiej.

Dopóki takie straszydła – powstałe z zasłyszanych w dziedzictwie bajek z twierdzeń odziedziczonej religii, w które się ongi wierzyło przez z wyobrażeń wynikłych z istniejącej rzekomo lub rzeczywiście „winy” – nie zostaną ostatecznie wygnane, dopóty prawie niemożliwe się staje śmiałe kroczenie po drodze wewnętrznej wiodącej „do ducha”.

Stąd powstaje dla Szukającego obowiązek codziennego badania rzeczywistych motywów swych myśli, mowy i uczynków, by tak oto poznać stopniowo trwogę we wszystkich jej przebraniach i przepędzić ją z jej kryjówek.

Jest to doprawdy pożyteczna kontrola życia wewnętrznego i pomaga znacznie więcej niż wszelkie „rachunki sumienia”, które usiłują wykryć najmniejszą drzazgę rzeczywistej czy urojonej „winy” i dlatego stać się mogą przekleństwem, a jego ofiarą padają właśnie najbardziej sumienne natury…

VII. UCZEŃ I JEGO TOWARZYSZE

Mało się znajdzie rzeczy bardziej szkodliwych dla prawdziwych uczniów duchowych niż ambicja!

Podczas gdy przy wszelkich innych poczynaniach ludzkich dążenia do tego, by więcej wiedzieć, więcej móc niż inni, może człowieka zajmującego się tym gorliwie wysunąć na czoło, to najlżejsze nawet pragnienie prześcignięcia swych towarzyszy i współ dążących działa na ucznia duchowego hamująco.

Nawet odruch zazdrości nie zwalczony natychmiast i na zawsze nie stłumionej wstrzymuje wszelki wzrost duchowy – pomimo dalszych jak najgorliwszych starań ucznia…

Dopiero gdy wytępi w sobie ostatni odruch zazdrości, tak, że ślad po nim nie zostanie, wolno mu będzie liczyć na rzeczywiste posuwanie się naprzód.

W tych sprawach nie ma żadnych „wyjątków” – żadnych przywilejów dla poszczególnych ludzi – choćby zajmowali nawet najwyższe stanowiska lub w sposób najbardziej godny podziwu położyli wielkie zasługi dla całej ludzkości tej ziemi.

To, co się dokonuje tak nieubłaganie jest istniejącym w całym substancjalnym życiu duchowym, z niego wypływającym i nie dającym się w oderwaniu od niego pomyśleć „prawem wszelkiego realnego stawania się duchowego”, „prawem” mogącym po wiek wieków nie obawiać się przekroczenia.

W dziedzinie stawania się duchowego – aż do najdalszych jego krańców – nie może zajść najbłahsze nawet wydarzenie, które by nie odpowiadało temu „prawu” stanowiącemu przynależną i integralną cechę substancjalnego ducha wiekuistego.

Wspomnianemu tu własnemu „prawu” substancjalnego ducha wiekuistego podlega w człowieku tylko to, co do ducha należy.

Czy to, co jest z „duchem” w człowieku ziemi doszło już do jego świadomości, ma wprawdzie ważne znaczenie dla niego, lecz nigdy dla ducha, do którego przecież należy, choćby nawet nie było dostępne dla świadomości człowieka.

Człowiek nie może pozwolić aby go wprowadzały w błąd dozwolone co najwyżej poetom, ale tak mało odpowiadające rzeczywistości elegijne rojenia o jakiejś boskości przeżywającej cierpienia człowieka jako swe własne i oczekującej od człowieka swego zbawienia!

W rzeczywistości rzeczy mają się zgoła inaczej…

Uczeń powinien sobie stale uprzytomniać to co usiłuję powiedzieć o wiekuistej istocie naszego bytu. Co prawda przy tej właśnie chęci wypowiedzenia tym dotkliwiej odczuwa się nieudolność wszystkich słów ludzkich, jednakże trzeba się z nią pogodzić jak i przy wszelkich innych próbach opisów…

Jakkolwiek rzeczy, które w mych księgach stale i ciągle powtarzam, przechodzą w swej wielkości wszelkie ludzkie pojęcie, to jednak naturalne dążenie człowieka do tworzenia sobie o wszystkim wyobrażeń nie może pozostać bez wskazówek i napomknień.

Mówię przejęty głęboką czcią o najwyższej prawdzie, którą nazywam Prabyt, Praświatło i Prasłowo – o jej samo wyjaśnieniu, które w słowach ludzkich usiłuję udostępnić rozumieniu w trójcy: Praświatło, Prasłowo, Praczłowiek duchowy, wskazując zarazem, że to, co w przejmującym dreszczem uwielbieniu usiłuję nazwać „Praczłowiekiem duchowym” jest „Ojcem” i „Matką” zarazem: przejawiającej się troistością człowieka ducha, duszy i rozumowego pojmowania…

Usiłuję wykazać jak to prawdziwy „człowiek” sięga wzwyż i w głąb samej istoty boskości, która miłuje go i czyni się dlań uchwytną w przeżyciu jego indywidualnie z nim zjednoczony Bóg „żywy”…

Przedstawiłem wreszcie konieczność zrozumienia, że to, co na ziemi określamy mianem „człowieka” nie jest człowiekiem wiekuistym, lecz związanym z ziemią zwierzęciem. W tym zwierzęciu usiłują się przeżywać wieczne emanacje ludzkie, które przeszły przez punkt kulminacyjny swego indywidualnego stanu, co oznaczało dla nich konieczność upadku – „grzesznego”, gdyż zawinionego „upadku” z najwyższej światłości. Nie ma innego sposobu umożliwiającego powstanie z tego upadku niż wcielenie się w jedną z wolnych od winy istot fizycznych wszechświata – w zwierzę – przy czym oczywiście bierze się pod uwagę jedną tylko postać zwierzęcia wykazującą zdolność stania się kiedyś wyrazem wiekuistego człowieczeństwa.

Aż za dobrze znamy tę postać zwierzęcą z własnego przeżycia fizycznego.

Jakkolwiek dobrze znamy z własnego przeżycia naszą postać zwierzęcą: „zwierzę ludzkie” z jego potrzebami, skłonnościami i popędami, to jednak gotowi jesteśmy odmawiać mu wielu rzeczy, jakie mu się doprawdy należą.

Pochodzi to stąd, że z trudem znosimy myśl, iż daleko więcej niż byśmy sobie tego życzyć mogli mamy cech wspólnych z innymi zwierzętami, natomiast właśnie to jedyne, czego nam – jako zwierzętom – nie wolno łącznie z innymi zwierzętami przypisywać sobie – brak winy – byłoby przedmiotem gorących pożądań z naszej strony, gdybyśmy w tym mogli brać udział kiedy w czysto zwierzęcej niewinności przypomina najwcześniejsze lata dzieciństwa.

Nie tylko dlatego, że chcielibyśmy nasz rozum w mózgu siedlisko mający wyzwolić z zasięgu zwierzęcości, jak wzbogacony dorobkiewicz stara się wyrwać ze swego środowiska – lecz jesteśmy również bardzo skłonni odmawiać naszym współ zwierzętom tego, co według powszechnie przyjętego zwyczaju nazywamy „duszą” wznoszącą się w nas ponad bardziej prymitywną sferę, jaką tworzy w innych zwierzętach, jedynie dzięki świadomemu rozwojowi.

By nie stwarzać sobie przeszkód w rozwoju uczeń wiedzieć powinien, że prawie wszystko, co zazwyczaj nazywamy poruszeniami „duszy” przypisać należy przemijającej duszy zwierzęcej. Duszę tę mamy tak jak wszystkie inne zwierzęta, chociaż w nas – dzięki wpływom duszy właściwej tylko człowiekowi, a powstałej z nieprzemijających sił Boskości – osiąga ona za ograniczonego życia ziemskiego większe zdolności odczuwania i wypowiadania się.

Z duszy zwierzęcej i tylko z niej pochodzi wszelka ambicja, wszelka żądza współzawodnictwa i zazdrość wszelka, która dla ucznia dążącego do doskonalenia swej strony duchowej stać się może nader zgubna!

Widać stąd jasno jak na dłoni, że jest rzeczą ucznia podporządkowywać w miarę możności przemijającą zwierzęcą „duszę” wiekuistym siłom duszy właściwym ma jako „człowiekowi” z Boga poczętemu.

Wszelkie odruchy duszy zwierzęcej zgodne z zamierzonym zjednoczeniem wiekuistym sił duszy w postaci przeżycia – „Ja” – należy podczas tego ograniczonego życia zwierzęcego ciała ludzkiego zachowywać, pielęgnować i używać dla ułatwienia sobie osiągnięcia duszy wiekuistej.

Natomiast wszelkie odruchy duszy zwierzęcej przeciwdziałające zjednoczeniu wiekuistych sił duszy w postaci tożsamości – „Ja” – lub rozwojowi substancjalnego wiekuistego organizmu duchowego człowieka, należy stopniowo doprowadzić do całkowitego zaniku – a choć ten przebieg musi się liczyć z czasem dopomagającym wszelkim przemianom, to jednak na samym początku należy się zabezpieczyć od wszelkich możliwych przeszkód.

Chęć prześcignięcia towarzysza w ćwiczeniach duchowych lub nawet zazdrość o stopień rozwoju duchowego jaki ktoś inny już osiągnął, są to wyłącznie przejawy duszy zwierzęcej ściśle odpowiadające walce zwierząt i powszechnie znanej zawiści o żer.

Szukający zaś musi nie tylko opanować tego rodzaju niecne odruchy duszy zwierzęcej, lecz budzić w swej duszy wiekuistej wręcz przeciwne uczucia.

Nie powinien spocząć zanim mu się nie uda odczuć uszczęśliwiającej radości na widok towarzysza którego rozwój duchowy daleko bardziej się posunął niż jego własny!

Gdyby natomiast miało chodzić o rzeczy, które mogłyby owemu błądzącemu i innym wyrządzić dotkliwą szkodę, tak że pominąć ich nie wolno, wówczas mimowolny odkrywca tego rodzaju braków może wyjawić je tylko osobom, o których z całą pewnością wie, że nie będą się powodowały żadnymi innymi dążeniami, tylko chęcią uchronienia błądzącego przed nim samym a innych przed nim.

Tu w tym wypadku istnieje podobieństwo w postępowaniu Jaśniejących w Praświetle.

Ponieważ przy ich biologicznym sposobie bycia chodzi o stanowcze wyrażenie chęci życia ziemskiego na lat tysiące przed ich narodzeniem się na ziemi, muszą więc być w czasie z góry określonym przewidziane narodziny zapewniające wszelkie psychofizyczne warunki niezbędne do spełnienia zleconego zadania, choćby nawet było z tym połączone dziedzictwo, które nowonarodzony podczas swego życia ziemskiego może jedynie starać się trzymać po prostu w ryzach, gdyż sił swoich potrzebuje gdzie indziej, jednocześnie zaś zwalczanie rzeczy, których nie pragnie, choćby to było nawet bardzo pożądane, zwęziłoby w nieodpowiednim stopniu fizyczne podstawy jego działania.

Owe wyraźne złe skłonności odziedziczone przezeń wraz z jego doczesną naturą fizyczną mogą się do pewnego stopnia odzywać w każdej dziedzinie ludzkiego działania zależnej od fizycznych sił zwierzęcych, choćby nawet Jaśniejący Praświatłem wciąż stawiał zapory uniemożliwiające zbyt drastyczne ich przejawy.

Żaden z Jaśniejących Praświatłem nie miał nigdy dziecinnej i niedorzecznej z próżności zrodzonej ambicji uchodzenie za „świętego” i żaden takiej ambicji nie mógłby żywić w sobie!

Biada jednak Jaśniejącemu – gdyby stał nawet na wyżynach duchowych niemożliwych niemal do objęcia przez wyobraźnię ludzką – który by przejawy fizycznych wad ludzkich u któregoś ze swoich „braci” duchowych chciał traktować inaczej niż z przepojoną humorem wyrozumiałą pobłażliwością!

A że inna postawa w tym gronie duchowym jest niemożliwa, należy przyjąć to jedynie jako fikcję ułatwiającą zrozumienie, jeśli w imię duchowego znaczenia tych spraw wyjaśnić muszę, że już nawet najmniejsza skłonność Jaśniejącego Praświatłem do odczuwania swej „wyższości” nad błądzącym w ziemskich sprawach fizycznych bratem musiałaby oznaczać samozagładę własnego organizmu duchowego…

Uczeń substancjalnego ducha wiekuistego tylko wówczas liczyć może na istotne dobre wyniki swych trudów, gdy na wszystko co jest w każdym z jego towarzyszy patrzał będzie bez względu na to czy jest osobiście bliski, czy też zupełnie nieznany – z prawdziwą dobrocią serca i wyrozumiałą pobłażliwością. Wszelako coraz bardziej musi się starać dojść do zrozumienia, że indywidualny organizm duchowy, który jego towarzysz pragnie sobie uświadomić, jest zbudowany z tej samej substancji duchowej co i jego własny.

Kto ma otrzymać wielki spadek w jakiejś określonej walucie ziemskiej, ten chyba nie pozwoli sobie na to, by tę właśnie walutę pozbawić wartości dlatego tylko, że mu nie odpowiada zachowanie się innego człowieka posiadającego takie same wartości pieniężne lub na nie oczekującego.

Jeśli zaś z tego przykładu jasno wynika, że nierozsądny spadkobierca zniszczyłby przeznaczony dlań majątek, gdyby mu się udało wyrządzić szkodę wartością pieniężnym swego spadku, to powinno być rzeczą łatwą zrozumiałą, że w duchowości nie można tego, do czego się samemu w sobie dąży – uznawać u siebie, a jednocześnie innemu odmawiać.

Chodzi tu o dobro nie identyczne wprawdzie z dobrem innego człowieka, lecz za to pod względem jakości i pochodzenia „równającego się” dobru innego człowieka pod każdym względem.

Kto by pragnął przeszkodzić w osiągnięciu tego praduchowego dobra komu innemu, ten przez to sam się go pozbawia.

Jeśli dotychczas była mowa o tym, czego trzeba unikać, to teraz wskażemy, co czynić należy:

Osiągnięcie identycznej świadomości w ujęciu rozumowo – pojęciowym, substancjalnie duchowym i w ujęciu duszy jest oczywiście wymaganiem substancjalnie duchowego świata, ale to wymaganie nie oznacza bynajmniej, że po prostu zmienić należy treść rozumowo – pojęciowej świadomości, tak iż odtąd wchłaniałoby się jedynie pojęcia o rzeczach substancjalnie duchowych.

Chodzi tu raczej o trzy wyraźnie różniące się jeden od drugiego w sposobie ich przeżywania rodzaje świadomości, które w postaci przeżywania – „ja” – właściwej nawet najgłębszej boskości, mogą stać się łącznym posiadaniem jedności! Dlatego też tak wiele tu zależy od woli człowieka – od jego gotowości poznania w sobie zupełnie nowych form świadomości, które mają bardzo mało wspólnego ze znaną mu dotychczas rozumowo – pojęciową świadomością i nie dadzą się również opisać w słowach, gdyż doświadczyć ich można jedynie przez własne „poznanie”.

W żadnym jednak razie nie pomogłoby Szukającemu, gdyby zechciał się teraz zająć „przedstawianiem sobie” różnych rzeczy, by dojść do jakiegokolwiek pojęcia o tych osobliwych jeszcze mu nie znanych właściwościach, świadomego bytowania w wiekuistych siłach duszy i w substancjalnym duchu wiekuistym.

To, czego duch rzeczywiście oczekuje od każdego ucznia, leży w uchwytnej fizycznej dziedzinie, chociaż skutki tego sięgają już daleko poza tę dziedzinę w sfery wyłącznie duszy i ducha.

A teraz będzie tu mowa o obowiązkach każdego ucznia duchowego w życiu świata zewnętrznego oraz w stosunku do związanych z nim towarzyszy dążących do tego samego celu; o obowiązkach stawania się w każdym czasie godnym i stałym wyrazicielem swej na razie w ukryciu pozostającej duchowości.

Z chwilą kiedy się jakiś człowiek decyduje stać uczniem duchowym, by osiągnąć we własnym organizmie duchowym wiekuistą świadomość ducha wiekuistego, powinien zarazem, choć raz ta sama przez się zrozumiała nie wymaga tu żadnych ślubowań, dobrowolnie się usunąć od wszelkich przejawów życia swych bliźnich, które by hamowały rozwój tego organizmu duchowego bądź czyniły go zgoła niemożliwym.

Codzienne życie w naszych czasach poświęcone zabawom jest istnym zbiorem „przykładów” takich właśnie przejawów życia skłonnego do wyrafinowania zwierzęcia ludzkiego, które przeszkadzają w osiągnięciu świadomego bytowania w duchu. Lecz i w innych dziedzinach zasługujących na bardzo powabne traktowania nie brak również istnienia objawów życiowych stojących zaledwie na poziomie duszy zwierzęcej.

Kto chce mnie zrozumieć, ten mnie zrozumie!

Ale uczeń duchowy nie powinien się do tego wszystkiego ustosunkowywać wojowniczo lecz tylko powinien nie zwracać uwagi na tego rodzaju rzeczy – usiłując, jeśli to jest w jego mocy, zastąpić rzeczy pozbawione smaku, pożądliwość zwierzęcą i nierozsądne wypaczanie życia rzeczami odpowiadającymi wymaganiom ducha – powinien również być niezmordowany w wykazaniu innym przez własne postępowanie, że w tym wszystkim w ogóle nie chodzi o rzeczy pożądane i godne uwagi.

Tylko bardzo proszę źle mnie nie zrozumieć.

Nie mogę poważnie brać żadnego odrzucenia niedozwolonych duchowo przejawów życiowych, jeśli nie umie się ono śmiać ani nie wie, co to poczucie humoru!

Stetryczałe usuwanie się w cień, zrzędzenie i mędrkowanie to złe środki do otwieranie oczu innym, że stali się niewolnikami niedorzecznych autosugestii i podrażnionych nerwów!

Skuteczniej niż wszystkie inne może jedynie działać przykład, a przodowanie w dawaniu przykładów jest najważniejszym zadaniem człowieka dążącego „do ducha”.

Jeden jedyny czyn przykładem świecący może być dla towarzysza znacznie pożyteczniejszą nauką, niż całymi godzinami trwające dysputy. Również publiczna działalność ucznia duchowego w węższym lub szerszym zakresie będzie tym bardziej wartościowa, im bardziej polega i w każdym czasie polegać może, na skutek surowego samowychowania, na oddziaływaniu własnego przykładu…

Uczeń musi sobie bardzo jasno uświadomić fakt, że dopóki sądzi, iż zwycięstwo w dyspucie z towarzyszami jest równoznaczne z pokonaniem własnych ciemności wewnętrznych, głęboko tkwi w odmęcie niedorzecznej dumy rozumowej.

Nie słowami, lecz jeno przykładem może dowieść, że w samym sobie stał się rzeczywiście zwycięzcą.

VIII. ŻYCIE WEWNĘTRZNE

Dość wyraźnie powiedziałem, że Szukający tylko o tyle mogą być „moimi” uczniami, o ile przy wytyczaniu sobie kierunku własnych dążeń trzymają się podanych w moich księgach relacji, wskazań i pouczeń, dopatrując się w mej osobie jedynie powołanego pośrednika nadającego kształt słowny opisanym względom i radom.

Chodzi tu o czysto duchowy stosunek uczniowski, przy którym ponoszę wiekuistą odpowiedzialność za każdego Szukającego kierującego się w taki sposób moimi naukami, że istotnie ma prawo nosić miano mego „ucznia”.

Tej odpowiedzialności nie można porównać z „poczuciem odpowiedzialności”, jakie mają i okazują wszyscy sumienni duszpasterze gmin religijnych w stosunku do swych wiernych – gdyż moja odpowiedzialność za Szukającego ściśle trzymającego się udzielonych przeze mnie rad, by dojść do „ducha” polega na wiekuistym obowiązku, który stawia swe wymagania również w przyszłych pozaziemskich stanach i nie wcześniej zostanie spełniony, aż Szukający, który się powierzył moim naukom, osiągnie to, com mu obiecał.

Ciągle muszę prosić, aby zechciano ściśle odróżniać to, co w moich księgach określam jako duchowo możliwe i pod pewnymi wyraźnie zakreślonymi warunkami dostępne przeżyciu, a co opisuję tylko, by przedstawić różne stopnie przeżyć duchowych, które bez wątpienia nie dla wszystkich ludzi już tu na ziemi mogą się stać dostępne – od tego co bym jasno wyrazić chciałby każdy uczeń duchowy osiągnął za swego życia ziemskiego.

To, że daję Szukającemu możność brania żywego udziału również w przeżyciach wyższych, może nieosiągalnych nawet dlań jeszcze tu na ziemi, stopni duchowych przeżywania jest konieczne, by mu ułatwić wytyczenie samemu sobie „kierunku”, ale oczywiście nie znaczy, jakobym mógł mu obiecywać osiągnięcie tej zdolności przeżywania w duchu.

Wszystko, co ukazuję jako osiągalne zakłada z góry pewien mniejszy lub większy stopień rozwoju substancjalno – duchowego organizmu i w każdym miejscu moich ksiąg, gdzie mówię o przeżyciach osiągalnych w życiu duchowym, wskazuję jednocześnie co już za każdym razem osiągnięte być musi, jeśli ma się stać dostępny wyższy stopień przeżycia duchowego.

Uczeń duchowy może po wnikliwym przeczytaniu moich opisów sam dokładnie poznać, gdzie się znajduje, przy czym oczywiście wystrzegać się musi tłumaczenia na swoją korzyść podawanych przeze mnie charakterystyk każdorazowej zdolności przeżywania.

W sprawach ziemskich może ktoś czasami łudzić co do stopnia swej doskonałości, tak, że inni sądzą, iż ją już posiada, lecz w życiu duchowym każda próba „łudzenia” musi nieuchronnie chybić, gdyż człowiek skłonny do takiego łudzenia może w błąd wprowadzić tylko – siebie.

Stopień duchowy, który rzeczywiście osiągnął wynika jedynie z nabytej przezeń zdolności przeżywania w substancjalnym duchu wiekuistym.

Że nie chodzi tu o „szczeble” lub „stopnie” wyznaczone raz na zawsze według jakiejś ustalonej „skali” nie powinno dla Szukającego podlegać żadnej wątpliwości.

Skoro jednak postrzegam stale i ciągle, że chętnie chciano by widzieć „ponumerowane” szczeble drabiny jakubowej, a przy tej okazji wpadłem na trop błędnego ujmowania, które bezwarunkowo usunąć należy, stwierdzam co następuje:

Rzeczy ducha może sobie uświadamiać tylko poprzez duchowość!

Rzeczy ducha przeżywać można tylko w zjednoczeniu, a to, co się chce zjednoczyć z duchowością samo musi z ducha pochodzić.

Wszystko to, co jest nieduchowe, nie jest dla ducha „realne” – nie jest „rzeczywiste”!

( – Mówię o wiekuistym, substancjalnym, jedynym, prawdziwie niezniszczalnym duchu wiecznym – a nie o wynikach poruszeń mózgów podlegających rozkładowi! – )

Człowiek ziemski nigdy by nie mógł dotrzeć „do ducha” gdyby był tylko tym, co w nim na ziemi stanowi uchwytną dla zmysłów postać.

Tylko dla tego, że jest zarazem substancjalnym duchem wiekuistym, może po dokonanym zjednoczeniu się przeżywać duchowości – może stać się w sobie, jako duch z ducha wieczności, duchowo świadomym siebie.

Do tego potrzeba wytrwałego przestrzegania przez dłuższy okres czasu pewnego określonego postępowania.

W naukach swoich opisałem dokładanie różne formy, w jakich wyraża się to postępowanie.

Celem tego postępowania jest przede wszystkim – coraz to bardziej znosić przyzwyczajenie do przemyśliwania życia zamiast przeżywania go i uczyć się czynnie i świadomie żyć.

Czynne życie powinno zająć miejsce „życia w myślach”.

Takie dążenie osiąga całkowicie swój cel wówczas, jeżeli myślenie stanie się też przeżywaniem a nie tylko „przemyśliwaniem”.

Tego, o czym tu mowa, nie mogę wyraźniej określić, ale wiem doskonale, że nikt z tych, co zwykli jeszcze przemyśliwać swe życie, ani cienia tego, co mam tu na myśli nie będzie mógł sobie wyobrazić…

Ale nie jest to rzeczą konieczną, chodzi tu bowiem nie o umiejętność tworzenie wyobrażeń, lecz o naukę życia!

Człowiek przemyśliwujący swe życie myśli: że żyje i że w tym, co przeżywa zawiera się jego życie – ale życie jest jeno przedmiotem myślenia, choć przedmiotem zawierającym w sobie wszelkie inne przedmioty myślenia – życie zaś myślenia gaśnie zaś w tej samej chwili, w której gaśnie samo myślenie.

Pomimo to można tylko przemyśliwać życie i niezliczone miliony ludzi znają je jeno w myślach – lecz substancjalny duch wiekuisty nigdy się nie da ogarnąć w myślach, lecz wyłącznie w życiu – w rzeczywistym – a nie zachodzącym w myślach – przeżyciu!

Podczas gdy w myślach życie się zawsze jeno przemyśliwa – tylko jako myśl wykazuje swą realność – prawdziwe przeżywanie życia stanowi stawanie się, w które człowiek jest wpleciony.

Dlatego też „nauka życia” jest zadaniem tego, kto pragnie dojść „do ducha”, gdyż do ducha dochodzi się nie w myślach, lecz dzięki podniosłemu stawaniu się dostępnym jedynie dla tego, kto tam, gdzie inni myślą że żyją, stał się zdolny do doświadczeń w czynnym życiu.

Ta nauka życia nie daje się osiągnąć „za jednym zamachem”, umiejętność zaś życia nie spływa na człowieka niby „nagłe oświecenie”.

Raczej trzeba ją zdobyć pracą!

Jest to „nauka” – choć nie nauka zdobywania rozumem – i jak każda nauka ma rozmaite stopnie lub, żeby pozostać przy podobieństwie drogi wewnętrznej – rozmaite etapy.

Aby dać rozumowe pojęcie o kolejnym następstwie gdyż Szukający początkowo tylko myśli i pojmuje, lecz nie przeżywa (nie mówiąc tu o biernym ożywianiu ciała noszącym miano „życia”!)

Mistrze sztuki życia we wszystkich czasach pouczali o następujących po sobie (kolejno) „stopniach” lub osiąganych kolejno etapach, ale nigdy nie określono przez to nieodmiennie wyznaczonych stopni planowej nauki w zrozumieniu jakiejś „metody” nauczania.

Można by było zamiast obrazu drogi, stopni schodów lub szczebli drabiny wybrać obraz rosnącego drzewa, w którym może byłoby nawet wyraźniej widać jak przy postępującej naprzód nauce życia z upływem lat jeden stan wzrostu następuje po innym – jak jeden przechodzi w następny.

Mogę naturalnie podzielić wzrost drzewa jak i postępy w uczeniu się życia według najróżnorodniejszych systemów.

Wszelkie takie dzielenie może wprawdzie dopomóc do zrozumienia stopniowego, kolejno po sobie następującego wzrastania drzewa lub postępów w nauce życie – ale z takim samym powodzeniem może być zastąpione przez inny podział.

Przebieg posuwania się naprzód w żadnym razie nie zmieni się od tego, czy go podzielę na siedem, siedemdziesiąt osiem czy na dwa tysiące etapów, stopni lub szczebli!

Nie można więc powiedzieć: „Ten czy ów stoi na takim a takim stopniu”, lecz jedynie: „jest dopiero w początkach, jest już coś niecoś zaawansowany albo poczynił już bardzo znaczne postępy”.

(Oczywiście należy pominąć tu stopnie w znaczeniu przyjętym w wolnomularstwie lub innych podobnych zakonach gdzie osiągnięty stopień odpowiada mniej więcej osiągniętej randze wojskowej”.)

Wszystko inne to nonsens!

„Nonsens”, gdyż nie posiada odpowiadającego rzeczywistości sensu!

Wydaje się jednak, że dla wielu moich uczniów nie stało się jeszcze całkowicie i dobitnie jasne, dlaczego to wszystko jak można było najwyraźniej przedstawiłem.

Nie wykładam tu żadnych teorii, w których „B” wynika z „A” i „C” z „B”, lecz mówię z własnego przeżycia!

Od wielu lat nie przemyśliwam już swego życia, lecz je przeżywam – i od tego czasu przeżywam również swe myśli.

Nie byłem bynajmniej na swej drodze „uprzywilejowany”, lecz musiałem się uczyć „umiejętności życia” – w sposób bez porównania bardziej wytężony i cięższy, niż by to było możliwe dla któregoś z moich uczniów!

Doprawdy niczego mi nie „darowano”!

Nie ma też końca tej „nauki” gdyż wymaga ona ustawicznych ćwiczeń po jej „opanowaniu”.

Śmierć ciała ziemskiego o tyle tylko dotyka tych „ćwiczeń” „rzeczy wyuczonych”, że potem już więcej nie przeżywamy już tego ciała – natomiast myślenie, którego się to ciało nauczyło tylko wtedy człowiek może w życiu wiekuistym jednocześnie przeżywać, jeśli się tego „nauczył” tu w ciele ziemskim poprzez ciało…

Kto się nie nauczył „przeżywać” tego w ciele, ten po śmierci ciała może jedynie niby we śnie przemyśliwać tak samo jak przez długi czas sennie przemyśliwa siebie – zanim się nie nauczy przeżywać życia duchowego – chociaż to myślenie nie jest rejestrowane przez mózg!

Nie na próżno mówię o naszym substancjalnym organizmie duchowym!

„Organizmem” jest dla mnie coś, co samo z siebie powstało i żyje własnym życiem.

Ciało ziemskie nie jest w moim rozumieniu „organizmem” lecz zestawieniem organów.

Wiem doskonale, że przy myśleniu można używać innej terminologii i gdym jeszcze przemyśliwał swe życie również się nią posługiwałem – ale z chwilą gdym zaczął przeżywać myślenie, stała się dla mnie zbędna…

Wolno jednak każdemu z moich uczniów „przełożyć” sobie wszystko, co podaję w możliwych dla mnie słowach, na swój własny sposób mówienia.

Moim zdaniem – nie należy słów „pozostawiać w spokoju”, lecz raczej dawać się im swobodnie zmieniać i poruszać.

Ale będę tu jeszcze musiał powiedzieć uczniowi, dlaczego w mych księgach tak wiele niestety mówiłem o sobie – dlaczego ciągle muszę o sobie wspominać, chociaż nic nie ma dla mnie przykrzejszego, niż wiedzieć, że się gdzieś na mnie w życiu powołują.

Że muszę jednak postępować wbrew swej chęci i upodobaniom, ma to dwojakiego rodzaju przyczyny:

Po pierwsze ku memu niemałemu zmartwieniu jestem obowiązany przez ducha do tego, by się niejako „wykazać” wobec czytelników moich słów niezależnie od tego czy mi się to podoba czy nie, oraz bez względu na to, jakbym mógł odczuwać sposób przyjmowania moich wyjaśnień przez innych.

Krótko mówiąc mam obowiązek duchowy ukazania czytelnikom moich ksiąg, w jaki sposób doszedłem do napisania tego, com napisał.

Po wtóre jestem dla siebie najbliżej leżącym i najbardziej znanym mi, jak również najlepiej dającym się pod każdym względem skontrolować, polem przeżyć.

A że znam siebie jako człowieka absolutnie, aż do niedogrzebalnych, najdrobniejszych odchyleń w swych upodobaniach, wolnego od najsłabszego nawet przebłysku osobistej, choćby zgoła „niewinnej” chęci wywyższania „się”, lecz zwykłem trzeźwo i rzeczowo obserwować siebie daleko bardziej niż każdego innego człowieka, umiem więc najlepiej zdawać sobie sprawę, gdy chodzi o rzeczy, których przeżywanie znam doskonale i mam udostępnić pojmowaniu innych.

Nie człowieka choć trochę mnie znającego, który by mógł nosić się z niedorzeczną myślą, jakobym dlatego stał się dla siebie tematem opisów, że chodzi mi przy tym w ten czy inny sposób o moją osobę pełniącą u mnie doprawdy tylko ciężką służbę.

Gdyby mi przyjemność sprawiało próżne przeglądanie się w lustrze, to doprawdy potrafiłbym ją sobie zgotować w sposób dla siebie bardziej pożądany, gdyż nie jestem ascetą i osobliwa przyjemność jaką znajduje asceta w radowaniu się tym, co mu sprawia męczarnie jest mi obca…

Skoro wolno mi naprawdę powiedzieć, że nie szukam siebie samego w swej działalności jest nie tylko „zbawienie wieczne” moich uczniów, lecz w równej mierze wyzwalanie ich sił zabezpieczających niezbędnych od wszelkiej budowy w świecie zewnętrznym.

Naturalnie uczeń będzie musiał ściśle rozróżniać, co ja duchowo mogę dlań uczynić, a co w codziennej pracy nad sobą on sam jedynie będzie mógł zdziałać…

Życie w duchu bynajmniej nie jest wrogie codzienności, a więc i Szukający duchowej możności przeżyć przede wszystkim musi nauczyć się czynić dość wymaganiom.

Nie należy dawać posłuchu egzaltowanym fantastom wszystkich czasów którzy wmawiają, że duch wieczności daje się tylko wówczas osiągnąć, gdy Szukający usuwa się od wszelkich ziemskich obrazów rzeczywistości.

Rzecz wręcz przeciwna temu przypuszczeniu odpowiada prawdzie!

Co prawda nie wolno nigdy Szukającemu tak kurczowo trzymać się ziemi, żeby już nie mógł „powstać” ale zawsze musi pamiętać, iż rzeczy ziemskie są również objęte wiecznością.

W ziemskim świecie zewnętrznym mamy do czynienia wprawdzie tylko z ostatecznym wielokrotnie zmienionym wynikiem sił wypływającej z wiekuistej rzeczywistości – wynikiem pochodzącym ze wzajemnego odrzutowego działania tych sił – ale bynajmniej nie dodaje to człowiekowi ziemskiemu blasku ani cienia!

Człowiek władający już swymi zmysłami duchowymi może śledzić wstecz każde zjawisko ziemskie aż do punktu zwrotnego, od którego poczynając będzie mógł siły Prabytu, tworzące wszelkie formy, przeżywać jako coś substancjalnie duchowego.

Tak oto rzeczy najzewnętrzniejsze stale są powiązane z rzeczami najwewnętrzniejszymi, choć to „zewnętrzne” zgodnie ze swą formą wyjawienia się jest już zbyt bliskie wiekuistej stężałości: absolutnej „nicości” – aby kiedykolwiek zdołało wnijść do najbardziej wolnego pozostającego w wiecznym nieuchwytnym ruchu „wnętrza”.

A że człowiek ziemi jest „wnętrzem” zabłąkanym wśród rzeczy najbardziej zewnętrznych to wolno mu liczyć na odzyskanie świadomości siebie jako substancjalnie rzeczywistego „wnętrza” tylko wtedy, gdy wyjdzie z punktu, w którym się obecnie znajduje – a więc z rzeczy najbardziej zewnętrznej – ze swej własnej cielesności i otaczającego tę cielesność ziemską „świata zewnętrznego”.

Człowiek, jeżeli chodzi o własną jego cielesność, czuciem uświadamia sobie ten świat zewnętrzny oraz czuciem postrzega wszelkie zachodzące w nim zmiany.

Natomiast to, co się znajduje poza jego ciałem ziemskim i je otacza tylko wtedy dochodzi do jego postrzegania przez czucie cielesne, gdy wywiera nacisk na tę właśnie cielesność niezależnie od tego, czy to działanie będzie ledwie dostrzegalne – czy nader gwałtowne – czy pobudza czucie w sposób przyjemny czy przykry.

Ale wszystkie te pobudzające zmysły oddziaływania czucia odbiera tylko przez jeden moment i niezwłocznie zastępuje je nowe czucie, choćby to kolejne następstwo chwilowych oddziaływań wydało się czasami stałym trwaniem czucia, podobnie jak niezliczone obrazy taśmy filmowej uchodzą za stały obraz dopóki się w nim nie poruszają aktorzy lub nie ukarzą inne zdolne do poruszeń zjawiska.

Na czas ograniczony – najdłużej do śmierci ciała ziemskiego – mogą się w świadomości utrzymywać obrazy wspomnień dawniejszych uczuć własnego bytowania cielesnego, jak również każdorazowej wartości uczuciowej uchwytnych dla zmysłów wrażeń świata zewnętrznego.

Wszelki dalszy stosunek człowieka ziemi do świata zewnętrznego polega jedynie na jego wyobraźni – ale twory tej wyobraźni tak dalece podlegają woli ludzkiej – w jej aspekcie – wierze – że mógł powstać filozoficzny błąd, jakoby „wyobraźnia” była twórczością form zjawiskowych świata zewnętrznego.

W samej rzeczy tak co prawda nie jest, wyobraźnia stanowi raczej wynik zdolności ujmowanie w całość oddziaływań sił Prabytu nieuchwytnych dla zmysłów w postaci obrazów – niby skrycie złożonych przebiegów stawania się w pewnej dostosowanej do ludzkości zmysłów postaci – a jednak świat wyobraźni nie tworzy bynajmniej świata rzeczywistego dostępnego dla zmysłów fizycznych.

Choćby świat wyobraźni jednostki wydawał się jej bardzo trwale i mocno ugruntowany, to jednak zdarzają się czasami chwile, w których następuje przebłysk poznania, że jeszcze bardzo daleka jest od tego, by całkowicie wykorzystać możliwą dla swych zmysłów fizycznych zdolność pojmowania.

Świat wyobraźni jest jednak bezsprzecznie najbardziej stosowanym dla jednostki, światem niezależnie od tego w jakim stopniu odpowiada światu, który by przy całkowitym wykorzystaniu możliwości jej zmysłów ziemskich mógł być dla niej uchwytny.

A więc ów świat stworzonych przez jednostkę wyobrażeń tak brzemienny w pełne znaczenia skutki jest wzorem bardzo zmiennym, na który wpływ wywierają nie tylko własne jej poglądy i doświadczenia lecz zarazem światy wyobrażeń innych ludzi.

Tworzą się więc grupy ludzkie z wielu jednostek, które swe światy wyobrażeń bardzo znacznie upodobniły ze stwierdzeniem zaś takiego podobieństwa wynikł dla jednostek pozornie „niezbity” dowód „prawdziwości” ich wyobrażeń, choćby były raczej karykaturami świata: świata dostrzegalnego dla nie zaślepionych zmysłów fizycznych.

Uczeń duchowy powinien stale i ciągle badać nie tylko obraz świata swej własnej wyobraźni, lecz również grup, do których z biegiem okoliczności życiowych należy, oraz obraz wielu podgrup czy partii zawartych w grupie narodowej, do której od urodzenia należy.

A że wymagania ducha pozostają te same bez względu na to, czy chodzi o jednostkę czy o wiele jednostek, nie może jednostka czynić zadość wymaganiom, których spełnienie jest warunkiem nieodzownym dla każdego, kto chce dojść „do ducha” – a jednocześnie bez wyraźnych zastrzeżeń służyć światu wyobrażeń pewnej grupy, której sposób przejawianie się automatycznie zagradza wewnętrzną drogę do ducha.

Jest to niedorzeczne zapoznanie uniwersalności substancjalnego ducha wiekuistego sądzić, że może dojść „do ducha” jeśli się pogardza czymś należącym do ducha lub pała się doń nienawiścią!

A że cała ludzkość ziemska kryje utajoną w sobie duchowość, należy bardzo starannie odróżniać stanowcze odrzucanie tego lub innego zdania czy stanowisk wypływających ze zwierzęco – ludzkiej natury, od pełnego zarozumiałości lekceważenia inaczej myślących czy to chodzi o jednostki, grupy, narody czy rasy.

Łatwo zrozumieć, że pielęgnowanie uczucia nienawiści czyni człowieka „duchowo głuchym” i „duchowo ślepym”.

Nie należy wprawdzie wypleniać zdolności do odczuwania nienawiści, gdyż razem z nią zniszczona zostałaby zdolność odczuwania praduchowej miłości. Budzącego się uczucia nienawiści nie należy podtrzymywać, lecz jedynie „stwierdzać” jego istnienie po czym dla ucznia duchowego zaczyna się wielkie zadanie przemienienia tejże dostrzeżonej w sobie nienawiści w miłość, której jest ona biegunem przeciwnym – inną postacią jedynej i tej samej siły…

Gdzie zatem podsycana jest nienawiść – przeciw poszczególnym ludziom, partiom i innym narodom, tam nie ma dla ucznia duchowego żadnych widoków rozwoju i powinien stosownie do okoliczności ofiarowane mu lub objęte już przezeń stanowisko pozostawić komuś innemu, kto nie dąży do wzniesienia się ponad swoją mniej więcej udoskonaloną przez wychowanie naturę zwierzęcą!

Niezależnie od tego, pod jakimi wpływami świata zewnętrznego może pozostawać Szukający – powinien zawsze pamiętać, że nic na tym świecie zewnętrznym nie może mu zagrodzić drogi do ducha, dopóki w życiu swoim ściśle przestrzega rad, które mu w obfitości podałem w mych naukach.

Ale chodzi o „ścisłe ich przestrzeganie w życiu” – a nie o przytakiwanie im i zachwycanie się nimi.

Życie według moich nauk wymaga, aby uczeń przede wszystkim doprowadził do porządku osobiste sprawy codzienne.

Dopiero gdy zapanuje tam nieskazitelny „porządek” – we wszystkim i pod każdym względem – uzyska Szukający prawo do dalszego dążenia i dopiero wówczas usprawiedliwione będzie jego oczekiwanie na istotne osiągnięcie rzeczy dlań osiągalnych w duchu za jego życia ziemskiego.

Bardzo jest szkodliwy rozpowszechniony i lubiany szeroki gest ludzi sądzących, iż przy dążeniu do ducha wolno uważać sprawy życia codziennego za drobnostki!

Choćby jakaś sprawa sama przez się była rzeczywiście „drobnostką”, to jednak nigdy przenigdy nie jest drobnostką czy się ją potraktuje zgodnie z wymaganiami ducha czy nie.

W jednej z przypowieści w ewangeliach powiedziano wiernemu słudze: „Nad małym byłeś wiernym, nad wielem cię postanowią!”

Co tam wypowiedziano w postaci przypowieści dotyczy jednego z najważniejszych wymagań ducha.

Kto nie dojdzie do tego, że będzie umiał postępować już w swym doczesnym życiu ziemskim tak, by jego myśli, mowa i uczynki mogły być uznane przez ducha, ten jeszcze nie pojął do czego mu się może przydać świat zewnętrzny, a całe jego dążenie do praduchowej świadomości na nic mu się nie zda.

Kto natomiast tu w swym życiu codziennym najdrobniejszą nawet decyzję co do postępowania – choćby wymagało to największego pośpiechu – z całą oczywistością poweźmie tak, jak gdyby jego zbawienie wieczne zależało tylko od tej jednej decyzji, ten znajduje się już znacznie bliżej do świadomości duchowej niż sam przypuszcza i gdyby nawet odziedziczone przezeń usposobienie miało się sprzeciwić całkowitemu jego rozwojowi tu za jego życia ziemskiego, to jednak wnijdzie do wieczności jako człowiek świadomy!

Mało rzeczy w historii ludzkości – we wszystkich częściach świata i na każdym stopniu kultury – tak błędnie ujmowano, jak mniej lub bardziej żywe w każdym człowieku ziemskim wyczucie substancjalnego ducha wiekuistego we własnej jaźni!

Zbity z tropu przez płytkie wnioski myślowe sądził i dziś jeszcze sądzi człowiek oddający się poszukiwaniu duchowości, że codzienne życie fizyczno – zmysłowe musi poniekąd być dla ducha okropne i budzić odrazę.

Opierając się na tym mniemaniu, ludzie uważają się za uprawnionych do wyciągania wniosku, iż jest rzeczą niemożliwą dojść do ducha, jeśli się nie będzie pogardzało ziemskim życiem codziennym i uważało je za straszny wstyd i hańbę.

Aż do dnia dzisiejszego łatwo zliczyć garstkę ludzi, którzy przebrnęli przez tę szkodliwą tradycję, a wtedy dopiero poznali, że droga do wiekuistego substancjalnego ducha bierze początek w doczesnym pozornie tak błahym dniu powszednim…

Nikt jednak nie może zostać uczniem nauki duchowej, kto nie potrafi zdobyć sobie takiego podstawowego poznania!

IX. JAK Z MOICH KSIĄG KORZYSTAĆ NALEŻY

Kiedym w początkach bieżącego stulecia, przed trzydziestu z górą laty, rozpoczął pierwsze próby ujęcia w szatę słowną przeżytych przeze mnie oświeceń duchowych – a nawet jeszcze dziesięć lat później, gdy moje przeżycie duchowe jak i próby opisania tego, com doznał, stały się zdarzeniami i postępowaniem, z którymi się zżyłem — nie marzyłem nawet we śnie o tym, by już za swego życia ziemskiego wydać drukiem coś z tego, co dla ochrony przed profanacją napisałem wymyślonym przeze mnie szyfrem.

Zamiarem moim raczej było przekazanie w odpowiednim czasie „klucza” osobie zasługującej na zaufanie, którą bym miał zobowiązać, by rzeczy znalezione po mojej śmierci wydała w odpowiedni sposób.

Prócz tego wśród moich papierów przez kilka lat znajdowało się w zapieczętowanej kopercie odpowiednie „rozporządzenie ostatniej woli” i druga notatka z kluczem do szyfru na wypadek nagłej śmierci przed wyznaczeniem odpowiedniego „wykonawcy testamentu”.

Nie przeczuwałem, że pewnego dnia sam będę musiał udostępnić ogółowi tę przedwczesną „spuściznę” a rzeczy starannie spisane dla mnie tylko zrozumiałym szyfrem przerabiać dla zecera.

Wszelako gdy mój najdostojniejszy kierownik i nauczyciel duchowy, który, jak łatwo zrozumieć stał się dla mnie jedynym „autorytetem” podczas pierwszych odwiedzin, jasno i wyraźnie wyłożył mi, że nie wystarczy tylko zwykłe pozostawienie w spadku moich nauk, lecz na mnie ciąży za mego zewnętrznego życia ziemskiego obowiązek reprezentowania tego, com napisał, wobec całego świata — popadłem na długi czas w stan nieopisanego przygnębienia, gdyż dzień za dniem na próżno szukałem możności pogodzenia takiej przymusowej konieczności wyjawiania siebie z moją z ducha płynącą potrzebą ukrycia się i odosobnienia.

Od tych katuszy wewnętrznych zdołałem się uwolnić dopiero wtedy, gdy się ponownie spotkałem z tym samym z najwyższą czcią miłowanym, po ojcowsku dobrotliwym kierownikiem duchowym — tym razem z dala od miejsca mego zamieszkania — a potem kiedym w ciągu roku duchowej i artystycznej pracy w Grecji poznał się jeszcze z innymi mężami, których bratem duchowym miałem się odtąd stać.

Następnie z Aten wysłałem – tytułem próby, do szczupłego grona czytelników pierwszy niewielki rękopis pod tytułem

„Światło z Himawatu” – podpisany pierwotnie trzema początkowymi literami imienia duchowego nadanego mi przez moich nauczycieli i braci zarazem.

Było to w roku 1913.

Przyjęcie, z jakim się spotkała ta niewielka rozprawa było znacznie lepsze niż mogłem się początkowo tego spodziewać.

Obecnie włączyłem z powrotem do „Księgi Sztuki Królewskiej” tę wówczas oddzielnie ogłoszoną rozprawę zapożyczoną z tej właśnie księgi.

A gdy następnie z biegiem czasu nie było prawie roku, w którym by się nie ukazała choć jedna przeważnie niewielkiej objętości moja księga – lub nawet jednocześnie nie wydano różnych rzeczy – wielu czytelników nie zdawało sobie należycie sprawy, czy mają podziwiać tak bogatą twórczość, czy zaliczyć autora w poczet „grafomanów”?

Nikt bowiem nie wiedział, jak wiele z tego, com tam szybko jedno po drugim wydawał już od wielu lat, prawie gotowe do druku, leżało w moim biurku lub też zostało napisane w Grecji na długo przed ukazaniem się w druku.

Do tego należy: prawie wszystko z „Księgi Boga Żywego” i z „Księgi Człowieka” – prawie wszystko z księgi „Więcej Światła” i z „Księgi Sztuki Królewskiej” jak również niejedno z „Księgi Rozmów” – zupełnie pomijając wiele z tych rzeczy, które już raz napisałem, ale musiałem przerabiać, gdyż nadanej im pierwotnie postaci miały być ogłoszone dopiero po mej śmierci.

Skoro stało się mym obowiązkiem już za mego życia zewnętrznego mówić o sprawach poruszonych w moich księgach nie mogło się to stać w wybranej niegdyś formie spuścizny duchowej.

Wspominam tu o tych wszystkich sprawach, gdy czasami spotykam się z nastawieniem zbyt po „literacku” ujmowaniem mojej działalności nauczycielskiej daleko odbiegającym od istoty rzeczy.

Nigdy w najmniejszy nawet stopniu nie miałem żadnych ambicji literackich!

Wtłoczenie w szatę słowną rzeczy, które poruszam, prócz ich oporu przeciw wszelkim w ogóle opisom – było dla mnie zawsze najcięższym, bardzo odpowiedzialnym obowiązkiem, od którego bym się bardzo chętnie uwolnił, gdyby to było możliwe.

Nie piszę po to, aby znajdować uciechę w pisaniu.

Nic z tego, com do tej chwili napisał nie przyszło mi z „łatwością”, co też byłoby zgoła niemożliwe, gdyż wiekuista prawie niemożliwa do zniesienia odpowiedzialność, od której nie mogę się uchylić, wkłada na mnie obowiązek sprawdzenia nie tylko każdego zdania, lecz każdego wyrazu i każdej sylaby pod tym względem, czy są odpowiednimi nosicielami powierzonej im treści — nie w znaczeniu literackim, lecz pod względem właściwej wyrazom zdatności do przenoszenia substancjalnej duchowości!

Wszędzie gdziekolwiek jest to potrzebne sformułowane przeze mnie zdania, wyrazy i sylaby są – obrazowo mówiąc — „naładowane” substancjonalną duchowością.

Nie jestem w stanie ani opisać ani nauczyć niezbędnego do tego, w najwyższym „znaczeniu” magicznego przebiegu, mogę natomiast wskazać, że nie chodzi przy tym o nie tajemniczego, lecz tylko o wykorzystanie utajonych we wszystkich prawie składnikach mowy substancjalnie duchowych drgań wyzwalanych przy wymawianiu głośnym a nawet przy wymawianiu w „myśli”.

Wielu ludzi świadomie to odczuło nie domyślając się, w jaki sposób doznana przez nich pomoc była „akumulowana” w podanych im wyrazach…

Z powyższego przedstawienia tego niezwykłego stanu rzeczy — które napisałem z trudem przezwyciężając zrozumiały lęk przed zarzutem bezrozumu — wynika już dość wyraźnie: jak moich ksiąg nie należy używać.

Nie należy ich czytać tak jak czegoś co jest mniej lub bardziej interesujące, fantastyczne, osobliwe czy nawet przyjmowane z ufnością w taki sposób, jak dzisiaj „czytać” zwykło: przebiegając wzrokiem całe ustępy – rzadziej zdania i zawsze z myślą obecną gdzieś indziej a nie przy sensie wyrazu, który się dopiero co „przebiegło”.

Nie powinno się ich czytać w mniemaniu, że należy je rozumieć według przyjętej od dawna pospolitej wykładni stosowanej z przyzwyczajenia do wszystkiego co się czyta.

Bardzo często z uwagi na wyżej wspomniane zobowiązania wobec substancjalnej duchowości zmuszony jestem rzeczy zwykłe stosować w sposób niezwykły, gdyż rytm, powtarzania się samogłosek czy spółgłosek i inne tego rodzaju rzeczy warunkowe są nie tylko przez stylistykę: pomijam jeszcze to, że muszę zachować sobie prawo takiego szeregowanie słów, takiego układu zdań, żeby dla mnie samego wyrażały to, co pragnę oznajmić innym ludziom.

Inaczej nie mógłbym ocenić, czy zadość czynię swym obowiązkom, czy nie!

Aby rzeczywiście móc wchłonąć to, co podałem w moich księgach, trzeba je bardzo uważnie czytać.

Bez wątpienia takie czytanie się opłaci!

Przy pierwszym czytaniu, nie powinno się troszczyć o nic innego, tylko o ogólną „treść”, tak jak się ona przedstawia spieszącemu się i nigdy nie mającemu „czasu” czytelnikowi.

Księga, którą ma uczeń w ręku musi najpierw zaspokoić jego ciekawość: musi się zapoznać z jej treścią, zanim zacznie ją czytać w inny sposób mogący wywołać w jego duszy wiekuistej oraz w jego substancjalnie duchowym organizmie wyraźny uszczęśliwiający oddźwięk…

Dopóki jakiś ustęp w mojej księdze, w którym jest mowa o rzeczywistym duchu wiekuistym i w sprawach substancjalnego życia duchowego nie budzi radosnego oddźwięku, jaki się odczuwa, gdy coś dawno zapomnianego, cośmy niegdyś darzyli swą miłością znów nam stanie przed oczyma — dopóty ustępu tego nie zrozumieliśmy!

Bezcelowe jednak byłoby ślęczenie nad tym ustępem lub chęć sztucznego wywoływania uczucia, które nie powstaje pod wpływem wewnętrznego bodźca.

W ten sposób można tylko podsycić najgorsze złudzenia!

Jeśli nie doznajemy uczucia, że poznajemy na nowo rzeczy od dawna już znane uczucia dającego niezwłocznie zupełną pewność i przyjmowanego z głęboką radością, należy chwilowo pozostawić w spokoju takie ustępy i wziąć się do innych, które w danej chwili mają coś do powiedzenia.

Uczeń będzie musiał brać do rąk tę samą księgę jeszcze niezliczoną ilość razy, jeżeli ma ona mu dać to, co ma do dania.

Zgoła chybioną byłoby jednak rzeczą, gdyby komuś strzeliło do głowy tę jedną księgę, którą ma właśnie w ręku, dopóty wciąż czytać i czytać, aż mu odda wszystko, co dać może.

W ten sposób Szukający nie tylko by nic nie osiągnął, lecz do tego stopnia by stępił wewnętrznie, że w najlepszym razie dopiero po latach byłby zdolny czytać którąś z mych ksiąg z otwartym umysłem i korzyścią dla siebie.

Proszę mi doprawdy wierzyć, że nie pochodziło z samowoli, jeśli dzielę to, czego nam obowiązek nauczać, na różne zamknięte w sobie małe tomiki.

A jeśli za każdym razem taki tomik nazywam „księgą”, odpowiada to zawsze skarbom w niej zawartym, którym z większą znacznie łatwością mógłbym dać wyraz w obszernych wywodach, niż to dla dobra uczniów dało się przeprowadzić w najzwięźlejszej formie i najszczuplejszej przestrzeni.

Kto jednak głębiej wniknie, ten nie tylko spostrzeże, że oczywiście nie trudno było by treść takiej małej „księgi” rozwinąć do rozmiarów olbrzymiego tomu – ale przy takim badaniu odkryje zarazem, że były słuszne przyczyny tego, iż człowiekowi czasów dzisiejszych — nie mającemu „czasu” na czytanie podałem wszystko w „księgach”, których objętość starałem się usilnie sprowadzić do minimum, a także ujrzy, iż dokonany przeze mnie podział jest usprawiedliwiony przesłankami psychologicznymi.

Jeśli ktoś pragnie pouczyć swych bliźnich o osobistych, choćby zgoła niemiarodajnych zapatrywań na rzeczy leżące poza zasięgiem zmysłów ziemskich, to może tego dokonać w jednej jedynej księdze, która wówczas wzrośnie do objętości tomu słownika nie zyskując ani nie tracąc nic na wartości.

Jeśli ja jednak tak pragnę prowadzić ludzi usiłujących odszukać swą substancjalną duchowość, by się stali znalazcami, to wówczas muszę się liczyć z możliwościami pojmowania człowieka zależnymi od tego jaki jest przebieg drgań mózgowych i nie mniej z wielu innymi jeszcze rzeczami – tak że tylko wtedy niosę pomoc, gdy wysoki cel, do którego ludzie dążą przedstawiam wciąż z innej strony.

Mogę więc i mojemu uczniowi duchowemu radzić, by się niezwłocznie brał do innej z moich ksiąg, skoro zauważy, że wchłanianym w danej chwili naukom i opisom nie towarzyszy oddźwięk wewnętrzny.

Przy tym zmianę taką powinien dopóty powtarzać, dopóki nie trafi na księgę, która da mu wartości mogące w danej chwili zbudzić oddźwięk wewnętrzny.

Bynajmniej nie jesteśmy w stanie o każdym czasie wchłaniać to samo!

W różnych czasach potrzeba nie tylko różnych sposobów wyrażania się, lecz zarazem innej „perspektywy”, z której byśmy mogli oglądać żądany przedmiot naszych doświadczeń, jeśli ma nam dać pożądaną odpowiedź.

A że w każdej z moich ksiąg szukałem i znajdowałem wciąż nowe sposoby wyrażania spraw duchowych i rzeczy ducha uczę rozpatrywać z wszystkich możliwych stanowisk, nigdy zatem Szukający nie będzie w kłopocie, którą z moich ksiąg wybrać w danej chwili.

Słusznie jednak postąpi ten, kto nie będzie mieszał ze sobą rzeczy, którem opisał w moich poszczególnych księgach.

Siłą rzeczy wszystko łączy się ze wszystkim, com kiedykolwiek był w stanie opisać, ale od samego początku nie uważałem za konieczne we wszystkich księgach używać ściśle słów o tym samym znaczeniu, gdyż takie ograniczenie sposobu wyrażania się zmusiłoby mnie do pominięcia milczeniem zbyt wielu rzeczy, których wypowiedzenie leżało mi na sercu – skorom wiedział jak dalece są potrzebne Szukającym.

Ponieważ w księgach moich nie usiłowałem dać żadnego „systemu” jakiegoś „światopoglądu” a opisane przeżycie starałem się za każdym razem przedstawiać jedynie samo w sobie — mogłoby więc to z łatwością doprowadzić do niepożądanych rzecz prosta błędów, gdyby sposób wysławiania z jednej księgi pomieszać ze sposobem wysławiania się z drugiej.

Przy głębszym jednak wniknięciu oczywiście wkrótce się okaże, że wszelkie wypowiedzi pozostają ze sobą w najściślejszej harmonii, choćby w tym czy innym szczególe nosiły swe własne piętno.

Stale i ciągle chodzić będzie o to, czy się uważa moje księgi tylko za „lekturę”, czy też widzi się w nich odpowiednie i doprawdy przez wielu już wypróbowane pomoce potrzebne, by wstąpić na drogę do ducha i wreszcie „do ducha” dojść.

Jako wskazówki do znalezienia drogi „do ducha” są te księgi pomyślane!

Motywy o powstaniu moich pism były od samego początku bardzo dalekie od pragnienia lub nadziei zwrócenia na siebie, jako piszącego, uwagi innych pisarzy.

Zanadto mi chodziło o wytknięty przeze mnie samego cel mojego pisania, aby pisanie samo przez się mogło mi się wydawać godnym uwagi.

Nie mogę jednak uczynić cudów, a gdybym nawet mógł, to bym ich oczywiście nie czynił, gdyż samego nawet życzenia „niech się stanie cud” nie mógłbym pogodzić ze strukturą przeżywanego przeze mnie substancjalnego ducha wiekuistego.

Mimo wszystko com dał swym księgom, nie wystarcza brać ich do rąk tylko przy okazji, poprzerzucać ich karty i jakimś ustępem przez pewien czas zaprzątać sobie głowę.

Jeśli te księgi mają być należycie wykorzystane, tak żeby mogły dać to, co mają do dania, muszą one stać się stałymi towarzyszkami życia ucznia duchowego.

Nie powinno być dnia, w którym by nie zaciągnął ich rady!

Jest to już choćby dlatego konieczne, że Szukający znajduje się w czasie i w zrodzonym z niego świecie, zmierzającym wciąż jeszcze do przeniknięcie i najdalej idącego opanowania rzeczy najzewnętrzniejszych podczas gdy on sam musi zwrócić swoje dążenie ku rzeczom najbardziej wewnętrznym.

Czasy dzisiejsze nie są ani lepsze, ani gorsze niż jakiekolwiek inne!

Świat jest pod każdym względem wyrazem tego, co człowiek dzisiejszy przeżyć na ziemi musi, aby kierunek jego dążeń od wielu wieków zmierzających ku rzeczom zewnętrznym i najwewnętrzniejszym mógł się znów stać podatny do zmiany by dążenia te mogły znów zwrócić się ku rzeczom wewnętrznym.

Nie należy jednak wyobrażać sobie takiego nawrotu jako swego rodzaju „masowego nawrócenia”!

Co się rzeczywiście stało zdolne do przemiany zmieni się zupełnie niepostrzenie – i tak już dziś znajdujemy się w okresie przemian podczas gdy większość sądzi, że wszystko kieruje się wciąż jeszcze na zewnątrz…

Przede wszystkim oczy zbyt się przyzwyczaiły do szukania daleko na zewnątrz domniemanych czy też oczekiwanych horyzontów, aby dziś mogły poznać jasno i wyraźnie, jak się skurczyło już wszelkie dążenie ku rzeczom zewnętrznym i najzewnętrzniejszym, gdyż są to tylko ostatnie drgania ogólnoludzkich impulsów cofniętych już od dawna do źródła ich siły popędowej.

Jak ledwie, ledwie paląca się świeca na krótko przed zgaśnięciem jeszcze raz wybucha jasnym płomieniem, tak też dziś pęd ku rzeczom zewnętrznym święci tryumfy będące jedynie świadectwem konieczności jego zgaśnięcia, gdyż zmiana kierunku już się niepostrzeżenie rozpoczęła wszędzie, gdzie znalazła odpowiednie dla siebie warunki.

Pod wpływem potężnych ogólnoludzkich impulsów uginają się siły dążeń ludzkich, ale się nie łamią!

W takich czasach myśli, mowa i uczynki jednostek mają znacznie większe znaczenie, niż w nie bliskich jeszcze do końca oddziaływaniach ogólnoludzkich impulsów.

Szukającemu własnego z ducha pochodzącego ośrodka bytu bardziej niż komu innemu potrzeba w takich czasach wewnętrznego świata doświadczeń, w których już istnieje i zdolne jest do działania to, co dla zewnętrzności jest jeszcze przyszłością…

Pomoc Szukającemu do rozwarcia bram tego w głębiach jego istniejącego a przez ducha ustanowionego świata doświadczeń to jedno z najszczytniejszych zadań moich ksiąg.

Ale mogą one spełnić to zadanie tylko wtedy gdy Szukający codziennie zasięga ich rady a przy tym ma zawsze w pamięci tysiąckrotnie stwierdzony fakt, że nigdy nie będzie mógł ich wyczerpać.

Śmiało mogę stwierdzić, że gdyby człowiek mógł żyć na ziemi wiele wieków w swym ciele i dzień w dzień pozostawał w wewnętrznej bliskości z moimi księgami, nie przeżyłby jednak dnia, w którym by mógł powiedzieć, że księgi te już nic nowego nie mają mu do powiedzenia.

W czasach zmiany kierunku dążeń całej ludzkości niejedno uchodzi za rzecz nader postępową i kształtującą przyszłość, a w rzeczywistości jest jeno ostatecznym następstwem wzbudzającej wątpliwość chęci utrzymania istniejącego stanu rzeczy.

Dlatego Szukającemu stale grozi niebezpieczeństwo, że dozna ciężkiego złudzenia, jeśli nie będą dlań dostępne sprawdziany umożliwiające wyraźne poznanie rzeczy naprawdę budujących przyszłość.

Takie sprawdziany znajdzie jednak na każdej prawie stronicy moich ksiąg.

Jeśli się będzie uciekał codziennie do ich rad, wówczas przyszłość objawi się mu w jego teraźniejszym życiu i stanie się współtwórcą przyszłych wydarzeń dzięki doznanemu przez niego własnemu przeżyciu!

Wówczas dopiero sam się przekona, że życie ziemskie nie może stracić swego sensu w najcięższych nawet i najsmutniejszych chwilach – ale że sens ten posiada nie w myślach i nie w tym co zostało przemyślane, lecz w zdolności do postępowania zgodnego z wymaganiami ducha.

Kto pragnie być moich „uczniem” w duchowości ten bynajmniej nie jest nim jeszcze przez to, że ukształtuje swe myśli podobnie, jego zdaniem, do moich – lecz stanie się nim wówczas, gdy ukształtuje swe czynne życie zgodnie z radami moich ksiąg! A jeśli wówczas pewnego dnia będzie mógł sobie powiedzieć, że te księgi stały się dlań bodźcem do rozpoczęcia nowego życia pełnego wewnętrznej pewności nieznanego mu dawniej zadowolenia z pracy i że nie chciałby żyć bez nauk i słów zachęty jakie dlań napisałem – wówczas wykorzystał moje księgi tak, „jak z nich korzystać należy”!

Na równi z innymi rzeczami tego świata księgi stają się błogosławieństwem lub przekleństwem nie tyle przez swą wartość własną, lecz raczej przez sposób, w jaki się ich używa. Również i wyzwolenie substancjalnej pomocy duchowej, jaką moje książki dać mogą w wysokim stopniu ich używania przez czytelnika. Nie ma nic na tym padole, czego by nie można było nadużywać – nie można było pozbawić jego błogosławionej użyteczności! Moje księgi rzecz prosta nie stanowią wyjątku pod tym względem. 

Kto jednak nie potrafi dziś jeszcze w należyty sposób ich używać, ten niech je raczej na razie odłoży, aż będzie umiał tak ich używać, jak tego wymagają. Nie na próżno będzie czekał na możność lepszego zrozumienia, jeśli tylko wola dojdzie do światła i jasności pozostanie w niej żywa! Tylko tacy ludzie znajdą pokój wewnętrzny dzięki korzystaniu z moich ksiąg, którzy naprawdę wobec własnego sumienia są ludźmi: „dobrej woli”…

Bô Yin Râ

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *