Bo Yin Ra – Księga Małżeńska

WSZYSTKIM, KTÓRZY SZUKAJĄ SZCZĘŚCIA W MAŁŻEŃSTWIE…

Szczęśliwi – mężczyzna i kobieta, którzy to pojmują i w miłosnym zjednoczeniu potrafią rozpoznać siebie, podobnie jak Praźródło wszelkiego Bytu rozpoznaje samo siebie jako „męża” i „niewiastę” w wieczystym zjednoczeniu miłosnym. Błogosławiony dom, który się staje tu na ziemi najwznioślejszą świątynią Boga, gdyż dopełnia się w nim prawdziwe małżeństwo, zawarte w obliczu wieczności przez ludzi świadomych wysokiej godności swego człowieczeństwa. Co się tu dokonuje, jest Pełnym tajemnic cudem, znanym tylko niewielu ludziom na tym świecie, a ukrytym nawet przed tymi, którzy go uprawiają.

Jak bardzo niedorzecznie brzmi to dla mych uszu – jak jest – nieskończenie dalekie od wszelkiej mądrości – jeśli ktoś mówi mi o „doskonałości”, gdy mężczyzna i kobieta unikają się wzajemnie na swych drogach życiowych rzekomo gwoli wyższemu swych dusz rozwojowi. Twór połowiczny wyobraża sobie, że w ten sposób osiągnie doskonałość – a nie przeczuwa, że mógłby ją osiągnąć tylko w stopieniu z drugą połową, niegdyś zjednoczoną z nim w duchu i jedynie tu w życiu ziemskim cieleśnie odeń oderwaną.

Raczej pożałowania godny jest mężczyzna, pożałowania godna kobieta na tej ziemi, jeśli im się nie uda każdej poszczególnej połowie odnaleźć w ciągu tutejszego życia odpowiadającej jej drugiej połowy, z którą dopiero zjednoczona utworzyłaby całość, dopełniona tym, czego własna wibracja pojedynczego jej bieguna dać jej nie może. Godni są oni pożałowania, jak tyle innych istnień na tej ziemi, które podobnie natrafiają na przeszkody w dążeniu do istotnego osiągnięcia takiego rozwoju, jakiego posiadają ukrytą możliwość…

Widzący miewają często w takich wypadkach – wrażenie, jak gdyby sama natura chciała się ulitować nad tymi nieszczęśnikami, skazanymi na nierozkwitnięte, tylko połowiczne człowieczeństwo, pobudzając ich twórczą fantazję do stwarzania sobie poza światem jakichś bożyszcz płci odmiennej, aby im choć jako tako wyrównały odczuwany tu na ziemi brak cielesnego bieguna przeciwnego.

Kto zna dzieje ekstazy i Mistyki, jakże łatwo znajdzie na to wiele, bardzo wiele przykładów…

Jednakże to, co ci nieszczęśni przeżywają, jest później błędnie tłumaczone i uważane za najwznioślejsze doznania duchowe, aczkolwiek wszystko, czego można w ten sposób doświadczyć, zawsze da się objaśnić samą tylko cielesną reakcją i podnieceniem. Nigdy człowiek tej ziemi – czy to mężczyzna, czy kobieta – CIELEŚNIE zdatny do małżeństwa, a nie zmuszony wyrzec się go wskutek nieubłaganych wyroków losu lub przeszkód nie do przezwyciężenia, nie będzie zdolny już tu na ziemi przeżywać ostatecznego rozjaśnienia swej duchowości, póki dobrowolnie unikać będzie realnego, przez samą naturę dyktowanego wyrównania płci.

Nie ma tu miejsca na „targi”, matactwa ni mędrkowanie…

Nie zdoła dopiąć swego celu nikt z tych, co wyobrażają sobie, że „DOSKONALĄ” się na ziemi, a małżeństwo traktują jako zawadę na drodze do tej „doskonałości” lub zgoła jako coś, czego należy unikać; nie zdołają oni dopiąć swego celu bądź dlatego, że to tylko zamaskowane samolubstwo ich zaślepia, bądź też że urojenia „religijne” skłaniają ich do tego błędnego mniemania, jakoby tutaj, gdzie Boskość tak nisko ku nim zstępuje, winni się wystrzegać sideł „szatana”, aby dostąpić „świętości”. Świętość taka – to jedynie złuda, to chimera niezrównoważonych mózgów ascetów, ale niestety w tym świecie ułudy zaznawała, a nawet wciąż jeszcze zaznaje złowróżbnej zaprawdę czci.

Rozpustnik znajduje w najświętszym misterium człowieka tylko pobudkę do stwarzania sobie podniety nerwowej i szukania rozkoszy w zaspakajaniu tej podniety. Jest on człowiekiem zbłąkanym, który nie odczuwa godności swego człowieczeństwa i błotem obrzuca świętość największą. Ale nie mniej błądzą ci wszyscy, co drogą do doskonałości chcą iść i przyjść pierwsi, a nie rozumieją, iż potrzeba im bieguna przeciwnego, by stać się całością. Błądzą też owi nierozumni pyszałkowie, którzy sądzą, jakoby ich stan bezżenny stanowił już rękojmię, że znajdują się na właściwej drodze i wznieśli się ponad innych, ponieważ – rzekomo dla „Królestwa Niebieskiego” – wyrzekają się zjednoczenia z płcią odmienną przez związek małżeński.

Kto nie wstąpił w związek małżeński, może też samotnie przemierzyć swą drogą do doskonałości i na swój sposób dojść kiedyś do najwyższego celu, ale tu na ziemi nie zdoła nigdy osiągnąć tego rodzaju spełnianie swych przeznaczeń, które tylko w małżeństwie osiągnąć by zdołał. Jako twór połowiczny, może zawsze dążyć do zdobycia doskonałości tylko częściowej i nigdy nie dojdzie w życiu doczesnym do takiej jasności, jaką się osiąga tylko tam, gdzie człowiek stworzył w prawdziwym małżeństwie nową nierozdzielną całość ze zjednoczenia pierwiastka męskiego i kobiecego. Jednakże człowiek bezżenny jedynie wówczas zdoła na swój sposób osiągnąć częściowo doskonałość, gdy istotnie rozumie racje, a nie takie, które obłąkany umysł ludzki dopiero sobie wynajduje, zaświadczą wobec Boga, iż człowiek ten nie z własnej woli wyrzekł się małżeństwa.

Wszelako znacznie rzadziej, niż to się błędnym urojeniom wydaje, można powołać się na tego rodzaju racje przed sądem Boga… Niechże się nimi nie zasłania nikt, kto nie radził się sam z sobą w najgłębszym skupieniu ducha, i nie uzyskał zupełnej pewności, że w ciszy spokojnego zatopienia się w sobie usłyszał głos BOGA… Lecz z drugiej strony niech też nikt nie dąży do zjednoczenia z biegunem płci odmiennej tylko z cielesnej żądzy i zanim nie pojmie, że takie zjednoczenie jedynie wtedy będzie dlań zbawienne, jeśli świadomie jest gotów sam ponosić za nie wieczystą odpowiedzialność – bez względu na to, czy i druga strona w jego małżeństwie zechce odpowiedzialność taką za siebie ponosić, czy też może nie podejrzewa nawet istnienia takiego obowiązku. Stare to i niedorzeczne urojenie, jakoby: „żenić się było dobrze lecz nie żenić lepiej”, a ten, kto nieodporny na podobne głupstwa wygłosił je po raz pierwszy, posiadał zaprawdę głęboki wgląd w pewne tajniki duchowe, tak iż odtąd ciąży to na sumieniach wszystkich następnych pokoleń brzemię duchowe o straszliwej wadze.

Czas już, aby błąd owego mędrca stracił tu nareszcie moc swoją.

Czas już, aby nareszcie przestano haniebnie znieważać małżeństwo, które ludzie chcą uważać za „Sakrament”, czyli w języku naszym: – za środek do osiągnięcia świętości – mimo, iż stan bezżenny uważany jest za nieporównanie bardziej świętobliwy. Znieważanie to znajduje swój wyraz w tym, że stawia się wyżej dojrzałą niewiastę, której obce jest najwyższe i najświętsze zadanie kobiecości, niż małżonkę, która potrafiła osiągnąć godność macierzyństwa jałowego zaś samoluba, trawiącego w sobie swoją siłę męską i pozbawiającego ziemię wartości krwi swojej, usiłuje się wynosić ponad mężczyznę, który się stał tu na ziemi ojcem nowego życia. 

Czas już zaprawdę, aby małżeństwo podjęło obronę największej swej świętości, skoro akt płodzenia zwą ludzie: „pokalaniem”, nie wahając się przyjąć od dawnych „pogan” ich legendy, wzorowanej na mitach odwiecznych, a przypisującej „dziewicy” zrodzenie najwznioślejszego, boskiego Człowieka, gdyż nie przeczuwają nawet, że dawne mity podają tutaj w osłonie tajemniczej wieść o narodzeniu Boga w sercu ludzkim – o narodzeniu „Syna Bożego” w duszy, którą tylko Duch Boży zdolny jest zapłodzić…

Godna zaprawdę najwyższej czci jest owa niewiasta, co mogła się stać matką Syna, którego świetlana nauka całemu światu zgotowałaby zbawienie, gdyby ludzie zadali sobie trud postępowania wedle niej przynajmniej o tyle, o ile ją jeszcze zaprawdę znają. Niemniej wszakże należałoby czcić Ojca takiego Syna, albowiem: kto widzi tutaj Syna, widzi też i tego co go spłodził, gdyż dziedzictwo krwi musi przede wszystkim powstać, nim zdoła się stać dziedzictwem. Zaprzeczenie poczęcia z krwi ojca jest tu tylko wyrazem owej wzgardy, która tez kiedy indziej określa stan bezżenny, jako „świętobliwszy” od stanu małżeńskiego.

„Małżeństwo” nie jest oczywiście bezmyślnym, oddanym w niewolę popędów życiem małżonków obok siebie, mającym na celu wzajemne gaszenie w sobie bezdusznego żaru zmysłów. „Małżeństwo” to nie łączenie się płci, przy którym dziecko jest uważane za zło, zagrażające rozkoszy. „Małżeństwo” – nie jest też jednak: nieodpowiedzialnym płodzeniem nowego życia, któremu nie można dać warunków błogiego rozkwitania. Zaiste: nie ma na ziemi stanu życiowego, który by wymagał więcej panowania człowieka nad sobą, więcej współodczuwania z drugim człowiekiem, więcej poczucia odpowiedzialności, niż prawdziwe małżeństwo.

Ten tylko, kto tu spełnia wszystkie wysokie wymagania, może się spodziewać, że znajdzie również szczęście małżeńskie, którego tak wielu przecie szuka, a tak niewielu doświadcza : większość bowiem ludzi domagając się go, jako rzeczy osiągalnej, uważa je – za swoje „prawo”, zamiast zrozumieć, że – jak wszelkie szczęście, musi je człowiek sam zbudować, musi je sobie sam stworzyć.

W księdze tej będzie mowa o tym, czym jest prawdziwe małżeństwo i czego ono wymaga.

Wykażę tu, że aczkolwiek trzeba – niewzruszonej gotowości, wyszkolonej woli i wyćwiczonej siły, aby uczynić małżeństwo takim, jakim musi być – to jednak stworzyć prawdziwe dobre małżeństwo i jego szczęście jest znacznie łatwiej, niżby można było przypuszczać, sadząc z tak wielu małżeństw nieszczęśliwych… 

Kto jeszcze nie zawarł związku małżeńskiego, temu niech to, co dalej powiem służy ku przygotowaniu. Ci zaś, co już od dawna żyją w małżeństwie – bądź szczęśliwym, bądź niezbyt pogodnym – niechaj wybiorą z moich słów, to co im się jeszcze przydać może. 

Kto jednak nie widzi dla siebie żadnego wyjścia stojąc przed straszliwie poważnym pytaniem, czy ma oto rozwiązać małżeństwo zawarte niegdyś w radosnej nadziei zaznania szczęścia, gdyż wszelka możliwość szczęścia wydaje mu się dawno stracona, niech po przeczytaniu tej księgi zapyta sam siebie, czy istotnie czuje się uprawniony do rozwiązania małżeństwa i czy gotów jest ponieść za to odpowiedzialność również i w obliczu wieczności?

Rzecz prosta, iż to, co nieodwołalnie zostało zburzone, nie powinno stać na zawadzie wszelkiemu nowemu szczęściu. Rzecz jasna, że nie powinno się obstawać za wszelka cenę przy związku życiowym, który przynosił zawód za zawodem i teraz już dzień w dzień gotuje tylko nowe zgryzoty i niedole. Jednakże – ile już małżeństw ludzie rozwiązali, choć wobec Boga bynajmniej nie ujawniały takich skaz, które by usprawiedliwiały ich rozwiązanie… Jakże często ostateczne rozpoczęcie na nowo pożycia małżeńskiego mogłoby założyć podwaliny pod nowe i tym razem trwałe szczęście, gdyby przedwcześnie nie zburzono wszystkich mostów porozumienia między małżonkami, którzy spoglądali już ukradkiem ku owemu szczęściu – u boku innego człowieka.

Kto ma uszy ku słuchaniu, a czuje, że jego to dotyczy – niechaj słucha.

Lecz kto musi się wyrzec małżeństwa – bądź dlatego, że los mu go odmawia, bądź że obowiązek go zmusza do trwania w pozamałżeńskim stanie, bo nie zdołałby nigdy ponieść odpowiedzialności za małżeństwo – ten niech odłoży tę księgę, gdyż nie dla niego ją napisałem. Piszę tu dla tych, którym żadna niezwalczona a przez Boga uznana przyczyna nie stoi na przeszkodzie w dążeniu do doskonałości w jedni małżeńskiej. Tylko tych, dotyczy to, co się tu staje słowem.

Zaprawdę znam też dobrze zwodnicze upiory błędnego odczuwania, wstrząsające świętością małżeństwa niby zmurszałym murem, który należy zwalić jeśli się chce znaleźć drogę do wolności. Z całym jednak naciskiem trzeba tu ostrzec przed zgubną omyłka, a żadna w tym względzie przestroga nie może być dość stanowcza. Od dzikiej społeczności stada, w którym jeszcze – mówiąc krótko i bez osłonek – każda kobieta musiała się oddawać każdemu mężczyźnie, co potrafił ją zniewolić, niezmiernie daleka droga przywiodła w końcu człowieka ziemskiego do wzniosłej świątyni w świecie Ducha, jednoczącej jednego mężczyznę z jedną kobietą.

Zwierzęcość została poddana Duchowi, aczkolwiek wciąż jeszcze się opiera, nie chcąc mu być poddana.

A chociaż po dziś dzień miliony ludzi nie stoją na tym poziomie – choć jeszcze całe ludy widzą w kobiecie jedynie rodzicielkę i narzędzie rozkoszy lub po prostu zwierzę robocze, którym się kupczy jak miłym bydełkiem, tak iż ilość „posiadanych” przez mężczyzn kobiet staje się świadectwem jego zamożności na równi z jego stadami na pastwisku – to jednak na wyższym stopniu rozwoju dawno już zrozumiano, że tylko takie małżeństwo, które wiąże jedną kobietę z jednym Mężczyzną, odpowiada duchowo boskiemu prawu. 

Kimkolwiek jest i jakimikolwiek pobudkami kieruje się – człowiek, który się waży zbrodniczo burzyć małżeństwo, wiążące jedną kobietę z jednym mężczyzną, nie zważając na więzy i obowiązki takiego małżeństwa, bierze na swe barki najcięższą winę: popełnia grzech wobec całej ludzkości ziemskiej i stwarza zamęt kosmiczny – niezależnie od okropnego zhańbienia Świątyni, która została wzniesiona w czystym, prawdziwym Duchu tam, gdzie się małżeństwo dopełnia. 

JEDYNIE ŁASKA Z WYSOKOŚCI może rozgrzeszyć zbrodniarza obarczonego tak bezecną wobec małżeństwa przewiną, i tylko wówczas, gdy sam pragnie oczyścić się z grzechu. Biada [klątwa] tym, co w niepohamowanej żądzy podminowują własne małżeństwo – niezdolni rzucić okiem na człowieka płci odmiennej, aby go nie pożądać. 

Nie zwijcie tego „przypadkiem”, lecz dopatrujcie się działania określonej woli w tym, że małżeństwo najskrzętniej chronione od wszelkiego innego zetknięcia płciowego nie ulega owej straszliwej, a wynikającej z kontaktu płciowego zarazie, która przez chwile niepohamowanej żądzy ściąga na całe pokolenia przekleństwo i nieszczęście.

Natura okazuje tu całkiem wyraźnie, czego – już sama przez się wymaga od dzisiejszego człowieka ziemskiego! Lecz nie o wiele mniejszą jest również i ta wina, którą się obarcza każdy, kto śmie rozbijać tu formę, która wydaje się „przeżytkiem”, gdyż nie umie jej wypełnić życiem prawdziwym. Daremne pozostają na tej ziemi wszelkie wysiłki zmierzające do stworzenia jakiejś nowej lepszej formy skojarzenia płci, albowiem – to, co ludzkość potrafiła osiągnąć w związku małżeńskim jednego mężczyzny z jedna kobietą, ugruntowane jest w najgłębszym ukształtowaniu Boskości.

Kto chce tu burzyć to, co zbudowało wysokie poznanie, ten nie jest świadom następstw swoich czynów. Zostałoby w ten sposób zniszczone sanktuarium Ducha, które najmędrsi na ziemi wznosili w ciągu tysiącleci. A gdyby to sanktuarium legło w gruzach, upłynąć by musiały nowe tysiąclecia, zanim by je kiedyś na nowo zbudowano, jeśliby się to okazało w ogóle możliwe. 

Foto: Mistrz Bo Yin Ra z ukochaną małżonką…

ROZDZIAŁ  DRUGI

O MIŁOŚCI

Ponieważ święty, wzniosły związek małżeński – jaki chcę ukazać – dopełnia się przede wszystkim w miłości i bez niej istnieć nie może, przeto należy tu przed innymi poświęcić nieco uwagi miłości. Mowa będzie najpierw o pewnej formie miłości, która w ziemskości wprawdzie przejawia się i działa, lecz ugruntowana jest głęboko w Duchu. I w zwierzęciu można znaleźć tę miłość, podobnie jak we wszystkim co żyje. Ale zwierzę nie jest w stanie wyczuć podstaw duchowych tego rodzaju miłości, toteż ogranicza się do popędu i chuci – do bezwiednego poszukiwania macierzyństwa i troski o „pomiot”. Jakże często niestety człowiek ziemski bywa również w ten sam zupełnie sposób niewolnikiem zwierzęcej swej powłoki i zgoła nie tęskni do stania się panem i władcą swej zwierzęcości…

Litość ogarnia widzącego, gdy dostrzega takie pohańbienie u istot swego gatunku – gdy patrzy na pożałowania godne poniżenie zadowalające się lubieżną chucią i uciechą zwierzęcą tam, gdzie dana jest możność przeżywania najczystszych boskich radości. Niejeden zaś z tych, którzy wprawdzie nie widzieli dość wyraźnie najgłębszych podwalin wszelkiego życia, lecz nosili w sobie przeczucie godności swego człowieczeństwa, nie mógł opanować odrazy na widok takiego bezczeszczenia imienia ludzkiego. I poczynał sądzić, że każda miłość, która po to, aby się ujawnić wyzwala siły zwierzęcości, musi stać na tym samym przepastnie niskim stopniu, a nie mógł zrozumieć, że i popęd zwierzęcy może się stać dla ducha bodźcem do przeżywania samego siebie… 

Złorzeczył losowi, co mu kazał odczuwać w swych żyłach „ZWIERZĘCOŚĆ”, od której się całkowicie nigdy wyzwolić nie mógł. Aż wreszcie w udręce takiego zamętu popadał w urojenie, jakoby wszelka miłość, która się w nim na sposób zwierzęco – ziemski przejawić pragnie, była z piekła rodem i groziła mu zagładą duszy. Gdzież miał szukać pouczenia, które by go mocą poznania wyzwoliło z tej samoudręki? Jedni usiłowali go utwierdzić w tym jego urojeniu, sami bowiem byli ogarnięci podobnym obłędem, inni szydzili z niego… 

Ci zaś, co sami zaznali szczęścia błogiego posiadania – szczęścia miłości, która jednoczy „zwierzę” z Boskością, która wyzwala je od „pogardy”, oczyszczając je do służby przeżywania duchowego – ci rzadko tylko potrafili mówić o tym, co było najświętszym ich doznaniem. Gdzież jednak bardziej brak pouczeń niż na drogach przez ziemskie niwy miłości, gdzie co krok wykwitają nabrzmiałe jadem rośliny, tymi samymi barwami się mieniąc, co i najczystsze kielichy kwietne które kryją w swym wnętrzu rosę niebiańską?

Nietrudno znaleźć ludzi, którzy potrafią uśmiechać się z gorzką ironią, gdy się wobec nich głosi chwałę miłości… Jakże łatwo policzyć małżeństwa, w których mężczyzna i kobieta znają taką miłość, jaką powinna znać każda para małżeńska. Jedni mniemają, że miłość prawdziwa musi się dać sprowadzić do duchowości i na niej wyłącznie poprzestać, ciało zaś staje się dla nich wzajem czymś odrażającym, co niemal zgrozą ich przejmuje, bo przecież z utęsknieniem łakną właśnie jeszcze czegoś innego… Inni znów sadzą, że można zaznawać miłości tylko w zaspokajaniu popędów zmysłowych, aż wreszcie z przesytem odwracają się od siebie. Żaden z tych poglądów nie jest słuszny, gdy chodzi o przeżywanie miłości w takiej formie, jakiej wymaga prawdziwe małżeństwo.

Miłość, dzięki której jedynie spełnia się tutaj prawo duchowe, nie zrzeka się ani duchowości, ani zwierzęcości. Jednakże tego, co dano człowiekowi w zwierzęcej jego naturze, nie powinien on bynajmniej odczuwać – skoro jest mu już dane – w sposób wyłącznie zwierzęcy, w sposób „bydlęcy”, lecz uświadamiać to jako przepojone duchowością i przez nią odmienione ; – niejako do duchowości wzniesione. A więc mężczyzna i kobieta, gdy się z sobą duchowo i cieleśnie jednoczą, winni się w sobie nawzajem rozpoznawać w tej formie, w jakiej niegdyś przed „upadkiem” w ten fizyczno – zmysłowy świat zjawisk mąż i niewiasta zjednoczeni byli z sobą w łonie Boskości i w jakiej męskość ponownie złączy się w jedno z kobiecością, gdy tylko obie te części istoty ludzkiej osiągną wreszcie zbawienie w świecie Ducha…

Słowa te nie znajdują zrozumienia ani u lubieżnego rozpustnika, ani u ascety, który w każdym odruchu swojej – tylko przez niego samego zbrukanej – natury zwierzęcej wietrzy jedynie „szatańską” pokusę. Ale ci, którzy choć raz doznali w sobie tego, co tu próbuję opisać, będą zaiste wiedzieli, co znaczą te słowa. Kto zaś nie wie z doświadczenia, o jakim to mówię tutaj świętym misterium, przeżywanym w cielesnym zjednoczeniu, ten, jeśli tylko czyste ma serce, przeczuciem potrafi odgadnąć to, co będzie mógł wiedzieć dopiero wtedy, gdy sam to przeżyje. 

Tylko w tym najwyższym tu na ziemi cieleśnie – zmysłowo – duchowym przeżywaniu nowej jedności znajdzie każda kobieta i każdy mężczyzna spełnienie swych tęsknot; ono to – nie pozostawiając ani odrobiny niezaspokojonego uczucia – ucisza całkowicie ów gorący, duchowo – cielesny poryw, który w miłości pociąga obie płcie ku sobie nawzajem aż do samo-zapomnienia – jeśli to nie zwierzęca tylko chuć w nich żąda zaspokojenia. 

Lecz tylko w prawdziwym małżeństwie, które mężczyznę i kobietę w nową łączy jedność i które – przynajmniej według szczerej a stanowczej woli – zostało zawarte na całe życie obydwojga, może się zjednoczenie płci wznieść na podobne szczyty, gdyż tylko tutaj owa forma jedności kształtuje się w istotnym Duchu, tak iż staje się dostępna przeżyciu ludzkiemu.

Zawsze jednak tylko najwyższe opanowanie zmysłów, najwyższa karność wyobraźni sprawią, iż owo niepojęte stanie się przeżyciem. Niewątpliwie celem i pragnieniem każdego prawdziwego małżeństwa jest dziecko. A jednak wedle prawa duchowego – które chce w małżeństwie znaleźć wyraz – poczęcia i wydania na świat nowego życia jest dopiero wtórnym celem zjednoczenia małżeńskiego. 

Pierwszym jego celem jest stworzenie nowej jedności duchowej, gdzie obie jej połowy stapiają się z sobą w owa całość, którą człowiek tej ziemi może jeszcze odczuć tylko w sposób duchowo – cielesny, a która potem, wskutek dalszego oddziaływania tego przeżycia, staje się przyczyną takiego przyrostu sił w całym jego życiu, jakiego może mu udzielić tylko ta właśnie całość duchowa, a jakiego żadna część samodzielnie, przy największym wysiłku, nie zdoła osiągnąć. 

Już więc z uwagi na to, że jedynie małżeństwo umożliwia zaspokojenie wszelkiej tęsknoty za czystą duchowo – cielesną miłością, jest ono wydatną pomocą na drodze do doskonałości, jest pełnym tajemniczej głębi przygotowaniem do powrotu do królestwa istotnego Ducha, furtą, przez którą wejdzie na drogę ku błogosławionemu przeczuwaniu nadziemskiego życia każdy, kto zechce użyć klucza danego mu w tej oto księdze. Gdyby człowiek ziemski był jedynie duchem, co przybrał kształt istoty ziemskiej, to zaprawdę wszystko, co przez małżeństwo staje się dla niego dostępne do przeżywania, mógłby przeżywać tylko w postaci duchowej. 

Lecz taki, jaki jest dzisiaj – człowiek, który niegdyś przez swój upadek przestał jaśnieć wysoką „światłością”, niby bogowie, aby przeżywać siebie w fizycznie – zmysłowym świecie zjawisk – w mniemaniu swym: jako swój własny, nie związany już ze swym praźródłem „Bóg”- człowiek ten uwięziony jest tu w zwierzęcości, tak iż wszystko, co pragnie jeszcze odczuć duchowo, jest dlań dostępne tylko jako odczucie cielesne za pośrednictwem powierzonych mu sił jego natury zwierzęcej. A jeśli w obłędzie próżności sądzi, że nie ma w sobie nic zwierzęcego – mimo iż tylko ciało zwierzęcia ziemskiego utrzymuje go w życiu ziemskim – to oszukuje tylko samego siebie i hamuje własny rozwój, gdyż rzekomo „duchowe” przeżywanie, które jakoby zna, jest tylko odczuwaniem „zwierzęcia”, skierowanym na błędne drogi. I nic tak skutecznie nie broni przed takim zbłąkaniem zwierzęcego odczuwania, jak prawdziwe małżeństwo, w którym duchowo – cielesna miłość znalazła swą najczystszą, najwyższą formę…

Wszelako miłość, która w prawdziwym małżeństwie wszystkim kieruje i przewodzi wszystkiemu, nie jest bynajmniej skazana tylko na to, by się przejawiać wyłącznie w duchowo-cielesny sposób w związku z tęsknotą płci do jednoczenia się. Niezależnie od tego, że owa duchowo-cielesna miłość jest zawsze nieodzownym warunkiem zjednoczenia małżeńskiego i bez niej „związek małżeński” spada do nikczemnego poziomu ohydnej karykatury, miłość jest równocześnie tym, co w innej jeszcze formie opromienia życie dwojga ludzi, którzy tworzą parę małżeńską i wiedzą o swej dwójjedni w duchu…

Mam na myśli miłość bez jej przedmiotu: pewną formę miłości, której przedmiotu nie potrzeba. A Człowiek ziemski dopiero wtedy też ją odczuje, gdy za pośrednictwem ziemskości jej zazna…

Jeśli jednak duchowo-cielesna miłość, wiodąca do jednoczenia płci w małżeństwie , aby odczuwać żar tego zjednoczenia, wymaga zawsze swego przedmiotu miłości – a nawet ta miłość, która otacza dziecko i promieniuje swym odblaskiem na parę rodzicielską, nie jest przedmiotu miłości pozbawiona, to miłość, o jakiej chcę tu teraz mówić, jest całkowicie wyzwolona z więzów przedmiotowości, nie pożąda niczego z zewnątrz i nie wymaga też wzajemności, albowiem gdziekolwiek się urzeczywistnia, w sobie samej znajduje spełnienie. Niezbyt wielu jednostkom miłość ta jest znana. Niezbyt często zdarza się w życiu ziemskim. A jednak o ileż częściej można ją napotkać, niż ową najwyższą postać miłości małżeńskiej, o której przedtem pisałem. Choćby dlatego, że może ona osiągnąć spełnienie bynajmniej nie tylko w małżeństwie…

Jeśli jednak małżeństwo ma być naprawdę szczęśliwe, to i tej miłości bez jej przedmiotu braknąć w nim nie powinno. Nie tylko w najdostojniejszej świątyni, gdzie małżeństwo ma swoja siedzibę – a świątynią taka staje się najmniejsza, najciaśniejsza, najuboższa chata, w której mężczyzna i kobieta żyją zjednoczeni w owej najwyższej formie miłości duchowo – cielesnej nie tylko w tej świątyni spełnia się życie dwojga małżonków.

Prawdziwe małżeństwo jest wspólnotą życia w najszerszym znaczeniu tego słowa. Lecz nie podobna, aby małżonkowie wiedli wspólne życie ziemskie nie spostrzegając na każdym kroku, że mimo całego duchowo-cielesnego zjednoczenia pozostają wszakże jeszcze – w świecie zewnętrznym – dwiema odrębnymi cząstkami całości duchowej, z których każda z natury swojej podporządkowana jest własnym prawom. W ten sposób stają naprzeciw siebie dwa samoistne życia, a przecież mają się one zjednoczyć w jednym nowym życiu wspólnoty. I tę jedność muszą tak samo osiągnąć – jeśli nie chcą spłoszyć swego szczęścia – jak stali się nową jednostką w swej duchowo-cielesnej miłości…

Ale tutaj miłość duchowo – cielesna już nie wystarcza, aby osiągnąć zjednoczenie – i oto tutaj właśnie tkwi rdzeń owego urojenia, które wieści o wrodzonej „nienawiści płci”. Ależ nie, przyjaciele moi – wierzajcie mi, nienawiść tego rodzaju nie tkwi w płci samej w sobie, choć niekiedy zjawia się tam, gdzie się spotykają we współżyciu ludzie płci odmiennej. Chodzi wówczas zawsze tylko o opór erotycznej woli zjednoczenia przeciwko owej innej woli, która by pragnęła uznawać tylko część za całość i liczyć się jedynie z normami własnego, osobnego życia… 

Z takiego oporu może potem zrodzić się nienawiść, którą się zupełnie niesłusznie tłumaczy, jako coś już w samej naturze płci tkwiącego. A tę nienawiść przezwyciężyć jest zdolna tylko taka miłość, której nie zapala w nas dopiero jakiś przedmiot miłości i która do swego wyładowania przedmiotu nie poszukuje, bo sama w sobie się spełni. I tylko taka miłość gwoli miłowania uczy ludzi, znajdować zawsze właściwy sposób, w jaki i jedna i druga strona w małżeństwie muszą się ciągle starać wzajemnie kształtować i doszlifowywać, jeśli w jedności życiowej chcą wzajem do siebie pasować. 

Nawet niejedno tak zwane „małżeństwo”, które z prawdziwym, prócz nazwy, nie ma nic wspólnego, kształtuje się nieraz w znośną wspólnotę, gdy w jednym z małżonków, lub tym bardziej gdy w obydwojgu, działa coś z owej miłości gwoli miłowania – choćby nawet ich duchowo – cielesna, miłość nie odnalazła drogi do swej najwyższej postaci, a choćby nawet zaledwie istniała w formie niższej…

Przysłowiowa jest owa „gorąca miłość”, co później ostygła… Ale prawdziwa miłość nigdy nie może „ostygnąć”, gdzie jasny jej płomień znajduje pokarm w niewyczerpanej obfitości. Może wybuchnąć ogniem szalejącym, ale nigdy – choćby wszelkimi środkami usiłowano ją stłumić – zgasnąć nie może, nie może ostygnąć… Co zaś nie odpowiada takiemu żarowi miłosnemu, jest może szałem zmysłowym czy sztucznie wznieconym erotyzmem, źle zrozumianą przyjaźnią, czy też braniem podziwu lub wdzięczności za „miłość” – z prawdziwą jednak miłością uczucie to ma wspólne tylko imię… Niechże się nikt nie dziwi, jeśli ta pseudo-miłość wcześniej czy później „ostygnie”.

Niech wszakże złuda uczucia w ten sposób wykarmiona nigdy nie osiągnie w człowieku tej władzy, by zwodził samego siebie i wmawiał w siebie, jakoby istniało tu podłoże do małżeństwa. Uniknęłoby się niezmiernego nieszczęścia, gdyby mężczyzna i kobieta, którzy dorywczo spotykają się w życiu, z każdego przelotnego swego odruchu erotycznego nie czynili od razu fetysza, którego nazywają swą „miłością”. Leży to w naturze ludzkiej, że między każdym mężczyzną i każdą kobietą jest stały łącznik w postaci wibracji erotycznych, choćby ta subtelna a ciągła wibracja niedostrzegalnych fal energetycznych była – jak się to dzieje u wszystkich ludzi z czystą duszą – tak nieznaczna, że pozostaje całkiem poza obrębem świadomości. 

Niebezpieczeństwo polega tu tylko na tym, że natury nieuodpornione, których wyobraźnia ani się domyśla, czym jest obyczajność i władza czystego serca nad człowiekiem, już w takich najlżejszych wibracjach szukają radosnego upojenia, same z siebie wzmagają stale te wibracje i nie spoczną, aż póki z tego ich nadmiernego podniecenia siebie nie zrodzi się w nich: pożądanie

To zaś pożądanie zwą potem „miłością”, i z takiego poronionego płodu swojej zwyrodniałej i niczym nie hamowanej wyobraźni wywodzą nawet swoje prawo dążenia do związku małżeńskiego; nieskończenie dalecy od poczucia odpowiedzialności – niemal maniacko dążąc do zaspokojenia swego pożądania – aby wreszcie, cel swój osiągnąwszy, pozbawić tak gorąco niegdyś pożądaną drugą stronę „małżeństwa” wszelkiego przywiązania, gdyż dawno już przecie inna ich kusi żądza.

Nie potrzebuję chyba dodawać, że w takich wypadkach chodzi przeważnie o mężczyzn, pożądających kobiety, albowiem rzadko się zdarza, aby i w kobiecie wyobraźnia była tak zwyrodniała i podobnymi wiodła ją ścieżkami. Kto twierdzi, że jego znajomość kobiet mówi mu o nich co innego, niech sobie uprzytomni, że ta jego mądrość pochodzi w takim razie z pewnością od mężczyzn, którzy aż nazbyt jawnie się z tym zdradzają, że najchętniej znaleźliby własne swe usposobienie również i w kobiecie – albo też ów znawca kobiet przestaje tylko z nierządnicami i wietrzy charakter nierządnicy w każdej kobiecie.

Częstokroć jednak daje się niestety i kobieta skusić do zawarcia „małżeństwa” bez miłości, by potem wybuchnąć skargą, że nie znalazła „szczęścia” w swym małżeństwie. Wszakże kobieta wtrąca siebie w nieszczęście przeważnie z innego rodzaju pobudek, które wybaczyć można… {I takie jej “małżeństwo”} częstokroć będzie tylko nędzną karykaturą prawdziwego małżeństwa. 

Prawo duchowe, domagając się nieubłaganie, aby mu uczyniono zadość tam, gdzie mężczyzna i kobieta chcą w jedność złączyć się małżeństwem, nie daje się „nagiąć” ani „złamać”, jak się nagina i łamie „małżeństwo”, które nie jest nim w istocie i nigdy nim nie było, chociażby oboje małżonkowie – o ile coś podobnego może się przytrafić – niegdyś wierzyli zrazu, że ich jednoczy małżeństwo, i choćby wierzyli w to dopóty, dopóki kruchości podwalin tego ich małżeństwa nie dowiodło życie.

Tam więc, gdzie ma powstać prawdziwe małżeństwo, pytajcie przede wszystkim o prawdziwą miłość. Jakże łatwo ją poznać – nie sposób, aby się ukryła. Lecz nigdy nie można dość wcześnie otrząsnąć się z marzeń, lubujących się w pseudo miłości i nigdy nie można dość surowo wzbraniać sobie wszelkiego czynu, który by stwierdzał w złudzeniu bliźniego, co zmamiony uczuciem, upodoba sobie taką pseudo miłość. 

Prawdziwa miłość nie jest jedynie „uczuciem” i w uczuciu nie daje się wyczerpać. Miłość jest przede wszystkim siłą. Kto jej używa na złe, może poznać te samą siłę w – nienawiści. Tam działa ona wtedy w swym własnym skażeniu… Lecz kto odczuwa w sobie siłę miłości w jej najwyższym i najwspanialszym rozkwicie, ten promieniuje też miłością i niechybnie zbudzi ja również tam, gdzie jeszcze jest uśpiona – zbudzi ją, gdy tylko wyczuje, że spotkał człowieka przeznaczonego mu przez los, aby się z nim w prawdziwym małżeństwie zjednoczył. Gdzie obie strony odczuwały wzajemnie, że jednoczy je miłość prawdziwa, tam właśnie powinno z tej miłości powstać też małżeństwo. Szczęśliwe – wszelkie małżeństwo na takiej wzniosłej podwalinie. Nie zachwieje nim żadna szalejąca wokół burza i żaden napór fal go nie podmyje. 

ROZDZIAŁ  TRZECI

O WSPÓLNOCIE

Najściślejsze nawet pożycie dwojga małżonków nie jest bynajmniej wspólnotą, podczas gdy istnieje ona nieraz tam, gdzie mężczyzna i kobieta – wyraźnie wbrew swej woli i pragnieniom – zmuszeni są przez czas dłuższy przebywać zewnętrznie z dala jedno od drugiego, z rzadka tylko i na krótko pod jednym schodząc się dachem. Lecz choć wspólnota nie zawisła od stałego przebywania małżonków w tym samym miejscu – każde prawdziwe małżeństwo będzie jednak dążyć do mieszkania razem, o ile to się da pogodzić z nieuchronną troską o potrzeby życia, z obowiązkami, jakie nakłada zawód i stan. 

Co innego jest jednak życie obok siebie w tym samym mieszkaniu tylko dlatego, że ktoś nie znosi samotności i że nie chce się narażać na przykrość odczuwania braku kogoś drugiego przy sobie – a co innego wspólnotaWspólnota jest zjednoczeniem dwojga ludzi we wszelkim także myśleniu, we wszelkim czuciu, we wszelkim działaniu. Życie obok siebie dopiero ją stwarza. Gdzie nie istniała już wewnętrzna i zewnętrzna wspólnota, zanim poczęto szukać wspólnoty miejsca, tam pożycie w ścisłej bliskości przestrzennej zamiast wzmagać wspólnotę, może jej najokrutniej zagrażać.

Jakoż jest to bezwzględnie konieczne dla wszystkich, co chcą się połączyć węzłem małżeńskim, aby dążyli do wspólnoty w tym znaczeniu, jak tu wykazuję, zanim jeszcze małżeństwo zawrą… Iluż nieszczęść można by było uniknąć, gdyby się we właściwym czasie doszło do przekonania, że tego warunku niepodobna pominąć, zamiast beztrosko oddawać się błędnemu mniemaniu, że niezbędna w każdym prawdziwym małżeństwie wspólnota znajdzie się sama przez się w trakcie pożycia małżeńskiego.

Lecz dążenie do wspólnoty we wszelkim myśleniu, czuciu i działaniu nie doprowadzi nigdy do pomyślnych wyników tam, gdzie jedna strona chce stale przekonywać drugą za pomocą szermierki słownej, że wystarczy, aby się zgodziła z jej poglądami, a natychmiast osiągnie z nią „wspólnotę”… W ten sposób jedna strona na pewno znuży drugą, a wreszcie, dla świętego spokoju, zmusi ją do powolności; jednakże to, co w ten sposób zostanie osiągnięte, będzie wszystkim innym raczej niż wspólnotą, a prędzej, czy później złe skutki wyjdą na jaw. 

Nigdy przymus choćby to był nawet „słodki przymus miłości” – nie może utrwalić w małżeństwie wspólnoty, która tu jest potrzebna nie mniej od miłości. Jeśli chcąc się połączyć węzłem małżeńskim z ukochanym człowiekiem będziesz, o miłujący, usiłował się z nim zjednoczyć we wszystkim myśleniu, wszelkim czuciu i wszelkim działaniu, to musisz przede wszystkim trzymać samego siebie mocno w cuglach. Musisz dawać sam sobie „surową szkołę”, abyś osiągnął potrzebną ruchliwość i nauczył się dostosowywać do kroku innych. 

Dotychczas sam byłeś dla siebie miarą. Czy wyniosłeś z domu rodzicielskiego właściwy ci sposób myślenia, czucia i wynikającego stąd później działania, czy też sam jesteś twórcą zasad swego życia, zawsze aż nadto jesteś skłonny do niezmiernego przeceniania własnych sądów i oglądania wszystkiego, z czym się stykasz, przez okulary, któreś sam zabarwił. Lecz oto teraz masz przed sobą, przyjacielu drugiego człowieka, z którym sprawa stoi bodajże tak samo i który podobnie rad by oglądał wszystko przez własne okulary.

Będziecie się musieli oboje zdecydować na zdjęcie swych „okularów”, chociaż wam one dotychczas ukazywały rzeczy w tak niesłychanie pięknych kolorach, że trudno wam będzie teraz uwierzyć, by można je było gołym okiem widzieć też inaczej… Nie spodziewaj się jednak, że z dnia na dzień nauczycie się wzajemnie rozumieć, gdyż jeśli nawet używacie tych samych słów, to jednak mówicie o rzeczach różnych, albowiem każde z was widzi jeszcze rzeczy na swój i tylko na swój sposób potrafi je ujmować w słowa. I wydaje się wam omal nieprawdopodobieństwem, że każda sprawa istotnie dochodzi do świadomości każdego z was dwojga inaczej. 

Zdaje się wam oto, że mówicie o tej samej rzeczy, a jednak mówicie o rzeczach zupełnie różnych, a każde z was ma na myśli tylko własny obraz tej rzeczy. Potrzeba tu niezachwianej cierpliwości, jeśli chcecie kiedyś uzyskać ten sam wspólny sposób widzenia. Każda strona będzie tu musiała wpierw dojść do przekonania, że jej sposób widzenia – choćby się jej wydawał dotychczas normą – nie stanowi bynajmniej jedynego możliwego dla niej sposobu widzenia… Trzeba też będzie nie tylko słuchać słów, ale również starać się zawsze wyczuć, co rozumie druga strona przez te swoje słowa i czy to w zupełności odpowiada temu, co by się samemu przez takież słowa rozumiało.

Jakże się często słyszy przykre spory ludzi, którzy się dopatrują przeciwieństw nie do pogodzenia, podczas gdy tylko źle dobrane słowa stwarzają pozór istnienia tych przeciwieństw. Często znów ludzie sądzą, że dzieli ich głęboka przepaść kiedy to tylko mrok niezrozumienia wywołuje takie złudzenie, nie pozwalające dojrzeć, że ta pozornie „głęboka przepaść” jest: tylko samowolnie i dość bezprawnie wykopanym płytkim rowem, który by z łatwością można przekroczyć… 

Tymczasem przy nie dającej się wytracić z równowagi cierpliwej łagodności i pełnym miłości pobłażaniu można trafić wreszcie nawzajem do siebie nawet tam, gdzie rzeczywiście istnieją przeciwieństwa : gdzie naprawdę „głęboka przepaść” zdawała się dzielić ludzi na zawsze, zanim się nauczyli most przez nią przerzucać. 

Wspólnota we wszystkim myśleniu, wszelkim czuciu i wszelkim działaniu stwarza dla każdego małżeństwa potężne mury obronne, dające najzupełniejsze bezpieczeństwo. Małżeństwo nie znosi tego, by miało pozostawać w życiu zewnętrznym niechronione, bez murów warownych. Zjednoczenie życiowe dwojga małżonków nie powinno nigdy być wystawione na wszystkie wiatry, na każdą nawałnicę, na wszelkie zalewy. 

Dwoje ludzi, którzy się pobrali – mogą w miarę swych upodobań szukać towarzystwa i rozrywki w obcowaniu z innymi ludźmi – lecz zawsze powinni wyczuć tę swoją warownię koło siebie, a do świętego obrębu, który należy tylko do nich, nikt nie powinien mieć dostępu. I tutaj również – jak zawsze w stosunkach z ludźmi – umiejętność milczenia jest prawdziwą „sztuką”, której powinien nauczyć się każdy, kto dotąd jej nie posiadł. Sprawy obchodzące tylko samych małżonków nie powinny nigdy docierać do oczu innych ludzi, choćby ci inni byli najbliższymi i krewnymi – a nawet rodzicami. 


Jakże wątpliwa jest „pomoc”, którą by można w ten sposób uzyskać, nawet gdyby ci, których by się obdarzało takim zaufaniem, mieli najrzetelniejszą i najszczersza wolę naprawdę przyjść z pomocą. Miast doznania istotnej pomocy, ileż częściej czuje się tylko, jak się pogłębia ta niedola, o której odwrócenie chodziło, tak iż teraz dopiero rozrasta się ona i krzewi naprawdę, choć początkowo można ją było, uczyniwszy wysiłek samemu wnet zdławić w zarodku, nie uskarżając się przed innymi mimo największego cierpienia. Ale i szczęście swoje należy zachowywać dla siebie i nie pozwalać mu się rozpływać w czczej gadaninie. Nawet słowami nie powinno się go chcieć dzielić z innymi. To sprawa, która dotyczy tylko obojga małżonków – jeśli jako zjednoczona duchowa całość potrafili stworzyć sobie swoje szczęście…

Lecz przede wszystkim strzec się należy wywoływania zawiści, która – często sztucznie tylko uśpiona – jakże łatwo daje się zbudzić, gdy rozlewny czyjś język nazbyt wychwala szczęście małżeńskie. Szkodzi się przez to zarówno zawistnikowi jak i sobie samemu, albowiem zawiść wprawia zawsze w działanie siłę, która neguje to, co wywołało zawiść i w równej mierze skierowuje się przeciwko zawistnikowi, jak i temu, komu zazdroszczą, chcąc bowiem ujrzeć zagładę wartości, której ten jest posiadaczem, a którą tamten bardzo by pragnął posiadać…

Lecz jeśli nawet w szczęściu, zarówno jak wtedy, gdy nieszczęście grozi, wskazane jest milczenie, to tym bardziej milczeć trzeba tam, gdzie płaskie, niesmaczne koncepty i luba skłonność do bawienia się cudzym kosztem usiłują ściągnąć małżeństwo w płytką, mętną kałużę duchowego poniżenia, aby o nim pleść rynsztokowe mądrości i szukać zadowolenia w karczemnych dowcipach. 

Każdy, kto czyta te słowa, domyśli się z łatwością, o co mi chodzi… Tylko niechaj nikt nie myśli, że takie czcze i puste dowcipkowanie dozwolone jest ludziom, którzy z całą pewnością nie mogą czynić sobie wyrzutów, by kiedykolwiek na serio sprofanowali świętość małżeństwa. Świętość nie powinna nigdy stawać się przedmiotem płytkich żartów, jeśli nie ma jej dotknąć śniedź rozkładu, a najdrobniejszy nawet humor będzie musiał pozwolić na nałożenie sobie cugli, aby nie zburzyć tego, czego zburzyć nie chce.

Święte pozostaje dla człowieka to tylko, co potrafi on jeszcze odczuwać jako „święte”: – co jest stale chronione przed poniżającymi słowy i nietykalne dla wszelkiego przejawu życiowego, niezdolnego zbliżyć się do świętości z należytą czcią. A obręb święty, kędy wskrzeszać nie wolno nigdy i nikomu prócz dwojga małżonków, sięga zaprawdę dalej, niźli do ścian ich sypialni. Obejmuje on jeszcze niemało spraw, które same przez się bynajmniej nie wymagałyby ukrywania…

Wspólnota chce ukryć przed światem zewnętrznym niejedna sprawę, nawet nie dotyczącą samego małżeństwa. Wspólnota wymaga niezłomnej ufności i żąda, by każdej chwili człowiek mógł stanąć przed złączonym z nim człowiekiem, jak przed samym sobą. Wspólnota nic nie wie o bezmiłosnym zarozumiałym wyśmiewaniu się z kogoś. Wspólnota stale dba o to, by wzajemnie się oszczędzano: starano się ukryć swe wady i okazywano sobie pomoc. Życie we wspólnocie wieść można tylko wtedy, gdy oboje małżonków wiedzą, że żadne z nich nie jest zmuszone ukrywać przed drugim czegoś, do czego się przyznaje wobec samego siebie. Tylko w ten sposób wspólnota może się stać zewnętrzna szkołą doskonałości wewnętrznej. 

Miłość i wyrozumiałość niewiele jednak sprawią, póki nie będzie absolutnej pewności, ze furta tej szkoły stale pozostanie szczelnie zamknięta i otwierać się będzie tylko dla dwojga ludzi, którzy w tej szkole usiłują życiem swoim pouczać się wzajemnie. Trzeba wpierw całkowicie usunąć wszelka obawę, że pewnego dnia gadatliwość mogłaby nieopatrznie zdradzić innym, coś z rzeczy, które się uważa za zawarte w ukryciu wspólnoty. Nie wolno dopuścić, by kiedykolwiek powstało niebezpieczeństwo, że to, co sobie małżonkowie wzajem ufnie zawierzyli, dojdzie do uszu innych.

Niejedna już powstająca wspólnota została zniweczona nieopatrznymi słowy. A wreszcie wspólnota rozciąga się dla każdego z małżonków również na wszelkie niedole i cierpienia, którymi dotknięte jest drugie, choćby się przy tym samemu nie było wespół dotkniętym i nie miało powodu do nadawania danemu strapieniu tej samej wagi – bądź dlatego, że się nie zna w całym zakresie jego rozwoju, bądź też, że się inaczej udrękę tę odczuwa. Pomoc w borykaniu się z bólem jest tu częstokroć zupełnie niemożliwa, lecz zawsze możliwa jest chęć dopomożenia, a samo to już stanowi ulgę dla dotkniętego cierpieniem. Nie wolno się wymawiać od takiej chętnej gotowości, nawet gdy wiadomo z pewnością, że pomóc się nie zdoła – gdyż sama już wola niesienia pomocy przynosi ulgę drugiej stronie.

Niepodobna też utrzymać wspólnotę, póki jedno z małżonków odczuwa z goryczą, że brzemię swoje – istotnie, czy też tylko w jego wyobraźni tak dotkliwie ciężkie – samo musi dźwigać, podczas gdy współmałżonek niemal nie bierze udziału w tej miłości. Jest oczywiście rzeczą zrozumiałą, że się wspólnie dźwiga brzemię cierpienia tam, gdzie los włożył je na barki obojga małżonków, lecz jakże często najgłębsza nawet miłość nie pojmuje swego obowiązku współczucia, gdy widzi, że nie jest w stanie jednakowo dźwigać pospołu, lub choćby tylko rozumieć cierpienie, dotykające wyłącznie drugiego z małżonków… 

Jeśli szukasz szczęścia w małżeństwie, dąż do wspólnoty we wszystkich sprawach życia powszedniego, dających się przeżyć wspólnie i rozciągnij tę granicę dalej, niż byś to na pierwszy rzut oka uważał za możliwe. Wskazane jest dla każdego z małżonków, by również tam, gdzie sprawy współmałżonka nie zainteresowały go od pierwszej chwili, dążył do obudzenia w sobie zainteresowania dla nich… Niemniej też należy się starać zjednać sobie drugą stronę w małżeństwie dla tych obcych jej spraw i otworzyć jej dostęp do nich, aby się nauczyła je rozumieć… Ale wiedz również, że każda dusza posiada swe własne dziedziny, które nawet przed najbliższą duszą nie mogą się rozewrzeć. Wiedz także, iż nieraz obowiązek nakazuje zachować pewne sprawy w ukryciu i z ufnością szanuj, wówczas to, czego współprzeżywać ci nie wolno. A będziesz mógł ufać, jeśli we wszystkim co do wspólnoty się nadaje, panować będzie niczym niezachwiane zaufanie pomiędzy tobą a twoim, przez małżeństwo z tobą zjednoczonym, przeciwnym biegunem. – –

Wystrzegaj się ciekawości, aby cię ona nie skusiła do wdarcia się w sfery przeżyć, od których furty druga strona nie posiada klucza albo jej obowiązek nie pozwala tobie go doręczyć. W prawdziwym małżeństwie sprawy tak się mają, że nawet i tam, gdzie odrębne przeżycie, jednego z małżonków nie daje się uczynić wspólną własnością obojga, ten, kto takiego przeżycia doznaje, z pewnością będzie umiał dostatecznie pouczyć drugą stronę, jakiego rodzaju są owe niemożliwe do zakomunikowania sprawy, tak iż i tutaj nie wystąpi rysa na doskonałej wspólnocie przeżywania…

Gdzie panuje wzajemne zaufanie, tam nigdy nie będzie się starało zakraść podejrzenie, nawet gdy ogólnikowo tylko będzie dane do zrozumienia, o co chodzi przy sprawach, których ujawnić nie można lub wskutek obowiązku milczenia nie wolno – prawdziwa zaś miłość z pewnością nie będzie chciała badać dalej, skoro odczuje, że poważne względy wymagają zachowania tajemnicy… 

Gdzie jednak w grę zachodzą sprawy, które się nie dają ująć w słowa lub których ujmować w słowa raz na zawsze nie pozwala obowiązek, tam nie należy się bawić w zbędną i sztuczną tajemniczość i w ten sposób stale podniecać ciekawość lub wręcz się otaczać nimbem zagadkowości. Tak postępują tylko beznadziejni głupcy, a takie postępowanie samo ściąga na siebie karę w postaci skutków, na pewno bardzo dalekich od próżnych zamierzeń ich sprawców…

Jeśli ma istnieć i trwać prawdziwa wspólnota, trzeba umieć szanować, a niekiedy i wielbić to, co druga strona – choćby najchętniej pragnęła o tym mówić, gdyby mogła, ale tu trzymać musi w ukryciu. Wówczas ludzie tym się zadawalają, co sobie wzajemnie wyjawić mogą a doprawdy : aż nadto będzie tego, aby w najbardziej wewnętrznych przeżyciach zapewnić małżeństwu niezbędną wspólnotę, gdyż i tak żadna jeszcze dusza tu na ziemi nie potrafiła wypowiedzieć bez reszty wszystkich swoich przeżyć.

ROZDZIAŁ CZWARTY

O CIERPIENIU I RADOSCI

Nie było jeszcze małżeństwa zawsze wolnego od wszelkiego cierpienia, a znającego tylko radość. Cierpienie i radość zmieszane ze sobą w czarze życia ziemskiego, którą nie każdy wychyla z przyjemnością; lecz od nas zależy wyznaczać rodzaj tej mieszaniny, chociaż niestety nie mamy na to rady, że i cierpienie obok radości zawsze w niej istnieć musi. Zwłaszcza w małżeństwie jest rzeczą doniosłą, do jakiego stopnia zdolni jesteśmy zmniejszać cierpienie i pomnażać radość… 

Oczywiście cierpienie [duhkha] będzie zawsze cierpieniem, choćby niejedno powiedzenie chciało nas pocieszyć, że cierpienie może samo obrócić się w radość. W tym pocieszeniu jest mowa właściwie tylko o kolejności – o wypieraniu cierpienia przez powracającą radość. My jednak posiadamy moc pomagania do powrotu radości – mamy moc pomnażania radości ziemskich. Nie potrzeba rzecz prosta, uczyć człowieka, aby cierpienie stwarzał – bo choćby człowiek nigdy nie zadał bólu człowiekowi, dość by i tak było cierpienia na ziemi; albowiem wszystko, co w tym świecie zewnętrznym tworzy jakiejś zjawisko, istnieje tylko przez cierpienie: może się utrzymywać przy życiu jedynie tym, że gwoli sobie każe cierpieć inaczej…

Tylko tam, gdzie dobroć zrodziła pragnienie marzycielskie, a litość – szaleństwo, myśl człowieka ziemskiego może tak dalece zatracić wszelką miarę, iż wierzy w możliwość znalezienia sposobu wyrugowania cierpień z tego świata zewnętrznego, w którym cierpienie jest skutkiem samej struktury tego świata, gdzie wszystko dąży do wypełnienia sobą przestrzeni i zarazem do zamykania się w swych granicach. Gdziekolwiek świat zewnętrzny rozczłonkowuje samą przez się jednorodną przestrzeń, tam istnieje cierpienie – a moc ludzka tylko wówczas byłaby w stanie cierpienie to usunąć, gdyby zdołała unicestwić raz na zawsze wszystek świat „zewnętrzny”, przez co jednak zginąłby też równocześnie wszelki świat „wewnętrzny”…

Jeżeli wszakże pełen jest cierpienia ten najbardziej zewnętrzny ze światów „zewnętrznych”, który my, wskutek swego zwierzęcego ukształtowania, czujemy się zmuszeni postrzegać zmysłami zwierzęcymi, i jeśli dalej nawet rozległe niewidzialne krainy tego świata „zewnętrznego” są tak samo – niektóre w silniejszym nawet stopniu – wydane na łup cierpienia, gdyż i tam życie wszelkie utrzymuje się jedynie przez wypełnianie przemocą przestrzeni i zarazem przez zamykanie się w swych granicach – to jednak przeciwstawione są temu niezliczone światy „wewnętrzne”, w których wszelki byt – bynajmniej nie wolny od przynależności do jednorodnej przestrzeni – nawzajem się dla siebie rozwiera i przenika, tak iż brak tu zupełnie wszelkiej możliwości doznawania cierpienia. Lecz nigdy się nie uda uwolnić od cierpień świata, który może istnieć tylko przez cierpienie – wszelkie zaś wysiłki jednostek, aby tłumieniem w sobie i wyrzekaniem się życia zmniejszyć cierpienie na tej ziemi, pozostaną bezowocne: będą tylko kojącym oszałamianiem się przez współcierpienie…

W tym życiu ziemskim wszelka moc człowieka jest w tym tylko ograniczona; jest on władny wzmagać cierpienie ziemskie do bezgranicznych i nigdy niepotrzebnych rozmiarów, jest zdolny wtłaczać cierpienie znowu w pierwotne wyznaczone mu ramy – lecz z tych ram nie może go już usunąć, jeśli ten świat „zewnętrzny” – ma trwać a zaprawdę trwać on „powinien”. Każdy człowiek może wyzwolić się od przeróżnych cierpień, które w niemądrym zaślepieniu sam sobie stworzył – a iluż cierpień potrafi uniknąć, byle tylko czynił użytek z tej mocy swojej. W równej też mierze ma on też władzę odwrócić niejedno cierpienie od swych bliźnich. Gdziekolwiek spotykają się ludzie, jest ich obowiązkiem zmniejszać własne i bliźnich cierpienia.

Lecz jeśli ludzie, którzy się nigdy w życiu nie widzieli i nigdy już się nie zobaczą, muszą uznać taki nakaz obowiązku, to zaprawdę ileż świętszym i bardziej wiążącym jest on dla najściślejszego zjednoczenia dwojga ludzi, którzy tworzą w małżeństwie nową jedność życiową w celu wzajemnego doskonalenia się przez uzupełnienie. A gdzież łatwiej odwracać cierpienia od bliźniego niż tutaj, gdzie kobieta i mężczyzna przez to, że żyją we wspólnocie, wiedzą o wszelkich poszczególnych i obojgu wspólnie grożących cierpieniach? Małżeństwo może być krynicą radości, lecz można je również obrócić w bagnisko cierpienia.

Kto w małżeństwie nie dąży do szczęścia współmałżonka, jako do najwyższego swego celu, ten, nawet nie przeczuwając tego, z łatwością sam siebie pozbawi szczęścia. Lecz kto żyje istotnie w miłości, będzie wolał raczej sam cierpieć, niżeli patrzeć na cierpienie współmałżonka. Nic mu się nie wyda uciążliwe, jeśli wie, że może przez to zmniejszyć cierpienie współmałżonka… Ale to nie wystarcza – nie wolno ograniczać się tylko do tego, by zapobiegać wszelkiemu cierpieniu, któremu zapobiec można.

Dopiero wtedy spełniamy najwyższy, najpiękniejszy obowiązek ludzki, gdy koimy ból, innego człowieka, przez radość, jaką wnosimy w jego życie. A gdzież piękniej niż w małżeństwie można ten obowiązek miłości spełnić? W życiu małżeńskim niemało można znaleźć rzeczy zdolnych wywołać radość i stłumić w zarodku wszelkie cierpienie… Wszelako w tym celu trzeba się starać wyczuć, czego pragnie, czego z tęsknotą wygląda ta druga istota : co się może stać dla niej prawdziwą radością, gdyż jakże łatwo mogą tu zbłądzić nawet najlepsze chęci, jeśli skłonią nas do tego, abyśmy mierzyli wszystko miarą własnych odczuwań i pragnień. – – 

To, co dla ciebie byłoby niewątpliwie najwyższą radością, może się twemu przeciwnemu biegunowi wydać rzeczą niegodną uwagi, a obudzi się w nim radość może tylko tam, gdzie w tobie odczucia ani nawet nie drgną… Jakkolwiek jednak miałyby się te sprawy i choćbyś miał najbardziej „chybić”, nie wolno ci w żadnym razie czuć się „urażonym” za to, że usiłowania twoje nie odniosły skutku, że z taką miłością obmyślona przez ciebie radość nie znalazła we współmałżonku echa.

Jeśli doświadczenie ma istotnie wyjść c i na pożytek, będziesz się musiał zastanowić w duszy i w końcu dojdziesz do wniosku, że zaniedbałeś wczucia się w sposób przeżywania tej drugiej istoty, bo chociaż łączy was oboje najściślejsza wspólnota, to przecież każde przebywa w swym własnym świecie wrażeń, a rytm przebiegu jego życia będzie określał, co w danej chwili może stać się dla niego radością… Nie szukaj więc siebie samego w swej chęci zgotowania radości drugiej istocie.

Kto chce sobie stale stwarzać radość, niechaj szuka jej w dawaniu radości innym zgodnie z ich upodobaniem. Lecz próżno, byś usiłował obdarzać radością, póki wątpisz o swojej mocy sprawiania radości. Nigdy na przykład nie wolno ci sadzić , że może ci się nie udać, to, co ci się z tych lub innych powodów, niestety, tak często nie udawało. Lecz winieneś wpierw siebie samego „nastroić” do radości, nim zapragniesz sprawić radość zjednoczonemu z tobą człowiekowi. Ten tylko, kto „ma” w nadmiarze, może przelewać swoją radość na innych.

Staraj się więc przede wszystkim znaleźć w sobie samym źródło stałej radości, abyś się uniezależnił od wszelkich zewnętrznych wydarzeń i nie musiał dopiero z zewnątrz wyglądać okazji do radości, chociaż powinieneś zawsze skorzystać z każdej takiej sposobności, gdziekolwiek się nadarzy. Najłatwiej jednak będzie ci przelać na drugiego tę właśnie radość której powodu nie potrafisz się doszukać w życiu zewnętrznym. Przez taką radość zdołasz bardziej uszczęśliwiać, niż przez wszelki inny rodzaj radości, pochodzącej z zewnątrz.

Mimo to jednak nie zapominaj i o swych drobnych radościach, do których okazję i zachętę daje ci raz po raz każdy dzień powszedni. Nie uważaj za zbyt błahe, cokolwiek może ci posłużyć do zgotowania choćby najmniejszej radości. Nieraz już właśnie taka najdrobniejsza radość zrodziła w duszy wielkie, dawno upragnione szczęście.

Życie małżeńskie przynosi dzień w dzień „tysiące” sposobności wyszukiwania małych radości, z których płynie uszczęśliwianie wzajemne, choćby tylko na krótką chwilę… Nie wolno żadnej z takich sposobności pominąć, nie skorzystawszy z niej skwapliwie. Gdziekolwiek widzisz, że w małżeństwie zamieszkało szczęście, tam możesz też zauważyć niewyczerpaną pomysłowość w dostarczaniu drobnych wzajemnych radości, do których każda godzina nową dostarcza sposobność…

Dobry ogrodnik nie przeoczy w swym ogrodzie najdrobniejszych kwiatków, choćby się one wydawały niezwykle skromne obok okalających klomby barwnych cudów o smukłej łodydze. To samo dotyczy małżeństwa: najmniejszy bodziec do radości nie jest bez znaczenia i nie wolno go przeoczyć temu, kto chce stworzyć przepiękną harmonię kwietnego ogrodu małżeństwa. 

Jeżeli więc małżeństwo jest prawdziwym zjednoczeniem dwojga ludzi i jeżeli w życiu trzeba znosić cierpienia, które częstokroć stają się jedynie znośne dzięki zjednoczeniu woli obojga – to należy dążyć i do takiej też radości, jaką oboje mogą stworzyć tylko wtedy, gdy się stopią w nową życiową jedność. Wówczas każde ze współmałżonków będzie stroną darzącą i obdarowywaną i tylko wspólnie będą one w stanie pomnażać tę radość, która nosi znamię jedności…

Tylko wtedy, gdy wola obu stron całkowicie się zjednoczy, można będzie w taki sposób przeciwstawić się cierpieniu i tylko z tego zjednoczenia będzie mogła wykwitnąć najwyższa radość. Małżeństwo, które pozna pod tym względem moc swoją i potrafi się nią posługiwać, nigdy nie dozna uszczerbku przez cierpienie ani też nie doświadczy głodu radości. Posiadło bowiem sztukę wtłaczania cierpienia w najciaśniejsze jego ramy. Zna radość, której żadne cierpienie przyćmić już nie zdoła. I taka radość, tego rodzaju siła, płynąca z odtrącania cierpienia, będzie promieniowała również na wszystkich innych ludzi, którzy się z taką parą małżeńską stykają…

A więc błogosławiony wpływ takiego małżeństwa rozciągać się będzie daleko poza własny jego obręb i zaprawdę sprowadzi ono nieporównanie więcej dobra, niźli niejeden związek małżeński, w którym małżonkowie dawno zapomnieli, jak siebie mogą wzajem uszczęśliwiać i nie mają już pojęcia o radości, jakaby mogła z ich zjednoczenia powstać – gdyż w ciągłej trosce o to, aby z gorliwą uczynnością dopomagać innym, stracili już z oczu swój pierwszy obowiązek – przede wszystkim ukształtować harmonijnie swe własne małżeństwo.

W zupełnym przeciwieństwie do takiej błędnie przecenianej gorliwości, dla której obowiązek „miłości bliźniego”, zaczyna się dopiero od najdalszych bliźnich i która chcąc uszczęśliwiać innych, wypłasza równocześnie wszelkie szczęście z własnego domu – w przeciwieństwie do tego, małżeństwo, które zaznało szczęścia jedności w radości zjednoczenia, nie będzie nawet wiedziało, że pomaga innym przez to, że we własnym tylko obrębie koi cierpienie ziemskie, a nieuniknioną jego resztkę stara się odtrącać od siebie przez radość. Takie małżeństwo jest prawdziwym sanktuarium radości, z którego na najdalsze następne pokolenia będzie spływać błogosławieństwo. 

Każde małżeństwo winno stać się tu na ziemi sanktuarium radości wśród świata cierpienia i każde potrafi się wznieść na tę wyżynę, jeśli tylko obu współmałżonkom nie brak woli do tworzenia owej czystej, wzniosłej radości, która daje się ukształtować tylko w dwójjedni małżeństwa. Jeśli ludzkość tej ziemi ma dojść kiedyś do doskonałości, która i tu, w tym świecie „zewnętrznym”, jest dla niej osiągalna – to cud ten zdoła sprawić tylko prawdziwe małżeństwo, które umie się samo w radości doskonalić. Aby zaś mogło cud ten sprawić, musi pojawić się ono na ziemi utysiąckrotnione, świadome dostojnej swej mocy kojenia ziemskich cierpień i pomnażania najczystszych radości doczesnych.

ROZDZIAŁ  PIĄTY

O POKUSIE I NIEBEZPIECZEŃSTWIE

Gdzie miłość stworzyła małżeństwo, tam jedność współmałżonków jest tak ugruntowana i obwarowana, że rzadko tylko może coś z zewnątrz zmącić wzajemne uczucie… A jednak żadne małżeństwo nie jest tak chronione, aby pokusa, nie mogła znaleźć do niego dostępu. Lecz przy zbliżaniu się pokusy okaże się zawsze, czy dane małżeństwo jest istotnie oparte na podwalinie prawdziwej miłości, czy też tylko pociąg wzajemny złączył mężczyznę i kobietę – skłonność, którą u obu stron bardzo łatwo może wyprzeć inna znowu skłonność…

Gdzie małżeństwo opiera się na mocnych podwalinach prawdziwej miłości, tam najsilniejsza nawet pokusa nie zdoła wyrządzić mu szkody. Nawet gdy pokusę da się zmóc już tylko ciężką walką, miłość odniesie w końcu zwycięstwo, gdyż żadne siły pokusy nie będą zdolne do dalszego oporu, skoro prawdziwa miłość uświadomi sobie swą moc i tą mocą zwalczać będzie wszystko, co zechce jej zagrozić. Lecz trzeba mimo wszystko czuwać, a nie czekać, aż pokusa wzmocni się o tyle, że da się zmóc dopiero po ciężkiej walce.

Możesz sam się w takiej czujności wykształcić, podobnie jak możesz lekkomyślnie wystawiać się na pokusę, aż póki nie stanie się dla ciebie groźna i nie będziesz się musiał gwałtem od niej bronić. Pokusę możesz spotkać na swej drodze wszędzie, nawet gdy jej wcale nie szukasz, a nawet i wówczas, gdy najstaranniej wybierasz swe drogi, bojąc się na nią natknąć, bo budzi lęk w tobie. Wszakże pokusa nie jest jeszcze „winą”. Dopiero – gdy poczynasz dawać jej posłuch, pozwalasz jej zbytnio zbliżać się do siebie, podsycasz ją i z nią igrasz – wówczas zaprawdę nie możesz już uważać, żeś wolny od winy.

Jeśli nawet ostatecznie zostaniesz zwycięzcą, wziąłeś na siebie ciężką winę i nie wolno co odtąd spocząć, aż wszelkie następstwa tej winy znikną z twego życia. Może będziesz musiał przyznać się do tego, że często nie byłeś dość baczny, gdy można było żądać od ciebie baczności? Byłoby daremne, gdybyś się chciał teraz wić w samoudręce. Żadnymi czynionymi sobie wyrzutami nie odrobisz już tego, co się stało, a ślady swego błędu tylko w ten sposób za życia swojego wymażesz, że będziesz dbał o usunięcie skutków wszelkiego zła, jakie z tego błędu powstało lub jeszcze powstać może.

Z każdego doświadczenia wyciągaj naukę, wówczas twoje potknięcia uczyć cię będą, jak masz czuwać, aby na przyszłość ustrzec się winy, chociaż nie zawsze będziesz w stanie umknąć przed pokusą… Naucz się kontrolować, najlżejsze wrażenie, ważyć je w sobie i odtrącać już w tej samej chwili, gdy poczujesz, że się w nim usiłuje zaczaić pokusa. Jeśli od razu poznawać będziesz wroga w chwili, gdy się zbliżać będzie do ciebie, łatwo go pokonasz i nigdy naprawdę – w ostatecznym tego słowa znaczeniu – „pokusie nie ulegniesz”. Tylko jeśli będziesz znajdował upodobanie w budzącej się pokusie, przerodzi się ona dla ciebie w winę.

Pokusa może niezmiernie wzmóc twe siły jeśli stale będziesz czuwał i starał się rozpoznać pod wszelkim przybraniem, aby nie dopuścić jej do siebie. Każdy ma jakąś „słabą stronę”, a pokusa zawsze ją wyśledzi. Lecz jeśli już pierwsze jej zbliżenie przyjmujesz od razu z oporem i z owym „nie”, któremu jest obce wszelkie paktowanie, to będziesz coraz bardziej rósł w siły, i to w tym właśnie, w czym odczuwasz potrzebę wzmocnienia. 

Przez czujność swoją zmienisz się do gruntu, a wszelka pokusa przestanie być dla ciebie niebezpieczna, gdy obrona przejdzie w nawyk: wtedy pokusa daremnie będzie szukała niestrzeżonej furty, przez którą by mogła przedostać się do ciebie… Dopiero wówczas bezpieczny będziesz i godzien zaufania. Dopiero wówczas małżeństwo twoje będzie tak strzeżone, iż potrafi dać ci wszystko, co w niewyczerpanej obfitości i wciąż od nowa ma zawsze do dania mężczyźnie i kobiecie, zasługującym na to, aby misterium jego przeżywali. Nie tylko za siebie samego ponosić będziesz najświętszą odpowiedzialność, gdy się wobec drugiej strony zobowiążesz wespół z nią budować duchową jedność małżeństwa.

Małżeństwo jest też nie tylko: „umową ludzką”, aczkolwiek druga strona uzyskała od ciebie bezsporne prawo, ty zaś winieneś jej „wierność” nawet wtedy, gdy ona zdradziecko ją łamie. Każda przysięga miedzy kobietą i mężczyzną, przez którą oboje ślubują sobie jedność małżeńską, jest wydarzeniem właściwie kosmicznym i wiąże oboje małżonków, nie tylko wobec ludzkości całej, ale swym „tak” sięga w najwyższy świat Ducha. 

Może ona być rozwiązana tylko wówczas, gdy „śmierć”, rozłączy małżonków, albo gdy – z najdonioślejszych przyczyn – obie strony ujrzą się zmuszone do uwolnienia się wzajem od siebie – odwołując również wspólnie, jak niegdyś je zawarli, swoje ślubowanie wobec siebie wzajem, wobec ludzkości całej i wobec istotnego Ducha, chyba że jedna strona bez takiego odwołania opuści drugą lub w inny jakiś sposób uniemożliwi jej dochowanie przysięgi…

Póki więc twa przysięga moc jeszcze zachowuje, potrójnie jesteś zobowiązany, a żaden „Bóg” nie zdoła cię od tego zobowiązania uwolnić. Do odpowiedzialności pociągnięty będziesz, chociażbyś przez ciąg tej krótkiej chwili – jaka jest wobec wieczności nawet najdłuższe życie doczesne – łudził się, żeś od odpowiedzialności wolny. Nigdy twojej winy nie zmaże to, że inni szukają pokusy i nie stawiają jej oporu.

W małżeństwie twoim jesteś odpowiedzialny za siebie samego i nikt nie może ci pomóc w dźwiganiu tej odpowiedzialności, nikt nie może jej zdjąć z ciebie – choćby cię tu na ziemi miano uznać za zasługującego na uniewinnienie. Choćbyś w obliczu Wieczności zasługiwał na „uniewinnienie”, jednak odpowiedzialność ponosić będziesz, tak iż będziesz musiał dźwigać wszystkie skutki wywołanych przez siebie impulsów, aż się ostatni z nich dopełni w łańcuchu wydarzeń.

Niegdyś nauczał Mistrz [Śri Guruh], który zaiste miał z Ducha prawo nauczać, że już popełnia cudzołóstwo ten, kogo widok kobiety kusi, aby jej pożądał. Słowa te częstokroć nie podobały się ludziom i usiłowano wykrętnie tłumaczyć je sobie, jako że nie dogadzały wielu.

Lecz ja ci rzec muszę, że nawet wszelkie pielęgnowanie i rozmyślne wzmaganie naturalnej wibracji erotycznej między mężczyzną a kobietą – jeśli tylko dotyczy kogo innego, a nie współmałżonka – już kala małżeństwo, choćby takie odczucie nie budziło jeszcze cielesnego pożądania, a przeto nie wiodło jeszcze do cudzołóstwa w świecie niewidzialnym. 

Nawet jeśli pozwalasz, aby czyjaś podobizna kusicielsko wywoływała w tobie świadome swego seksualnego charakteru poruszenia i poddajesz się im – kalasz małżeństwo. Musisz tak siebie samego urobić, abyś umiał z podziwem patrzeć na piękno osób płci odmiennej, a przecież nie dawał przy tym dostępu do swej świadomości nawet najlżejszemu podnieceniu erotycznemu.

Każdy prawdziwy artysta, który tworzy z modelu postaci ludzkiej, musi nauczyć się w ten sposób patrzeć na swój model i może ci powiedzieć, że w tym swoim patrzeniu, zupełnie pozbawionym erotyzmu, potrafi osiągnąć cudowną szczęśliwość duszy, niedostępną dla nikogo, kto świadomie hoduje w sobie tutaj wzruszenie płciowe i nigdy niedosięgłe dla tego kto tchnie żądzą…

Fakt, że spotkasz też artystów, którzy nawet swój talent poniżają do roli pośrednika pożądliwości, jest tylko dowodem, że i artyzm nie chroni od niewolniczego ulegania naturze zwierzęcej, jeśli człowiek sam nie pragnie się z tego jarzma wyzwolić. Nigdy nie dość surowości w kontrolowaniu samego siebie, jeśli chcesz się wyzwolić z zależności i nauczyć panować nad popędem płciowym. Każde skradające się ku tobie wrażenie, które nie zdoła się ostać najsurowszemu badaniu, powinieneś albo odtrącić precz od siebie albo zepchnąć na tory, gdzie zostanie doszczętnie pozbawione seksualnego charakteru.

Niech cię nie wprowadza tutaj w błąd ten niedbały i niesumienny sposób, w jaki zazwyczaj traktuje się te sprawy, uważając je z pobłażliwą lekkomyślnością za tzw. „rzeczy ludzkie”, a nie uprzytomniając sobie hańby, jaką się ściąga na imię ludzkie już samym takim powiedzeniem. Jeśli nie potrafisz rozluźnić innym ich pęt zwierzęcości w tym – już z góry pewny zwycięstwa – nie dając się podniecić, choćby cię kusiła wszelkimi swymi sztuczkami – pewny siebie w obronie i pełen stanowczej woli. Wówczas nie tylko zachowasz świętość swego małżeństwa i przed wszelkim ustrzeżesz je skalaniem, lecz oszczędzisz też sobie i złączonemu z tobą człowiekowi wiele cierpienia, choćby to miało być tylko cierpienie przelotne, smutek który już następny dzień ukoić może. 

Lecz inne jeszcze niebezpieczeństwo – nie mniejsze od pokusy, co zda się z zewnątrz przychodzić, jako że w świecie zewnętrznym dostrzegasz powód jej powstania – może z głębiny odczuć zagrozić twemu szczęściu małżeńskiemu. I tutaj ostrzeżenie jest niezbędne i tutaj przed złem niejednym można cię jeszcze z łatwością uchronić, jeśli się pojmie od razu, że . obowiązkiem jest odpędzać niebezpieczeństwo od siebie… W każdym człowieku tej ziemi istnieje pewna wewnętrzna sfera, której on sam prawie nie zna, a którą tym mniej może całkowicie odsłonić bliźniemu – nie dlatego, aby stanowiła tajemnicę, o której milczeć należy, albo iżby coś zbyt dostojnego nie dawało się tutaj ująć w słowa, lecz dlatego, że człowiek za mało wie sam o sobie…

Otóż może się zdarzyć, że dwoje ludzi, zjednoczywszy się w małżeństwie, pokusi się o to, aby odsłonić wzajem przed sobą nawet i te sprawy, co do których panuje bezwzględny nakaz tajemnicy – i wtedy nagle ujrzą z przerażeniem, iż się nawzajem do siebie rozczarowali: rozczarowanie to wywołali sami, a bodaj czy da się ono choć w części usprawiedliwić, tym, że sami stworzyli sobie jakieś fantomy, ukazujące ich oblicza w wypaczonych i niezgodnych z prawdą zarysach. Sądzą oni, że powinni się przed sobą odsłonić nawzajem aż do głębi, a potem wzdrygają się z przerażeniem, gdy im się wreszcie wyda, iż widzą duchową swą nagość, nie przeczuwając zaś, że każde stworzyło sobie tylko straszydło, z drugiego i w to straszydło więcej teraz wierzy niż w całą rzeczywistość.-

Dwoje ludzi, którzy w głębi dusz odczuwali się zawsze jako jedność, staja się sobie teraz obcy przez to, iż chcieli sobie prawdę rzec słowami tam, gdzie słowa w ogóle znać prawdy nie mogą… Jakieś zewnętrzne zdarzenie, jakieś spotkanie lub inny powód, który przyszedł z zewnątrz, staje się nagle dla obojga zarodkiem wątpliwości; czy jeszcze niepodzielnie „należą” do siebie i rychło tracą wszelką pewność wyczuć, poczynają szperać w sobie i wypatrywać dopóty, aż w końcu zacznie im się zdawać, że oto odnaleźli siebie w najgłębszej swej istocie. 

Na żywym swym ciele dokonali sekcji, a że tą drogą nie sposób im było siebie znaleźć, utworzyli z własnych trzewi ów fantom, który dopiero uznali za swoje właściwe ja. A wówczas, ukazując sobie wzajem te płody urojenia, z odraza się odwracają od tego widoku. 

Ileż wielkich nieszczęść ściągnięto już w ten sposób tylko przez brak rozumu, a niejedno małżeństwo, które powinno było ostać się wobec Boga, tak oto zburzone zostało przez pragnienie dojścia do prawdy; pragnienie to musiało przywieźć do błędu, gdyż pod jego wpływem bardziej ufano słowom, niż wewnętrznej pewności odczutego przeżycia, w której to pewności jedynie można było znaleźć prawdę.

A przecież jest nie tylko zbyteczne – to usiłowanie wykrycia o sobie wzajem wszystkiego, co tam, gdzie ledwie się zna siebie, jako niejasny odruch chce w błąd wprowadzić uczucie- lecz jest to w każdym wypadku rzecz niewątpliwie zgubna- to skrzętne wydobywanie i wtłaczanie w formę określonych słów owych spraw, które w świetle własnej świadomości mają dotychczas niewyraźne jeszcze kształty i – to jasne, to znów ciemne – mienią się najsprzeczniejszymi barwami.

Szybko ulatuje z ust słowo, którego skutków niepodobna już usunąć nawet w ciągu długiego żywota ludzkiego. Przy takich zaś niejasnych odruchach, które wyraźnie określonych form posiadać nie mogą, słowo będzie ponadto zawsze przeinaczać, będzie z konieczności wulgaryzować i przesadzać, chcąc ująć i wypowiedzieć to, co się jeszcze wypowiedzieć ani ukształtować nie daje… I padną wówczas słowa, wywołujące lęk już w chwili, gdy język poczuje się zmuszony wyrzucić je gwałtownie, jakby pod nakazem demonów… Już w następnej chwili chciałoby się te wyrzeczone słowa odwołać, gdyby nie to, że – wbrew woli – ma się już ileż cięższe zniewagi na ustach… 

Słowa, których się wcale nie chciało powiedzieć, wynurzają się z głębin, o których istnieniu nigdy się nie wiedziało; a mają te słowa moc przekonywującą tak dla nas jak i dla innych, chociaż są raczej wszystkim, tylko nie świadectwem prawdy… Gdy wszakże raz zostały wyrzeczone, już żadna moc ziemska nie strąci ich z powrotem w niebyt, a nawet późniejszemu, szczeremu ich odwołaniu będzie można ledwie z wahaniem i słabo zaufać. – A przecież w szaleńczym urojeniu tylko się wzajem okłamano, w chwili gdy chciano nareszcie – jak gdyby to było po raz pierwszy – powiedzieć sobie „prawdę”. Zwłaszcza wówczas, gdy na domiar złego gniew i porywczość postarały się jeszcze wzmocnić dzieło słów.

Spokojnie rzecz rozważywszy spostrzeżemy niebawem, jak takie słowa tracą pozór prawdy – co więcej, odkryjemy nieraz, że właśnie przeciwieństwo tego, cośmy w obłędnym swoim urojeniu jako „prawdziwe” odczuwali, mogłoby było dać tej prawdy nie sfałszowany obraz… Teraz jednak uświadomienie przychodzi niestety zbyt późno, a skrucha już tylko mało zmienić zdoła. 

Jeśli człowiek potem próbuje wyrwać z korzeniem zło, czerpiące coraz nową strawę z przedwcześnie zrodzonych słów, ma ciężkie zaiste zadanie – a jeśli nawet uda mu się wreszcie zło usunąć, to jednak zawsze jeszcze zostaną po nim ślady, których nigdy nie podobna zatrzeć całkowicie. A przecież nieskończenie łatwiej byłoby przedtem wzbronić sobie mówienia i nigdy nie wypowiadać rzeczy, które nie miały prawa stać się słowem. 

To, co usiłuje się ukryć w owej sferze wewnętrznej, w której człowiek sam sobie pozostaje obcy, żąda zatajenia z poważnych powodów, i nigdy przemocą nie wolno wydobywać tego na rażące światło dzienne. Co wymaga spokoju, to zawsze najlepiej w spokoju pozostawić, aby w napadzie gniewu nie zburzyło gmachu, które powinno budować. Również w dążeniu do zbadania własnej głębi trzeba się umieć opanowywać, aby nie ulec pokusie sondowania bezdennych otchłani – i aby nie przeszkodzić życiu tam, gdzie ono dopiero dąży do ukształtowania osiągalnego jedynie w niezmiennym spokoju…

Wówczas zaś każdy niejasny odruch zbłąkania wewnętrznego okaże się stadium przejściowym do zupełnie odmiennego ukształtowania wrażeniowego – zawsze bowiem, gdy wrażenie chce przybrać formę stałą, potrzeba mu przeciwieństwa, które musi sobie samo stworzyć, by potem je przemóc.

Dwoje ludzi, którzy w małżeństwie pewni są swojej miłości, a przecie co dzień na nowo chcą się wystawiać na próbę, aby sobie także i słowami „dowodzić” miłości, narażają się tylko na niebezpieczeństwo zburzenia szczęścia, które mają stworzyć, zanim się ono jeszcze zdoła wznieść śmiało na swych podwalinach. Czego ci dowodzi głębia twoich uczuć, tego nie pragnij potwierdzić ponadto dowodem słownym. Nie żądaj go także wówczas, gdy niewytłumaczony odruch wzbierającego niejasnego odczucia poczyna cię oszukiwać, tak iż to, co przedtem uczucie za pewnik uznawało, nieraz staje się wątpliwe. Czekaj spokojnie na odpowiedź w samym sobie i trwaj w milczeniu, aż ją otrzymasz.

milczeniu pokonasz z pewnością wszystko, co zakłóca twe odczuwanie. W milczeniu powróci do ciebie twój spokój, a wkrótce będziesz znów pewien odczuć swoich. A wówczas przerazisz się każdego słowa, które przedtem miałeś już na ustach. I będziesz wdzięczny swojemu milczeniu… Ustrzegło ci ono twe małżeństwo od niejednego nieszczęścia. Odtąd zaś naprawdę wolno ci będzie mówić. Zdobyłeś ponownie szczęście i radość, a o szczęściu i radości będzie świadczyło teraz każde twoje słowo. Z przerażeniem będziesz myślał o owym ponurym dniu, gdy groziła ci już pokusa i niebezpieczeństwo złorzeczenia temu, co teraz z całej duszy błogosławisz. Doprawdy: to żeś potrafił milczeć, gdy słowa twoje byłyby przekleństwem – to stanie się teraz błogosławieństwem twego małżeństwa.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

O PRZYMUSIE DNIA POWSZEDNIEGO

Bez liku jest owych „nieszczęśliwych małżeństw”, w których obie strony uważało się niegdyś za uprawnione do pełnego szczęścia, dopóki marzenie to nie rozwiało się w żalu i rezygnacji. Niestety, istnieje aż nazbyt wiele powodów, mogących, przywieść do tak gorzkiego rozczarowania. Nie zbłądzimy jednak z pewnością, jeśli przyjmiemy, że główną przyczyną niedoli bardzo wielu małżeństw jest to, iż obie strony spodziewały się osiągnąć w małżeństwie spełnienie pragnień całego życia: toteż – idąc za podszeptem nierozsądnej i nieżyciowej wyobraźni – widziały w szczęściu małżeńskim jakiś błogostan nieustannych odświętnych przeżyć. Wszakże małżeństwo nie jest bynajmniej nieprzerwanym świętem i nigdy nie da się wyzwolić od przymusu dnia powszedniego. Nie można w nim stale obchodzić świąt ani w szczęsnym upojeniu miłosnym zapominać o całym świecie. –

Życie, jeśli ma się pomyślnie układać, musi posiadać swój rytm, musi nieprzerwanie wznosić się i opadać w swym biegu. Tak i w małżeństwie winien panować stały rytm życiowy. Tam nawet, gdzie stoją do dyspozycji wszelkie bogactwa ziemskie, małżeństwo tylko wówczas może zażywać pomyślności, gdy prócz świąt swoich zna także dni powszednie. Ale i tu również, gdzie dzień powszedni narzuca nędza bytowania, nie ma wcale powodu do uważania szczęścia małżeńskiego za zagrożone, jeśli tylko oboje małżonkowie usiłują skorzystać z tego przymusu dnia powszedniego w taki sposób, aby wewnętrznemu rytmowi życiowemu ich małżeństwa użyczył sił, z których kiedyś zrodzą się dla małżonków i święta. 

Zapewne łatwiej jest podobać się w szatach odświętnych, niż w odzieniu codziennym. I łatwiej jest oddawać się wspólnie przyjemnościom i zabawom, niż czynić zadość twardym wymaganiom codzienności.

Małżeństwo nie może być jednak ciągłym „chodzeniem pod rękę”  – ustawiczną pieszczotą, a choćby każde z małżonków było aż nazbyt skore do okazywania drugiemu nieustannej czułości, to jednak jakże często troska o potrzeby życiowe lub jakieś obowiązki podyktują co innego, i godziny miłości pozostaną godzinami odświętnymi. Lecz nazbyt często brak dla tych spraw należytego zrozumienia.

Ludzie chcieliby dzień w dzień przeżywać święto w małżeństwie, a gdy dzień okaże się powszednim, mają wrażenie, iż im podstępnie „wydarto” ich szczęście. Na domiar wszystkiego niepodobna na ogół uniknąć tego, żeby każde z małżonków nie musiało w swym dniu powszednim służyć innej dziedzinie życia.

Może się przeto zdarzyć, że po ukończeniu pracy jedno z małżonków znajdzie się u szczytu fali odczuwania, podczas gdy drugie czuje się na dole tej fali i musi dopiero przemóc w sobie ten niż, aby móc znowu wznieść się na wyżyny. Gdy więc małżonkowie, spotkawszy się nie postarają się miłosnym zrozumieniem wyczuć od razu swego nastroju, każde z nich będzie musiało cierpieć wraz z drugim, choć tego cierpienia tak łatwo byłoby uniknąć, gdyby nie zbytnie przejmowanie się własnym przeżywaniem.

Ileż niesnasek powstaje tylko stąd, że jedna strona w parze małżeńskiej chce znać wyłącznie swój własny dzień powszedni, nie mając zrozumienia dla szarego dnia przeciwnego bieguna małżeńskiego. Mówiąc wówczas do siebie z różnych poziomów przeżywania i czują „urazę” nie znajdując zrozumienia, miast najpierw pojąć stan przeżyć współmałżonka…

Wszystko to jednak wypływa tylko z chęci pozbawiania dnia powszedniego jego praw: umknięcia przed jego żądaniami jak najdalej. Zwyczaj rozpoczynania małżeństwa, po zewnętrznym jego zatwierdzeniu, od natychmiastowej podróży ma może pewne dobre strony, a jednak bardzo często on to właśnie jest przyczyną, że początek szczęśliwy kończy się rozczarowaniem. Wolna od obowiązków powszednich i oddana tylko przyjemnościom i rozrywkom para małżeńska rozpoczyna w takiej podróży swoje przeżywanie wspólnoty w warunkach, które rzadko lub nigdy w życiu już się nie powtórzą. Jakże łatwo się skusić i w tym beztroskim sam na sam zacząć dopatrywać się treści pożycia małżeńskiego. – –

Dni tej podróży stają się dla nich pełną wdzięku ułudą, której małżonkowie chętnie się poddają i której końca radzi by nigdy nie oglądać. Lecz, gdy para, której się zdaje, że dobrze już zna małżeństwo, powróci wreszcie do domu, zazwyczaj poczyna zaraz kołatać do drzwi dzień powszedni i na każdego z małżonków czyhają obowiązki jego odrębnego życia. 

Własne cztery ściany zdają się obce młodej małżonce niczym pokój hotelowy – tylko że teraz dochodzi do tego gospodarstwo domowe, czyniąc życie już nie tak zupełnie łatwym, jakim się ono wydawało, gdy w podróży inni troszczyli się o wszystko, czego było potrzeba dla wygody młodej pary. Po raz pierwszy konieczna jest wielogodzinna, a nieraz nawet dni całe trwająca rozłąka małżonków, przy czym każde z nich staje w obliczu zadań, które były zupełnie obce jego dotychczasowym przeżyciom małżeńskim. I zaraz na wstępie zaczyna się niekiedy otrzeźwienie z pierwszego upojenia miłosnego i prawdziwa miłość staje przed swą pierwszą próbą…

Nie tak łatwo wyzwolić się z nadmiaru radości, jaka daje podróż poślubna i wziąć się za bary z „codziennością”. W wielu wypadkach wyniki byłyby na pewno pomyślniejsze, gdyby małżeństwo oparło się wprzód na dniu powszednim, zanim by nastąpiło współżycie w ciągłym święcie, wyzwolone od wszelkich obowiązków codzienności. Jakkolwiek by jednak było, można tu powiedzieć, że osiągnięta zostaje rzecz wielkiej wagi, gdy młoda para wżyje się z wolna i w swój dzień powszedni, albowiem małżeństwo będzie dopiero wówczas utrwalone, gdy potrafi zapanować nad codziennością.

Wy, których teraz jednoczy święty i wzniosły węzeł małżeństwa, byliście sobie może przed niedawnym czasem jeszcze zupełnie obcy. Każde z was dwojga żyło jeszcze własnym życiem, a krąg ludzi, którym w owym życiu go otaczał, był mu bliski, jak i on temu kręgowi… 

Jeśli był to dom rodzicielski, to przenikało was może co dzień od nowa atmosfera najserdeczniejszego zespolenia, a wierna miłość rodziców i rodzeństwa troskliwie dbała o wasze dobro. A może wyszliście już dawno z domu rodzicielskiego, przyjaciół zaś swoich pozyskaliście w obcym sobie świecie? Teraz jednak oboje znaleźliście się wzajem, a z tą chwilą zdobyło sobie prawo uczucie nowe, uczucie innego rodzaju, niż miłość rodziców i rodzeństwa – innego rodzaju, niż najgłębsza przyjaźń, i uczuciem tym, które wiąże tylko was dwoje, nigdy nie będziecie dzielić się z nikim…

Nie sądźcie, że nowe to uczucie polega jedynie na ziemskim szczęściu przynależności cielesnej. Jeśli łączy was miłość prawdziwa, to zaiste zakwitło w was coś innego, co wprawdzie zespala was również cieleśnie, lecz zarazem promieniuje nadziemskim światłem ponad cielesne zjednoczenie. Oto jesteście – przynajmniej wedle woli waszej – na dolę i niedolę ziemską zjednoczeni – lecz są to nadal dwa życia, które z dnia na dzień nie dają się bynajmniej tak stopić, aby mogły istotnie i w zewnętrznym bytowaniu wytworzyć jedno nowe życie, będące najwyższym celem i najwznioślejszą nadzieją młodego waszego związku.

Na razie musicie się jeszcze uzbroić w cierpliwość, a wszelkie dążenie wasze skierowane być winne ku temu, aby z wzajemnym zrozumieniem wyczuć, gdzie się jawią rozstaje waszych dróg życiowych, gdzie zaś jedna z nich już jest skłonna złączyć się z drugą… 

Przymus codzienności będzie tu dla was dobrym nauczycielem.

Na pewno daleko więcej dostrzeżecie rzeczy, które was dzielą niż byście sobie tego życzyć mogli – ale gdy miłość rozjaśni wam oczy, zauważycie rychło, gdzie jedno życie najłatwiej się z drugim da zjednoczyć… Tego zaś, co dotąd dzieliło wasze życie – w całym ujmowaniu życia – tego powinniście mądrze, z zupełną świadomością coraz bardziej i bardziej nie dostrzegać, a równocześnie świadomie szukać i wzajemnie ofiarowywać sobie to, co może przywieźć do zjednoczenia waszych do niedawna jeszcze odrębnych żywotów. 

Codzienność ześle na was niejedną ciężką próbę, którą wówczas tylko przetrwacie, gdy oboje ożywieni będziecie stałym dążeniem: odnajdywać w sobie to, co was jednoczy w waszych sposobach ujmowania życia, a nie chcieć znać tego, co was dotychczas dzieli. Już sama nowa dla was wspólność mieszkania wystawi was na niejedną, często wcale niełatwą próbę, z której będziecie musieli wyjść zwycięsko…

Póki żyliście życiem indywidualnym, każde z was dwojga posiadało kąt własny, który zdobiło na swój sposób i w którym na swoją modłę rozmieszczało wszystko, co lubiło i ceniło. Lecz teraz mieszkacie razem, a jeśli warunki zewnętrzne nawet dają możność każdemu z was urządzić sobie kącik własny, to przecież nie jest to z pewnością to samo, co wasze poprzednie samowładztwo w przypadającej wam cząstce przestrzeni… 

Jesteście teraz skazani na wzajemną od siebie zależność i już sama miłość wasza będzie was skłaniała ku temu, abyście urządzili swój dom ku obopólnemu zadowoleniu. Niejednego ulubionego urządzenia z tych czy innych względów ostatecznie wypadnie się wyrzec gwoli drugiej istoty, a niejedno dawne upodobanie będzie musiało ulec zmianie, jeśli mieszkanie wasze ma się istotnie stać dla was obojga ogniskiem domowym, gdzie każde z małżonków będzie czuło się „u siebie”.

Nie mniej ważne jak mieszkanie jest jedzenie.

Nie poruszam tu zagadnienia, czy należy spożywać mięso zwierząt, czy też unikać wszystkiego, co pochodzi ze zwierzęcia – nie mówiąc też o innych podobnych „reformach” odżywiania. Kto się lęka grzechu zarżnięcia lub upolowania zwierzęcia, niech tego zaniecha, ale niech nie sądzi, że się stanie przez to lepszym człowiekiem i niechaj nie bałamuci innych nauką, która tak łatwy znajduje popyt na pstrym jarmarku przesady ludzkiej. Mówię tu tylko o przyrządzaniu tego, co ma dać ciału ziemskiemu nowe pierwiastki odżywcze.

Pochodzicie z dwu różnych domów rodzicielskich, może nawet z dwu bardzo oddalonych od siebie dzielnic ojczyzny – a w każdym z tych domów, noszących zapewne charakterystyczne piętno dzielnicowe, stosowano odrębny sposób przyrządzania potraw. Każdy zaś człowiek przedkłada nade wszystko to, do czego z dawna był przyzwyczajony, jak więc przyrządzane były potrawy, które dawano mu od dzieciństwa, tak też pragnie i nadal mieć je przyrządzane… 

I tutaj dzień powszedni nieraz będzie wam dawał sposobność wzajemnego przystosowania się. Może się kto uśmiechnie, że uważam te rzeczy za godne wzmianki na tym miejscu ale przecież niejedno małżeństwo wie niestety z doświadczenia, że często najstaranniej przyrządzona potrawa wnosi na stół domowy niesnaski. Żyjąc teraz we dwoje, obowiązani jesteście dostosowywać się wzajem do siebie, choć każde z was uznaje doskonałość kuchni tylko swego domu rodzicielskiego i każde ma własne upodobania i niechęci w stosunku do pewnych potraw. 

Lecz często „ulubione danie” jednego z małżonków dlatego tylko budzi wstręt w drugim, że ma odmienny wpływ na odbudowę jego organizmu – a niejedna niechęć do sposobu przyrządzania potraw rodzi się z instynktownego wyczucia, że sprzeciwia się on fizjologicznym potrzebom danej natury… Że jednak małżonkowie chcą jadać wspólnie, więc często bywa bardzo trudno zaspokoić nader rozbieżne potrzeby, zwłaszcza, że nieraz jakaś niestosowna dla danego organizmu potrawa drażni nie do zniesienia już sam zmysł powonienia. 

Tutaj każde ze współmałżonków będzie musiało przede wszystkim postarać się wyczuć, co jest dla drugiej strony miłe dzięki przyzwyczajeniu lub czego pożąda ona instynktownie czy tez z tej samej uzasadnionej przyczyny instynktownie unika. Również i tutaj każde z was dwojga będzie musiało wyszukać, gdzie leżą „punkty rozbieżne”, a gdzie panuje miedzy wami zgoda w upodobaniach i niechęciach.

Nie sadźcie, że takie wzajemne zrozumienie się może być zbędne lub że mówię tu o tych dziwnych małżeństwach, w których tylko podniebienie męża decyduje, co wolno podawać w domu na stół. Przymus dnia powszedniego: przygotowanie niezbędnego posiłku, daje obu współmałżonkom dość okazji do sprawiania sobie przyjemności i wzmagania harmonii małżeńskiej – ile że zadowolenie ciała sprowadza tez zadowolenie duszy.

Należy więc w miarę możności dbać w pewne dnie i o to, aby nie tylko najniezbędniejsze do życia potrawy znajdowały się na stole, choć daleki jestem od tego, aby opowiadać się tutaj za jakimiś zbytkami w jedzeniu… Lecz często można jakąś błahostką sprawić niemało radości – zwłaszcza jeśli z tego widać, że się chce wzajem sprawić sobie radość przez dogodzenie jakiemuś drobnemu upodobaniu, któremu tak łatwo jest uczynić zadość. A jak pani domu może z miłością starać się o poznanie gustu swego męża, tak niechaj i mąż próbuje sprawiać jej te drobne niespodzianki, które kobiety przeważnie umieją tak bardzo cenić.

Nieco „zbytku” – choćby miał być utrzymany w nader skromnych granicach – uczyni zawsze, jak we wszystkim na tym świecie, współżycie w małżeństwie radośniejszym i lżejszym, tak iż tam, gdzie go można jeszcze wprowadzić, nie wolno zaiste mówić o „rozrzutności”. Stąd jeden już tylko krok do zasadniczo odmiennego sposobu odczuwania w małżeństwie przymusu codzienności – a przymus ten bywa doprawdy gorzki. Mam na myśli ową tak ciężką nieraz walkę w celu zdobycia choćby najniezbędniejszego pożywienia – nieubłaganą konieczność wyczerpującego natężenia wszystkich sił, aby zarobić ledwie tyle, ile trzeba na odpędzenie najpilniejszych potrzeb życiowych.

Doprawdy – małżeństwo, które się musi liczyć z takim ciężkim przymusem codzienności, staje dzień w dzień na nowo wobec poważnej próby miłości obojga małżonków. Lecz zarazem mają tu oboje – jak nigdzie indziej – sposobność, co dzień na nowo czynem okazywać sobie miłość: niosąc jedno drugiemu pomoc i starając się ulżyć sobie wzajemnie w tym, co najcięższe, jak to potrafi tylko miłość. 

Bardziej jeszcze, niż w jakichś pomyślniejszych warunkach życiowych, będziecie musieli duchowo w jedno się z sobą stapiać, gdy przymus dnia powszedniego w tak dotkliwy sposób dawać się będzie waszemu małżeństwu we znaki. Nie dopuszczajcie do siebie nawet przelotnego wrażenia, które by mogło was nakłaniać ku utracie wspólnoty wewnętrznej właśnie tutaj, gdzie jest najbardziej mu potrzebna, jeśli chcecie wyjść kiedyś zwycięsko z takiej walki. Na każdym kroku możecie nieść sobie pomoc – nawet gdy niemożliwa jest jakakolwiek pomoc z zewnątrz, byleby każde z was starało się swą miłością przywracać drugiemu jego zużyte siły: budzić w nim na nowo odwagę, gdy ta go opuszcza.

Nie zapominajcie też, że możecie się stać dla siebie przekleństwem losu, jeżeli obie strony – miast się wzajem stale podnosić – ściągać będzie jedna drugą w dół: bieda bowiem wytwarza w was to mylne przekonanie, jakoby łatwiej było ją znosić, gdy człowiek wciąż ją sobie przed oczy stawia i zarazem czuwa nad tym, aby i to drugie nie zdołało czasem tak się dźwignąć w górę, żeby nic sobie nie robiło ze swego brzemienia. Wtedy tylko możecie sobie naprawdę pomagać, gdy jedno stale żyje drugim, gdy brzemię, jakie nakłada na was przymus dnia powszedniego, staracie się dźwigać wspólnie – skrywając jedno przed drugim, że brzemię to jednakowo przytłacza każde z was. Nic niedorzeczniejszego, jak lamentować na stan, którego niepodobna przez własny czyn zmienić i przez ciągłe skargi czynić go niemożliwym do zniesienia. 

Niepodobna błogosławić i przeklinać równocześnie – i tak samo nie sposób powierzonego sobie życia innej istoty wypełnić błogosławieństwem i szczęściem, jeśli się równocześnie swoje własne życie – przez swe postępowanie – obciąża tylko przekleństwem, oddzierając je tym sposobem ze wszelkich możliwości szczęścia. Osiągniecie jednak spełnienia swoich wszystkich pragnień, jeśli w tak umiejętny sposób będziecie chodzili w jarzmie dnia powszedniego, że się nauczycie wreszcie panować nad nim całkowicie. Wówczas będziecie tez umieli tak obchodzić święta, jak świecić je należy, jeśli z nich maja się w was znów zrodzić świeże siły do znoszenia dnia powszedniego, który koniec końców dostarcza wam przecież coraz nowych radosnych okazji do waszych świąt.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

O WOLI ZGODY

W iluż małżeństwach mogłoby rozkwitnąć nieskończenie więcej szczęścia, gdyby się bardziej starano dążyć zawsze do jednomyślności. Jakże często nie docenia się wartości zgody, jako czynnika utrwalającego szczęścia – w przeciwnym bowiem razie czyżby ją tak często zakłócano dla błahostek i dla zapewnienia triumfu swoim „poglądom”, które doprawdy niewiele zaważą, jeśli na drugiej dłoni złożyć swoje szczęście.

Dla jakiejś błahostki naraża się zgodę małżeńską, – gdyby zaś wszyscy , małżonkowie, którzy oglądają ruinę swego szczęścia, zechcieli sobie zadać pytanie, co było przyczyną rozbicia, to daleko częściej niżby można było przypuszczać, okaże się, że przeważnie śmiechu warte nieporozumienia sprowadziły ruinę szczęścia małżeńskiego – chociaż później doszukiwano się również innych powodów, które by się nigdy nie wyłoniły, gdyby się już przedtem nie poróżniono z sobą.

Mówię tu nie tylko o dążeniu do tego, aby zawsze mieć „rację” i nie tylko o „uporze” – obie te rzeczy należy traktować jedynie jako oręż głupoty lub jako nędzną tarczę skostniałej sztywności: w takich przejawach stają się one przecież, jak wiadomo, we wszelkich związkach życiowych „zmorą” wszystkich jednostek o żywym umyśle i wyzwolonej duszy : „zmorę” tę tylko litość zdolna jest „zażegnać”, ironia – odstraszyć.

Mówię tu raczej o tym rodzaju zakłóceń zgody, przy którym sprzeczności istotne są poważne, mimo to jednak ich wyrównanie byłoby możliwe, gdyby mądrość i ufność wraz z miłością spróbowały znaleźć podstawę do porozumienia ; wreszcie mówię o pewnym swoistym zaślepieniu, któremu się wydaje, że cały jego światopogląd zaraz ległby w gruzach, gdyby dla świętej zgody białe miało być nazwane „czarnym”, a czarne – „białym”.

Nawet gdy całkowita „racja” bezsprzecznie jest po twojej stronie, musisz jednakże ty dążyć do porozumienia – chociażby chwila wymagała od ciebie, abyś dla świętej zgody zrezygnował ze swej „racji” aż kiedyś druga strona sama ci ją może przyzna dobrowolnie. Zastanów się, że wchodzi tu w grę twe szczęście małżeńskie i zważ następnie wartość rzeczy, które mu zagrażają.

Potem zaś wybierz, co droższe sercu twemu.

Jakże rzadko będzie chodziło o sprawy na tyle poważne, żebyś musiał być przygotowany na poświęcenie dla nich nawet swego szczęścia małżeńskiego, jeśli się wam nie uda między sobą tych spraw tak ułożyć, aby surowe ich wymagania dały się spełnić bez uszczerbku dla twego szczęścia. Na ogół jednak mącą zgodę małżeńską spory w kwestiach, które doskonale można rozstrzygnąć w najrozmaitszy sposób…

Chodzi po prostu o to, abyś pozostawił stronie przeciwnej jej zdanie i czekał spokojnie, aż błąd swój uzna, albo – aż ty sam pojmiesz, że byłeś w błędzie. Tak zachowana będzie harmonia między wami, a przez odrobinę panowania nad sobą potraficie ustrzec swe szczęście małżeńskie od niebezpieczeństwa. Wolę zgody winniście uważać za niezbędny warunek przez szczęście wymagany i żadnej z obu stron nie wolno się od tego wymagania uchylać. Zbyt wiele zawisło od stałego wypełniania tego warunku.

Przy każdej sposobności, mogącej – choćby na krótko, na godziny tylko – przywieźć do poróżnienia, musicie się starać uświadomić sobie, że przecież człowiek stoi na pierwszym miejscu przed wszystkimi, tak że wchodzące tu w grę ujmowanie rzeczy, doprawdy, dopiero w drugim rzędzie godne jest uwagi, jeśli w ogóle nie traci wszelkiego znaczenia wtedy, gdy chodzi o szczęście człowieka…

Nie wolno wam też nigdy zapomnieć, że to zapatrywanie się na rzeczy, które dzisiaj jest w waszych oczach tak „ważne”, kiedy indziej może całkowicie stracić wszelką wagę. A przede wszystkim dojdźcie do zrozumienia tej prawdy, że przeciwieństw, nie podobna usunąć ze świata przez spory. Nawet wtedy, gdy sprawia wam ból dotkliwy nagłe uświadomienie sobie jakichś przeciwieństw, które waszym zdaniem zupełnie nie dadzą się wyrównać, nic nie osiągniecie przez żadne spory, przez żadna chęć przekonywania. W rezultacie sami tylko pozbawicie się w ten sposób możności przerzucania mostu, na którym mogłoby dojść do spotkania i ponownego pojednania…

Ileż małżeństw nie byłoby dziś rozbitych, gdyby w swoim czasie nie podkreślano różnic, które doprowadziły do ich zburzenia, gdyby z ufnością powierzono te sprawy czasowi i jego zdolności zacierania różnic – miast przybierać postawę napastniczą i dochodzić swej urojonej czy istotnej „racji” słowem i czynem – obrazą wywołującą obrazę – aż póki w końcu ostatnia iskierka miłości nie przerodziła się w nienawiść. – 

Wy jednak, którzy pożycie małżeńskie chcecie dopiero rozpocząć – wy macie jeszcze w ręku moc, którą wiele małżeństw już utraciło; – moc oszczędzania sobie najboleśniejszych rozczarowań. Strzeżcie się więc pierwszego sporu. Jeśli choć raz zetrzecie się z sobą w sprzeczce, utracicie wiele ze swej mocy. A choć miłość wasza zdolna jest niebawem taki spór załagodzić, to jednak w tajemnych zakamarkach nieświadomego odczuwania pozostanie o nim wspomnienie, chociażby w myśli wszystko zostało dawno zapomniane… 

Przy każdej nowej sposobności, mogącej doprowadzić do sprzeczki, coś z podświadomości popycha was do jej powtórzenia, wy zaś ulegacie temu tajemniczemu podszeptowi, nie zdając sobie zgoła sprawy, co się z wami dzieje… Gdzie raz powstał spór, tam chce on stale powracać, jakkolwiek się człowiek temu by przeciwstawiał – tam wciąż będzie on sobie wynajdywał nowe powody, by jak upiór odżywać, jeśli się go nie pogrzebie, zanim jeszcze spróbuje zmartwychwstać. Toteż, póki możecie się ustrzec pierwszego sporu, wytężcie wszystkie siły wasze i starajcie się go unikać. 

Znacznie trudniej wam będzie wzbronić mu powrotu, niżeli nie dopuścić, by po raz pierwszy wkroczył w wasze pożycie małżeńskie. Jeśli raz jeden przyznacie mu prawa, będzie umiał ich bronić – i ostatecznie wyda wam się niepodobieństwem, aby w małżeństwie waszym mogło obejść się bez sporów…

Iluż ludzi nie może tego pojąć w żaden sposób, że i drobne sprzeczki, które z dawna stały się dla nich chlebem powszednim można usunąć z małżeństwa, jeśli obie strony pragną tego szczerze. Jak dla owego lisa z bajki „kwaśne” są to winogrona, których nie może dosięgnąć, tak też i oni starają się wmówić w siebie i w innych małżonków, że małżeństwo, które by znało tylko zgodę, byłoby dla nich zupełnie nie do zniesienia, a bywa chyba możliwe tylko wśród ludzi niezdolnych do stanowczych życiowych poczynań…

A jednak niedorzeczne są podobne słowa, tak też karygodne jest uważanie sporu za rzekomo nieodłączny składnik pożycia małżeńskiego. Jakże często niestety najbłahsza, niemal żartem prowadzona sprzeczka stawała się pierwszym ogniwem sporów małżeńskich, które wreszcie musiały zburzyć ich szczęście. A jeżeli coś podobnego jest w ogóle możliwe, tedy, doprawdy obowiązkiem jest wytężyć wszystkie siły, aby stale utrzymać w małżeństwie zgodę. Najlepsze jednak chęci będą musiały czasem ulec, gdy znienacka zaskoczy je afekt…

Jeśli więc spór nagle rozszerzy się niby wylew, który zrywa tamy i wnet pokrywa kwitnące łany jałowym mułem, wtedy pierwszą troską waszą musi być jak najrychlejsze przerwanie takiego stanu rzeczy – a nigdy na to nie będzie za wcześnie, jeśli pragniecie powrotu poprzedniego ładu…

Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek będzie rzeczą niezbędną, byście oboje mieli dobrą wolę i starali się dopomóc sobie wzajem do przywrócenia harmonii w waszym małżeństwie. Nigdy nie powinno dojść do tego, aby jedna strona, widząc u drugiej chęć pojednania, zachowywała do niej urazę. Lecz i teraz nie powinniście próbować dowodzić jedno drugiemu swych racji, dążąc jedynie do tego, by nie narazić na szwank tak drogocennej próżności własnej. A tym mniej powinniście się zajmować ustalaniem, kto ponosi winę za nieporozumienie – kto tam z was miał mniej, kto zaś trochę więcej słuszności. Jest to nierozsądne i jakże łatwo może doprowadzić do nowego sporu, gdy zechcecie sobie dowodzić szeroko: „dlaczego” – „po co” , – „jak” – moglibyście się aż tak zapomnieć.

Zawsze – choć nieraz zupełnie nieświadomie – chce w ten sposób dojść do głosu próżność każdego z was, starając się za wszelka cenę zapobiec, aby przy zawarciu pokoju nie została „terytorialnie uszczuplona”… Nieraz jedna strona w małżeństwie dawno jest skłonna zaproponować pokój, a tylko lęk – że odmowa drugiej może ją dotknąć w jej próżności – powstrzymuję ją od tego i nie pozwala jej wyrzec pierwszego słowa pojednania. Stoicie więc wówczas naprzeciw siebie, a żadne nie ma odwagi się przemóc, żadne nie chce być „pierwszym”, które zdradzi chęć do zgody…

Z dziecinnie śmiesznych względów „pedagogicznych” chcecie oboje – którzyście się dopiero co okazali tak źle wychowani – wychowywać się nawzajem, przy czym w cichości ducha macie nadzieję zapobiec ponownym sporom najłatwiej w ten sposób, że teraz – w sercu dawno wybaczywszy okażecie się na zewnątrz nieprzejednani, bo przez to druga strona naocznie się przekona, jak trudno powrócić po sprzeczce do zgody… 

Powinniście doprawdy choć trochę się wstydzić jedno drugiego, a może wówczas ten wstyd rychlej popchnąłby was ku sobie. Przy waszych metodach szukania zgody będziecie się tylko wzajem nadal dręczyć, a jeśli żaden wypadek zewnętrzny nie przyjdzie wam z pomocą i nie zmusi was do pojednania, będziecie się jeszcze na siebie dąsali całymi dniami, nie widząc, jak się do siebie zbliżyć.

W swej wyobraźni gmatwacie tylko coraz bardziej to, co i tak zda się wam niezbyt proste, i coraz trudniej będzie wam uczynić tą rzecz najprostszą, która jest do zrobienia – śmiałym, gorącym pocałunkiem zamknąć jedno drugiemu usta, niewiedzące przecie, jak mają ułożyć pierwsze słowa… Aby się wam jednak nigdy nie zdarzyło, jak upartym i krnąbrnym dzieciom, czekać: „kto też pierwszy ustąpi.” – radzę wam, abyście sobie wzajem w dniach pogody nieodwołalnie przyrzekli nigdy nie odtrącić drugiego, gdy po zakłóceniu zgody jedna strona zechce pojednać się z drugą.

Musicie się też przy tym solennie zobowiązać, że do pojednania nigdy nie stanie wam na przeszkodzie wasza luba próżność i że ten, kto pierwszy okaże wolę zgody, nie będzie się obawiał, że dążąc do ponownego zbliżenia uzna się przez to za bardziej winnego. Dalej musicie sobie solennie ślubować, że po waszym pojednaniu „powód” załagodzonego sporu nie stanie się przedmiotem wyjaśniających roztrząsań i że nigdy nie będzie się żadnemu poczytywało za jakąś „kapitulację”, jeśli bezzwłocznie po sprzeczce zechce wyciągnąć do drugiego dłoń na zgodę. A choćby utrzymanie stałej zgody miało być dla was nawet niemożliwe, to takie wiążące was ślubowanie pomoże wam przynajmniej zwalczać upór i próżność, które by mogły wam przeszkodzić do ponownego zawarcia zgody.

Lecz lepiej będzie, rzecz prosta, abyście, dążąc ku temu świadomie, przez czyn i przykład wychowywali się wzajemnie – ku woli zgody i jedności. Ale i tu próżność wszelka musi być z góry usunięta. Niedopuszczalne jest, aby jedno z was „tryumfowało”, gdy zobaczy słabość drugiego i tylko dzięki własnemu rozumnemu postępowaniu uniknie sporu. Winniście raczej – pomni, iż jest to przecież szczęście, że możecie sobie nieść pomoc w każdej chwili życia chcieć sobie też pomagać, nigdy się nie wynosząc, gdy wam się to uda.- 

Ten, kto dopomógł ustrzec się sporu, gdyż umiał mądrze „lawirować”–„ustępować” i nie dolewać oliwy do ognia, może zaprawdę cieszyć się ze swej mocy powściągania siebie; – lecz w równej mierze i druga strona, która się dała skłonić do pokoju, choć ją już chwytało rozdrażnienie, może doznawać zadowolenia, że zapanowała znowu nad sobą. Dopiero wtedy będziecie ujmować rzeczy w sposób właściwy, gdy zawsze potraficie dziękować jedno drugiemu, że obopólnej dobrej woli udało się zażegnać niebezpieczeństwo, grożące waszemu szczęściu. Lecz i w tym tez wypadku nie jest dobrze rozwodzić się później o tym w jaki sposób uniknęło się niebezpieczeństwa, -gdzie leży wina jego powstania i kto postępował słuszniej…

I bez jakiegokolwiek wypominania strona, która się pierwsza „zapomniała”, wie, że postąpiła źle. Potrafi ona być ci bardzo wdzięczna, jeśli jej samej teraz pozostawisz szukania w sobie sposobów rozwiązania zadania, jak w przyszłości unikać podobnych błędów. Nic zaś nie mści się boleśniej w małżeństwie, jak przymus wzajemnego upokarzania się jednego małżonka przed drugim. Upokarzanie jednego przez drugie jest najstraszliwszą trucizną dla każdego małżeństwa i nawet po dziesiątkach lat trucizna ta może jeszcze działać. 

Powinniście chcieć patrzeć na siebie tylko z wzajemnym szacunkiem, a jeśli musicie niekiedy widzieć i swoje słabe strony, niemniej nie wolno wam przez to tracić szacunku dla współmałżonka. Świadomie nie dostrzegajcie swych wad, nie mówcie o nich nigdy i nie okazujcie sobie, że znacie wzajemnie swe wady. Niech każde z was stale podtrzymuje w drugim jego ufność w siebie samego, uczcie się też wzajem szacunku wobec siebie przez sposób, w jaki się do siebie odnosić będziecie.

Ślubujcie sobie, że będziecie się starali dostrzegać w sobie wzajem jedynie to, co dobre, dzielne i pożądane, a pomijać błędy i słabości. Wykazywanie bliźniemu jego wad, nie jest w żadnych stosunkach ludzkich tak zgubne, jak w małżeństwie… To, czego każda strona w małżeństwie może się od drugiej nauczyć, musi być skutkiem własnego jej przeżycia. Nie wolno żadnej stronie chcieć „pouczać” drugą, niczym nauczyciel, udzielający lekcji uczniowi.

Nazbyt głęboko jest już w samej istocie płci zakorzenione, że każda strona chce być widziana przez drugą tylko w możliwie najpiękniejszej formie, aby stała chęć pouczania lub zgoła niezręczne i niemądre ustawiczne poprawianie błędów nie musiała pociągnąć najzgubniejszych skutków, choćby te skutki nie ujawniły się zaraz w pierwszej chwili. Jakże mogą łączyć się w cielesnym zjednoczeniu dusze, jeśli wciąż stoi na zawadzie myśl, że to tylko popęd cielesny, chce znaleźć tu zaspokojenia, gdy jednej stronie nic się właściwie w drugiej nie podoba – chyba to ciało, które się czuje nadużyte, gdy się je poniża do roli igraszki dla zmysłów.?

Żaden człowiek nie jest zupełnie bez wad, lecz leży to w jego naturze, że tam, gdzie szuka zjednoczenia płciowego, chciałby jednakże, aby jego biegun uzupełniający wad tych nie dostrzegał. Ileż cudzołóstw zostało popełnionych tylko z tej przyczyny, że ktoś czuł, iż we własnym małżeństwie z powodu swych wad był tak lekceważony, że wydało mu się „wyzwoleniem”, gdy poza swoim małżeństwem znalazł jeszcze kogoś, kto mimo jego wad – cenił go i starał się widzieć takim, jakim on chciał być widzianym… 

Rzecz prosta, trzeba tu nadmienić, że pożycie małżeńskie ukazuje człowieka innym, niż wydaje się on tam, gdzie brak wszelkich istotnych powodów, zdolnych ujawnić jego błędy. Ale właśnie takim, jakim człowiek byłby bez swych wad, chce każdy, aby inni go „widzieli”. Że jednak w małżeństwie jest rzeczą nieuchronną wzajemne poznawanie również i wad swoich, więc jedyna na to rada : zobowiązać się wzajem z całym rozmysłem wad tych nie dostrzegać. 

W ten tylko sposób będzie można oszczędzić sobie wielu cierpień i wzajemnie wznieść prawdziwe szczęście w swoje życie. Jeżeli zrozumiecie, co znaczy stworzyć szczęście jednostki jako szczęście we dwoje w najściślejszym zespoleniu, to uda się wam niezawodnie uchronić swe małżeństwo od wszelkich zadrażnień i sprzeczek. Potraficie zapobiec każdemu niebezpieczeństwu, jeśli tylko będziecie mieć świadomość swego zjednoczenia w woli zgody. I tutaj same „dobre chęci” tylko niewiele pomóc mogą.

Rzadko można trafić na ludzi, którzy by nie „pragnęli” zachowania zgody [cordiae] w swym małżeństwie… A jeśli mimo to, jest tyle sporów i waśni w małżeństwach i jeśli nawet pary na pozór „dobrane” gotują sobie całą gehennę cierpień przez ciągłe mącenie zgody małżeńskiej, płynie to tylko stąd, że braknie im woli. Zazwyczaj małżonkowie nie są świadomi tego braku, biorąc „dobre chęci” za wolę… Lecz wola zgody nie żyje, jak i „dobre chęci”, tylko nadzieją, że może się uda to, czego się pragnie. Wola zgody jest niezachwianą pewnością, że zgodę i jedność zachować można i że się je zachowa. Wola zgody nie zna granic ufności w siebie samą, i wie, że jest niezwyciężona, choćby jej wciąż groziły niebezpieczeństwa. Od takiej zaś woli – nie od „dobrych chęci” – zawisło, czy w małżeństwie waszym utrzyma się trwała zgoda.

Będziecie wiec musieli postanowić zbudzić w sobie z „dobrych chęci” taką wolę i stale podtrzymywać ją w czujności. Jeśli żywicie prawdziwa wolę zgody, żadne niesnaski nie zdołają się zakraść do waszego małżeństwa. Nic się wam nie wyda tyle warte, co szczęście wasze, które może być zbudowane tylko na fundamencie nigdy niezakłóconej zgody w małżeństwie. A wtedy miłość znajdzie w waszym małżeństwie owo spełnienie, które w każdym małżeństwie znaleźć winna. Wtedy miłość was dwojga będzie zaprawdę „od śmierci silniejsza wciąż trwać będzie, chociaż gruzy tego globu ziemskiego dawno się rozsypią w przestworzach na pył kosmiczny.

ROZDZIAŁ ÓSMY

O DZIEDZICZENIU SZCZĘŚCIA

Gdziekolwiek na tym padole zakwitło szczęście, tam pomnażało ono możliwość szczęścia doczesnego aż w najodleglejsze pokolenia. Szczęście daje się też w pewnym sensie „przekazywać dziedzicznie”, a jak dobra doczesne mogą być dziedziczone przez dzieci i wnuki, tak też może dom rodzicielski swoje szczęście – szczęście prawdziwego małżeństwa – przekazać w spadku wszystkim, którzy się z niego wywodzą…

Każde dziecko od wczesnej młodości zdoła odczuć, czy na związek życiowy jego rodziców spływa błogosławieństwo szczęścia, czy przeciwnie – dzielą ich swary i niesnaski. A chociaż dziecko nie jest jeszcze świadome swych odczuć, jednakże – nawet nie mając możności zdania sobie sprawy ze swych wrażeń – musi przejmować wszelkie wibracje płynące z krwi tych, którzy w nim swój żywot ziemski przedłużyli… 

Powszechnie wiadomo, że przez krew przekazywana bywa tężyzna i cherlactwo; zdolności i talenty, jak również ograniczoność i niedołęstwo; ale dotychczas ludzie nie przeczuwają, że krew jest aparatem nadawczym i odbiorczym najsubtelniejszych promieniowań, do których wykrycia odpowiedni przyrząd nie został dotąd wynaleziony, a może nigdy nie będzie mógł być wynaleziony.

Nie jest również wiadomo, że rodzaj wibracji tych promieni zależy od obojga rodziców – od czasu i miejsca spłodzenia dziecka przez ojca i od brzemienności matczynej – i że póki rodzice ci żyją na ziemi, trwa między nimi a dzieckiem związek dany od natury. Ludzie nie wiedzą, że zachodzi tu nieustanna wymiana wibracji dzięki której ojciec bezwiednie kształtuje duszę dziecka, matka zaś już od pierwszego dnia współdziała jeszcze daleko silniej w kształtowaniu tej duszy. 

Nawet gdy dziecko dorośnie, wymiana wibracji istnieć będzie nadal bez względu na to, czy osobiste życie dziecka ją osłabi, czy też w dalszym ciągu będzie ona trwała bez zmiany. Ale wówczas możliwy jest tutaj pewien rodzaj rozłączenia, gdy dziecko świadomie jakimś nowym i silnym nastawieniem czucia stara się związać z innym człowiekiem przez promieniowanie krwi. A choć i wówczas ta wymiana pomiędzy dzieckiem a rodzicami nie ustanie całkowicie, lecz nie będzie już sprowadzała żadnych skutków. Wpływ jej może się jednak wznowić w każdej chwili przez proste nastawienie woli.

O tych sprawach wiedziały każdego czasu tylko bardzo nieliczne na ziemi jednostki, inne znów przeczuwały te prawdy, tak iż mówiono o „więzach krwi” i uważano, że zostało zawarte „braterstwo krwi” tam, gdzie się zeszli dwaj ludzie i symbolicznie krople swej krwi zmieszali…

A jeśli mam tu oznajmić, co jest do oznajmienia, to musiałem wpierw wspomnieć o istnieniu tego promieniowania krwi, ile że na nim się opiera owa możliwość pobudzenia dziecka od pierwszych chwil jego życia do kształtowania sobie szczęścia, jak również odwrotnie – możliwość skierowania sił duszy dziecięcej na takie tory, na których potem przez cały ciąg jego życia siły te starać się będą instynktownie wynajdywać wszystko, co może ściągnąć na dziecko nieszczęście.

Z chwilą gdy dziecko żyć zaczyna, przybywa małżeństwu nowy, przeogromny obowiązek polegający na odpowiedzialności za nowe życie, któremu tylko wtedy można „pozostawić w spadku” szczęście, jeżeli para rodzicielska umiała samej sobie to szczęście zbudować… A jeśli dobra doczesne mogą się dla pozostałego przy życiu pokolenia dopiero wówczas stać „dziedzictwem”, gdy przodkowie rozstaną się z ziemią, to szczęście lub nieszczęście „dziedziczy” się już w łonie matki. I to dziedzictwo będzie mogło zawsze być pomnażane lub też uszczuplane aż po kres życia rodziców na ziemi… 

Przeważa nadal jednak i to, co nowemu życiu ofiarowano w dobie dzieciństwa.

A chociaż dziecko może później walczyć z tym dziedzictwem czy to, że nie potrafi ocenić swej spuścizny szczęścia, czy też że chce się uwolnić od dziedzictwa niedoli – jednakże tego, co rodzice „pozostawili w spadku” w dobie dziecięctwa, nie podobna nigdy unicestwić – jak to wdzięcznym sercem chyba przyzna niejeden z tych, którzy umieli zabudować swe szczęście na podwalinach, założonych przez dom rodzicielski i jak to również dzień w dzień znajduje, niestety, coraz nowe potwierdzenie w życiu niejednego człowieka, zmuszonego ciężko walczyć o wyzwolenie ze swego dziedzictwa niedoli. Lecz muszę zaznaczyć tu wyraźnie, że mówię wciąż tylko o „dziedzictwie”, które przez promieniowanie krwi otrzymuje każde dziecko i że chodzi przy tym o rzeczy wiele ważniejsze i donioślejsze, niż to wszystko, co można dać dziecku przez wychowanie zewnętrzne.

Gdzie małżeństwo nie potrafiło jeszcze zbudować sobie własnego szczęścia, tam zachodzi poważne niebezpieczeństwo, że dusza dziecka zostanie ukształtowana przez promieniowanie; płynące z krwi rodziców jeszcze nader chwiejnych w pożyciu i którym zbywa na harmonii, tak iż będzie ono musiało wlec za sobą przez życie ową „spuściznę”, która zaprawdę niewiele przynieść mu może błogosławieństwa…

Licznym parom małżeńskim, ubogim w dobra doczesne, nieobca jest troska, czy aby zdołają wyżywić dziecko – niejedno więc nowe życie musi się wskutek takiej troski rodziców dowiedzieć już w łonie matki, że jego przyjście na świat nie będzie pożądane. Wszakże ileż ważniejsza od tej troski rodzicielskiej – gdy przecie później daje się przeważnie jakoś zaradzić brakom – powinna być zawsze troska o spuściznę szczęścia, jaką się dziecku będzie miało do ofiarowania. Lecz i tej troski ileż łatwiej jest człowiekowi się pozbyć, gdy potrafi znaleźć drogę do poznania, że ma obowiązek zbudować sobie szczęście małżeńskie i następnie to swoje szczęście „przekazać w spadku” własnemu dziecku. 

Jak zaś stworzyć szczęście małżeńskie, to zostało już tutaj z różnych stron dokładnie oświetlone. Wiem wprawdzie aż nadto dobrze, że księga ta nie może rozważyć tych wszystkich wydarzeń, na które w poszczególnych wypadkach zainteresowani muszą baczną zwrócić uwagę – jednakże wszystkie takie poszczególne przypadki zostały tu w istocie uwzględnione, tak iż ze słów tej księgi każde małżeństwo z łatwością może wyciągnąć te wnioski, które w szczególności jego będą dotyczyć… Wiem jednak również, że niepodobieństwem jest, aby bez czynnego współudziału bezpośrednio zainteresowanych, tylko przez nauki słowne, mógł dać od razu owo wielkie szczęście tym wszystkim małżeństwom, które dotychczas szczęścia nie zaznały.

Wśród stosunków ludzkich tu na ziemi małżeństwo jest tym, któremu najmniej można dopomóc z zewnątrz do stworzenia szczęścia. Ci tylko znajda u mnie pomoc, którzy są skłonni przyjąć naukę, jak mają dopomóc sobie sami. Im tylko poświęcam księgę niniejszą.

Gdzie kwitnie szczęście małżeńskie, tam dziecko nie tylko otrzyma ową spuściznę szczęścia, które promieniuje z krwi rodziców na nowe życie i użycza jego krwi rady i kierownictwa, ale spuścizna ta pomnoży się również przez życie zewnętrzne domu rodzicielskiego. 

Jak wskazówki słowne tylko wówczas „wychowują” gdy są potwierdzane i popierane przykładem, tak i wszystko dobre promieniujące z krwi będzie działać w dwójnasób, jeśli dom rodzicielski, w którym dziecko wzrasta i w którym żyje jako jego współuczestnik, świadczy o szczęściu i pokoju i wywiera w jego duszy wrażenie, że inny tryb życia niż ten, który ma oto przed oczyma, jest w ogóle niemożliwy. A choć z czasem na życie takiego dziecka spaść miały ciężkie niedole, niemniej będzie ono stało ponad wypadkami, albowiem to, co mu na drogę życia dał dom rodzicielski, pozostanie dla niego trwałą ostoją nawet wtedy, gdy wszystko inne się zachwieje.

Kto wie z własnego doświadczenia, nabytego jeszcze w domu rodzicielskim, jaką obfitość możliwości szczęścia nastręcza to życie ziemskie, ten nigdy nie potrafi złorzeczyć życiu, nawet gdy – z jego winy czy bez niej – spotka go przez innych wielkie cierpienie. Siły do nowej walki od początku znajdzie on w samym sobie i będzie musiał – nawet z gruzów – zbudować nowe szczęście. Wszelkie dziedzictwo szczęścia jest dlatego właśnie tak cenne, że uczy „spadkobiercę” stwarzać szczęście własne. Jest to „spadek”, z którego się korzysta jedynie w ten sposób, że staje się on oparciem dla własnych czynów.

Próżno szukają szczęścia ci, którzy się wciąż rozglądają za nowymi drogami, gdzie by mogli je spotkać. Próżną też będzie rzeczą wyczekiwać szczęścia, jak gdyby musiało ono pewnego dnia przyjść samo, ile że każdy, według mniemania swego, niezaprzeczalnie ma do niego prawo. Nikt nie ma „prawa” do szczęścia – natomiast każdy z nas ma obowiązek stworzenia sobie szczęścia; poczucie tej prawdy widzimy już w znanym ludowym powiedzeniu, które o człowieku „szczęśliwym” mówi, że „stworzył sobie” szczęście. Prawdziwego szczęścia nie podobna napotkać na ziemi chyba tylko tam, gdzie ktoś je sobie stworzy. 

Podobnie i owo dziedzictwo szczęścia, jakie rodzice mogą przekazać dziecku, musi być wpierw stworzone przez rodziców. Stanie się zaś ono dla dziecka mieniem użytkowym dopiero wówczas, gdy dziecko to, dorósłszy, nie tylko radować się będzie dziedzictwem szczęścia, ale rozumie, że powstał dla niego obowiązek korzystania teraz z tego spadku i zbudowania na nim, jak na podwalinie, szczęścia własnego. Ci zaś najłatwiej nauczą się je budować, którzy już w domu rodzicielskim widzieli, jak się buduje szczęście…

Siły do stworzenia nowego szczęścia nigdy nie utracą ci, na których w młodości przeszedł niegdyś prąd tej siły z rodziców, co potrafili szczęście sobie stworzyć. I tym sposobem szczęście dobrego małżeństwa spływać będzie jeszcze i na wnuków darząc ich coraz nowymi możliwościami szczęścia. Błogosławione małżeństwo, co w ten sposób staje się skarbem, w którym bogactwo szczęścia nigdy nie zostanie uszczuplone, choćby się najobficiej na świat rozlewało. 

Wszystko zaś, co można poza tym znaleźć tu na ziemi, jest błahostką wobec owego szczęścia, które należy stworzyć w małżeństwie. To, co poza tym wydaje się tu na ziemi godne pożądania, rzadko zależy od woli i władzy człowieka. Zależy ono zawsze od rzeczy zewnętrznych: mogą mu stanąć na przeszkodzie ludzie inni i mogą je zniszczyć.

Prawdziwe zaś życie małżeńskie może być ugruntowane tylko w życiu wewnętrznym, a jeśli zostało tam zbudowane na trwałych podwalinach, wtedy nic z zewnątrz nigdy nie zdoła go zburzyć – przetrwa ono nawet śmierć ziemską, jeśli zechcą utrzymać je ci, co je niegdyś zbudowali dla siebie. A tak dziedzictwo szczęścia, otrzymane przez dziecko z dobrego małżeństwa, zakorzeni się głęboko w jego życiu wewnętrznym i żadna moc ziemska nigdy nie zdoła pozbawić dziecka tego „dziedzictwa”, które mu będzie zachowane po wieki wieczne. 

 

ROZDZIAŁ  DZIEWIĄTY

O ZWIĄZKU WIEKUISTYM

Wszelkie pragnienie szczęścia, wznoszące się ponad przyziemne pożądanie, jest tylko tęsknotą ku zjednoczeniu duchów w pragłębi Ducha [hebr. Rucha], która wieczyście je płodzi i nieustannie siebie wchłania… Ale duch ludzki na tym padole jest jeszcze więźniem ziemskości, która tam, gdzie tęsknota jego łaknie zjednoczenia, stwarza jeno rozdział. Powstaje przyjaźń [maitri] i stara się znieść ten rozdział, – ale patrz; przyjaciel i przyjaciel pozostają mimo to zawsze dwiema odrębnymi jednostkami, których głębie nie mogą się stopić z sobą i stać jednością. Tylko małżeństwo, które jednoczy męskość z kobiecością, stwarza istotnie nową jedność

Tutaj oto człowiek z człowiekiem stopili się na nowo w nadziemską całość, jak niegdyś byli ze sobą zjednoczeni, zanim „upadli” w ten ziemski świat zjawisk. A chociaż tylko w rzadkich niezwykłych przypadkach dochodzi to do świadomości zjednoczonych, fakt pozostaje faktem, że zjednoczenie dokonało się oto na nowo w tej samej pragłębi wszelkiego bytu, w której niegdyś było przedwiecznym zjawiskiem. Jakże znikoma część tego, co jest rzeczywiście, dochodzi kiedykolwiek do „świadomości” człowieka, to zaś, co pozostaje w nieświadomości, w niewiedzy, jest mimo to dlań bardziej decydujące, niż wszystko co sobie uświadamia. 

Gdy na tej ziemi mężczyzna i kobieta ślubują sobie wzajem – z niezłomna wolą stałego dochowywania i dochowania tej przysięgi aż po kres swego życia doczesnego – powstaje w istotnym duchu nowa jedność: pod względem formy całkiem podobna do owej jedności, w której niegdyś każdy z tych dwu zjednoczonych obecnie na ziemi duchów ludzkich był zjednoczony w duchowości ze swym odwiecznie mu przeznaczonym biegunem przeciwnym.

W okresie tego życia ziemskiego działa stale i tylko sam ten cieleśnie widzialny, złączony z drugą połową węzłem małżeńskim – biegun przeciwny, niezależnie od tego, czy – jak w niesłychanie rzadkich przypadkach – chodzi tu istotnie o dwa bieguny, które niegdyś były ze sobą złączone i kiedyś, po wypełnieniu się czasów, znowu złączą się na wieczność, czy też o dwa bieguny w Prabycie sobie „obce”. 

Każda, więc strona w małżeństwie winna w poślubionym mu tutaj na ziemi drugim małżonku widzieć właśnie swój zjednoczony z nią biegun przeciwny, bowiem tu, w doczesności, żaden inny nie może się z nią jednoczyć… Z tym właśnie biegunem wytworzyła ona tę jedność duchową, o której wszędy tu mowa, a nawet największy mędrzec [rishi] nigdy nie wie tu z całą pewnością, czy ten złączony z nim na okres życia doczesnego biegun przeciwny nie pozostanie też związany z nim wiekuiście, jako odwieczne przeznaczenie. 

Tylko zupełnie niezawodnie zdolność duchowego doznawania może tu czasem, – choć wcale niełatwo – uchylić rąbek zasłony… Aby jednak nie pozostawiać niedomówień, muszę tu zaznaczyć, że nawet tam, gdzie istnieje najpewniejsza rękojmia, że dwa bieguny przeciwne, niegdyś w Prabycie spłodzone duchowo jako z sobą zjednoczone, spotkały się tutaj w postaci ludzi tej ziemi, że nawet i tam nowa forma jedności, o której mówię, może być stworzona dopiero wtedy, gdy tych dwoje połączy się na życie doczesne prawdziwym węzłem małżeńskim.

Ta „forma jedności” jest ukształtowaniem duchowym, które niejako potencjalnie zawsze dane jest w duchu jako możliwość, ale osiąga byt rzeczywisty dopiero z chwilą, gdy wola małżeńska „rozbudzi” go na nowo, po czym trwa póty, póki ta wola małżeńska pozostaje w mocy. A gdy ona zgaśnie przez śmierć ciała ziemskiego jednego z małżonków albo przez rozwiązanie małżeństwa, to i ta forma jedności powraca do stanu potencjalnego, aby wciąż na nowo osiągać rzeczywisty byt tam, gdzie ją „budzić” będzie coraz to nowa, inna wola małżeństwa. 

Niech nikt nie sądzi błędnie, jakoby w wieczności takie stawanie się przemijanie, zanikanie i ponowne powstawanie pewnych form było „niemożliwe”, ile że wieczność nie zniosłaby przecież żadnego „początku” ani „końca”. Rozum wyświadczył tu człowiekowi złą przysługę, zdoławszy przywieźć go do tego, że sklecił sobie obraz wieczności wedle swoich, tylko w ziemskości ugruntowanych praw…

Że na tej ziemi, jak i w całym widzialnym kosmosie, wszystko, co ma „początek”, znajdzie również „koniec” – że tutaj wszystko, co niegdyś powstało ze „składników” , musi się też nieubłaganie znów rozpaść – przeto rozum ziemski uważa się uprawniony do łatwego wniosku: jakoby wieczność mogła istnieć tylko jako przeciwstawienie doczesności – jeśli ta wieczność w ogóle istnieje.

Tym zaś, co przemądrzale w ten sposób spekulują – radzi ze swej „mądrości”, którą ugruntowali, jak sądzą – niezachwianie na granitowych „prawach myślenia” – nie przychodzi nawet na myśl, że mierzą wiarą, która w wieczności nie istnieje, gdy tylko nierealny odblask pewnych procesów myślowych nadaje jej pozór istnienia. 

A choćby dla mózgów ludzi ziemskich było to zupełnie „niepojęte” wszelako wieczność – a „wieczność” jest właśnie bytem istotnego Ducha – była i zawsze będzie, bez początku i bez końca, wyłącznie bytem, czyli życiem w wiecznym ruchu, dla którego „życie” tego świata ziemskiego, jak i wszelkie procesy fizyczno- kosmiczne, są tylko dalekim, ostatnim odblaskiem, zmąconym przez chropawe i zaćmione zwierciadło „materii”. A istotnej wieczności – w czystym Duchu – ugruntowane jest małżeństwo dwojga ludzi ziemskich. Gdyby nie istniało to ostateczne ugruntowanie, wówczas słusznie byłoby mówić nie o „małżeństwie”, lecz tylko o łączeniu się płci wskutek wzajemnego upodobania i w celu płodzenia potomstwa ludzkości tej ziemi…

Wówczas byłoby najlepiej, aby wszelkie współżycie płci było pozostawione swobodnej dowolności i bodaj tam tylko znajdowało tamy, gdzie byłyby one niezbędne dla zawarowania dobra społecznego. Tymczasem jednak ludzie ziemscy mają możność w stopieniu mężczyzny i kobiety wznieść świątynię sięgającą do głębi Boskości.  „Mąż i niewiasta” w swej jedności sięgają wzwyż aż do Boskości – śpiewa mądrość niby z ust dziecięcych płynąca w pewnym tekście, który jakiś prostoduszny „wiedzący” dał genialnemu artyście swych czasów do przetworzenia na muzykę.

W czystym duchu staje się małżeństwo dwojga ludzi ziemskim procesem duchowym. Tą drogą, a nie przez słowa kapłana, a tym mniej przez uznanie władz państwowych, które dąży jedynie do uporządkowania spraw ziemskich, otrzymuje małżeństwo swe wysokie święcenia w wieczności. Mglistemu przeczuciu tego prawdziwego związku w wieczności daje wyraz mądrość ludowa w przysłowiu głoszącym, że „małżeństwa zawierane są w niebie”… 

A nawet świadomy swej potęgi Kościół Rzymski ustalił od dawna, że wzajemne przyrzeczenie pomiędzy mężczyzna a kobietą, iż w małżeństwie należeć będą do siebie aż do śmierci, samo przez się jest już zawarciem małżeństwa, i że akt święcenia go przez kapłana może tylko pobłogosławić tak zawarty związek. Jednakże starannie się unika ogłoszenia całemu światu tej decyzji soboru, która przecież wedle dogmatu pochodzi od „Ducha Świętego”. – –

Odwieczna mądrość wiedzących działa i tam jeszcze, gdzie już dawno zagubiono klucz, który by dzisiejszym i przyszłym pokoleniom mógł stworzyć prastare, dostojne tabernakulum… Wszelako człowiek znający małżeństwo w tej postaci, w jakiej powinno się ono kształtować tu na ziemi, będzie miał niejasne odczucie wewnętrzne, dokonujące się w prawdziwym małżeństwie misterium – choć nie dostrzeże rzeczywistości ostatecznej, która ponad każdym prawdziwym małżeństwem wzwyż ku niebu promieniuje. Tę jednak rzeczywistość każda para małżeńska będzie się musiała pomału nauczyć odczuwać, jeśli chce poznać, że jest związana z wiecznością.

W życiu ziemskim panuje działanie nieugiętego prawa kosmicznego i miłość może tu oddziaływać na życie tylko w ograniczonym stopniu. To, co się na ziemi zwie „miłością” stanowi jeno nikły odblask tej Miłości, którą jest przepojona wieczność Ducha w bycie: Miłości, która jest w Bogu i życiem Boga, która wszystkiemu, co zgodne z prawem kosmicznym ku czemuś dąży, nigdy nie mogąc tego osiągnąć, daje dopiero spełnienie. Najpotężniejszy odblask jej na ziemi staje się przeżyciem w prawdziwym małżeństwie. Przeżywać ten odblask i w przeżywaniu go odczuwać, jest najwyższym szczęściem małżeństwa, zastrzeżona wyłącznie dla niego.

Gdziekolwiek ten najczystszy odblask Miłości, która jest życiem Boga, staje się przeżyciem w jedności duchowo – cielesnego stapiania się z sobą, tam królestwo istotnego Ducha łączy się z ziemskością, i podobnie jak kiedyś wszystkie duchy ludzkie w Miłości zjednoczą się na wieczność całą, tak też Mężczyzna i Kobieta, którzy znają to najświętsze przeżycie, są ze sobą już tutaj na ziemi zjednoczeni. Gdzie zaś to zjednoczenie duchów raz powstanie, tam nie będzie już ono zerwane, gdy odnajdą się kiedyś w wieczności te od prapoczątku istniejące bieguny, które tutaj na ziemi kroczą w ciałach zwierząt ludzkich każdy z osobna, przeważnie wzajem o sobie nie wiedząc.

duchowości jednostki przenikają się wzajem i tak też żyje człowiek ducha, który w zespoleniu ze swym biegunem przeciwnym osiągnął ponownie początkowy stan swego bytu, przenikając wszystkie inne na nowo zjednoczone duchy, jakie one jego wzajem przenikają. Niemożliwa to w duchu rzecz, aby jakieś małżeństwo, które tutaj na ziemi osiągnęło najwyższą doskonałość szczęścia, choć obie połowy pary nie były bynajmniej biegunami tejże samej pierwotnej jedności, mogło teraz w świecie duchowym cierpieć skutkiem rozłąki, której nie chciało. 

Tylko ci co zechcą rozstania, będą tam rozdzieleni, a wystarczy już wola jednej strony, aby sprowadzić takie rozłączenie, póki z czasem obie strony nie staną na tym samym najwyższym szczeblu, gdzie już nie ma woli rozstania… 

Na owych niższych szczeblach duchowo rozbudzonego bytu, które “po śmierci” ciała ziemskiego trzeba dopiero przejść, panuje zarówno wola rozdziału, jak i zjednoczenia. Gdy jednak czynna jest wola rozdziału, jednostki przenikają jedna drugą nieuświadamiają sobie swojej obecności, natomiast wola zjednoczenia stwarza obustronne przeżywanie we wzajemnym przenikaniu siebie, przeżywanie wyższe ponad wszelkie wyobrażenie ziemskie i nie dające się nigdy wyrazić słowami. 

Nikłe przeczucie takiego przeżywania duchowego może człowiek mieć wyobrażając sobie, jakoby miał moc opuścić tu ciało ziemskie, aby wcieliwszy się w ukochanego człowieka współodczuwać z nim intensywnie, jasno i świadomie wszelkie odruchy ciała i duszy w silniejszej mierze, niż on je sobie sam kiedykolwiek uświadamia… 

Najwyższa tęsknota wszystkich, którzy się szczerze miłują na tej ziemi, znajduje w ten sposób spełnienie w bycie duchowym. Prawdziwe małżeństwo nie może być zaprawdę nigdy rozwiązane i trwać będzie po wieki wieków. Lecz nie znaczy to wcale, aby w życiu ludzkim na ziemi można je było przeżyć raz tylko. Gdzie „śmierć” zerwie związek doczesny, pozostałemu z małżonków nie wzbrania się zawrzeć nowego małżeństwa i stworzyć w ten sposób nowe zjednoczenie w Duchu, które pierwszemu może nie może przynieść żadnego uszczerbku. 

Duchowemu przenikaniu tych, którzy w miłości związani są na wieki, obca jest „zazdrość”, gdyż w Duchu nie ma nic, co by ją mogło wywołać – gdyż wszelka zazdrość miłujących na tej ziemi płynie ostatecznie z duszy pełnej lęku i niepokoju, aby upragnione zjednoczenie nie zostało narażone na niebezpieczeństwo nie dojścia do skutku… Lecz w Duchu zjednoczenie doszło do skutku i nic go na szwank narazić nie zdoła. Dzięki wzajemnemu przenikaniu w Duchu zjednoczone jest wszystko, co kiedykolwiek tu na ziemi było w prawdziwej miłości. 

Co zaś w małżeństwie raz już doszło na ziemi do zjednoczenia, to przez śmierć ziemską może być wprawdzie rozłączone cieleśnie, lecz w świecie Ducha już nigdy rozdzielone być nie może. Tam wzmacnia ono tylko wolę zjednoczenia, która ma z czasem stworzyć zjednoczenie duchowe wszystkiej ludzkości ziemskiej, a która już w każdym nowym prawdziwym małżeństwie wiedzie mężczyznę i kobietę do takiego zjednoczenia. Prawdziwe małżeństwo, tworzy w ten sposób związek zaprawdę wiekuisty – i to nie tylko między obu biegunami ludzkimi, które jednoczy duchowo, lecz potem w inny sposób również pomiędzy nimi a innymi duchami, już w istotnym Duchu [Rucha, Brahman] w wieczności zjednoczonymi.

Szczęśliwi ci, którzy zrozumieją tutaj, co jest do zrozumienia. Szczęśliwi ci, którzy potrafią to przeżyć w małżeństwie. Wszędzie, jak ziemia długa i szeroka, należałoby powznosić „świątynie małżeńskie” – ołtarze, przy których urząd kapłański sprawować byłoby wolno tylko ludziom, świadomym możliwości zjednoczenia duchowego w małżeństwie i pełnym woli dążenia do niego wszystkimi siłami.

Należałoby tutaj dawać mądre porady we wszystkich sprawach, które w jakikolwiek sposób nadają się do tego : by na tej ziemi służyć wzniosłej świętości małżeństwa. Stąd należałoby również dążyć do stworzenia dla wszystkich małżeństw także zewnętrznych warunków, które by im pozwoliły rozwijać się pomyślnie. Te tak dostojne ołtarze winny być punktem wyjścia dla wszelkiej troski o młodzież.

Tutaj wszyscy miłujący, którzy chcą się połączyć węzłem małżeńskim, winni by otrzymywać dobrotliwą radę doświadczania. Tutaj winno by się nieść pomoc tym wszystkim, którzy w swoim małżeństwie nie potrafili stworzyć szczęścia i stoją w obliczu jego rozwiązania.

Doprawdy – wielkich rzeczy można by tu jeszcze dokonać, a na całą ludzkość spływałoby błogosławieństwo za błogosławieństwem z działania tych, co jako prawdziwi opiekunowie dusz – wolni od wszelkiej żądzy zdobywania ich dla jakiegoś wierzenia religijnego – chcieliby tu w miarę możności dopomagać, aby małżeństwo stało się tym, czym mogłoby być na ziemi, gdyby człowiek wiedział o jego odwiecznym pochodzeniu boskim. Lecz ludzkość ziemska nie zrozumiała dotychczas, że z małżeństwa może na nią spłynąć wszelkie błogosławieństwo…

Jeszcze tu i ówdzie próbuje się z rzetelnym wysiłkiem coś niecoś „naprawić”, nikt jednak nie zdaje się dostrzegać, że pomóc ludzkości można by w tym względzie tylko wówczas, gdyby ta pomoc płynęła sama przez się z prawdziwego małżeństwa. Ludzie zdają się zgoła nie uświadamiać sobie tego, że zjednoczenie ludzkie stwarzające nowe życie, jest zgodnym z naturą i Duchem, punktem wyjścia do właściwego kierowania tym życiem i przewodzenia mu.

Jeśli w ludzkości tkwi zło, które trzeba zwalczać – a któż by mógł temu zaprzeczyć? – to korzeni owego zła szukać trzeba tam, gdzie nieznana jest wzniosła świętość małżeństwa albo gdzie lubieżna chuć w słowie, obrazie i czynie ośmiela się je kalać bezkarnie – często pewna poklasku nawet tych którzy potrafią zachować czystość własnego małżeństwa.

Musi w tej dziedzinie nastąpić zwrot, jeśli ludzkość nie ma doszczętnie zmarnieć w gnuśnej lubieżności i płytkim upodobaniu w stałym, a jakże chętnie poszukiwanym, nadmiernym podnieceniu płciowym. Przede wszystkim zaś będzie musiało nowe życie, będzie musiała młodzież strzec się sama rozkładu, to zaś będzie mogło nastąpić dopiero wtedy, gdy postara się sama wzbudzić w swych sercach cześć dla świętości małżeństwa. 

Tylko pokolenie, pojmujące świętość małżeństwa i w czci głębokiej stające przed tym najdostojniejszym misterium ludzkim, będzie mogła dostąpić oglądania owego jutra ludzkości, które upragnione od dawna przez najlepsze jednostki każdego narodu z pewnością jest osiągalne, ale dopiero wtedy, gdy sami ludzie je stworzą. Jedynie wola – nigdy zaś pragnienie – może tu sprawić ten wielki cud. Wtedy zaś ludzkość rozwiąże niejedno „zagadnienie”, dotychczas uchodzące za nierozwiązalne i wiele cierpień zniknie z ziemskiego padołu.

Niestety jesteśmy jeszcze zbyt dalecy od tej nowej epoki, gdy każdy będzie świadomy świętej i wzniosłej godności swego człowieczeństwa. A jednak z czasem nadejdzie ta epoka, jeżeli w każdym, kto zrozumiał te rzeczy, zbudzi się poczucie obowiązku przyczynienia się ze wszystkich sił do tego, by jak najrychlej ja sprowadzić. Niech zaś nikt przypadkiem nie sądzi, że zbyt mało leży w jego mocy. Każdy przyczyni się tu do wzmocnienia tej jednej woli, która już na świecie istnieje, ta zaś, już tak zjednoczona wola, stworzy sobie swoje drogi, aby się stać wolą wszystkich. A wówczas świętym nazwą wszyscy: – pęd płci do stapiania się w jedno.

Świętym – misterium płodzenia i rodzenia.

Świętym, po trzykroć świętym – zjednoczenie mężczyzny i kobiety w ścisłą wspólnotę po wieczne czasy.

Przekład Franciszka Skąpskiego 1962

 
CZYNIĄC ZADOŚĆ WYMAGANIOM PRAWA
AUTORSKIEGO ZAZNACZAM, ŻE W ŻYCIU DOCZESNYM NAZYWAM SIĘ JOSEPH ANTON SCHEIDERFRANKEN NATOMIAST W MOIM BYCIE WIEKUISTYM BYŁEM, JESTEM I POZOSTANĘ TYM KTÓRY TE KSIĘGI PODPISUJE

Bo Yin Ra

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *