Słowo wstępne
W czasach, gdy zamulone fale nienawiści plugawią wszystkie niwy ludzkości, książka ta ma ci mówić o miłości! Ty, który chcesz przeżyć samego siebie, znaleźć masz tutaj najwyższą, wolność! Tę wolność, której potrzeba ci, jak płucom twoim potrzeba powietrza do oddychania, dać ci może tylko miłość, zaś bez miłości zemrze w tobie zarodek życia, z którego powstać masz do wzrostu, nie znającego w sobie końca.
Będzie tu mowa o sile, władającej wszelkiemi siłami tej ziemi, o sile, którą bardzo niewielu tylko ludzi przeżywa w sobie, gdy inni znają wsprawdzie wiele rzeczy, które nazywają „miłością”, ale zbyt łatwo się zadawalają, na zbyt małem przestają, nie wnikając w najgłębsze głębie… Atoli ten tylko, kto wniknie w głębie najgłębsze w sobie, znajdzie tam uzasadnienie owych mądrych nauk miłości, które kryją w sobie święte księgi i teksty starożytne, które on wprawdzie „zna”, o ile dosięgnąć go mogły, słowa tych ksiąg, lecz które rzadko tylko pojmuje w duchu, bowiem nie przeczuwa, że w naukach tych prawo staje się objawieniem, przed którem kłonić się musi najpotężniejszy nawet człowiek, jeśli nie chce, mimo całej swej mocy, wcześniej czy później ulec rozbiciu. Gdyby wiedziano, czem jest w istocie miłość, tedy oblicze ziemi dawno by się zmieniło, a wszelkie życie dawno wyzwoliłoby się z coraz to odnawiającej się męki.
Słowa mądrości boskiej, traktujące o miłości, są dziś jeszcze, jak niegdyś, przesłonięte gęstemi zasłonami, a z rzadka tylko i rzadkim wybrańcom udawało się unieść zasłony, dla poznania swego. To, co poznawał taki człowiek, nie było już ową „miłością”, którą przedtem poznać zamierzał, bowiem objawiała mu się prasiła, która dreszczem przenikała go do szpiku kości, która wprawiała go w drżenie w najwewnętrzniejszem przeżyciu i czyniła go władcą tam, gdzie był pierwej niewolnikiem!
Taką miłość wieścić ci ma ta książka!
Do tej miłości wieść ona ma twą duszę!
Z tej miłości żyje ten, kto ci tutaj o tej miłości prawi!
Ten tylko, kto żyje z tej miłości, dać może świadectwo o miłości… Niejeden istniał człowiek, co mniemał, iż żyje w miłości, bowiem nie umiał nienawidzieć. Atoli ta niezdolność nie jest jeszcze poręką, że się zna miłość! Nienawiść jest biegunem przeciwnym miłości, jest tą samą siłą w jej odwrocie, a kto nie jest zdolny nienawidzieć, choć poznał z dawna, że głupota jeno poddaje się nienawiści, ten nigdy też nie znajdzie w sobie owej miłości, o której rzekł niegdyś pewien miłujący:
„Chociażbym mówił językiem ludzi i aniołów, a nie miałbym miłości, podobien byłbym do spiżu grzmiącego i dźwięczącego dzwonu”.
Z pewnością nie pojmie on też sensu owej legendy, opowiadającej o Shakya–Muni (Śakyamauni), iż razu pewnego jakiś nieprzyjaciel mędrca poszczuł nań rozjuszonego słonia, zaś światły mędrzec ku powszechnemu zdumieniu zwyciężył zwierzę, tak iż uklękło przed nim drżąc, bowiem skierował przeciw niemu siłę miłości, jaką nosił w sobie… Zarówno legenda ta, jak i słowa „nauczyciela ludów”, pozwalają głębiej wnikającemu człowiekowi przeczuwać, że w istocie mowa tu nie tylko o „uczuciu”, – że idzie tu raczej o wysoką siłę, która, jak powiedziałem na początku: panią jest wszystkich sił ziemi!
Różnoraką jest forma objawienia tej siły w życiu ziemskiem. Odnajdziesz ją w każdej roślinie i w każdem zwierzęciu, a wszelki instynkt zachowania gatunku jest świadectwem jej wszechmocy… Atoli w ten sposób odnajdziesz ją jedynie na najniższym szczeblu jej działania i z pewnością nie rozpoznasz tu jej najwyższej formy działania, aczkolwiek i tu już znacznie więcej występuje, niż dotąd zdołałeś może podpatrzeć. Gdybyś kiedykolwiek dopatrzył się już w tej najniższej formie miłości świadectwa dreszczu twórczego wszelkiego popędu do zachowania gatunku, tedy dawno już pojąłbyś, iż taka prapotęga potrafi z pewnością więcej, niż płodzić ziemskie z ziemskiego! Dawno pojąłbyś zarazem, że ten dreszcz twórczy właściwy musi być i najwyższej formie miłości, i z pewnością nie uległbyś owemu miłemu złudzeniu, które sprawia, iż łagodne uczucie przychylności i zbożnej czułości wydaje ci się już dostatecznem, aby nie być wedle słów owego mędrca „dzwonem dźwięczącym” i „grzmiącym spiżem”.
Wszystko to, co miłujący mówi jeszcze o miłości, są to tylko oznaki, które towarzyszyć będą miłości tam, gdzie się ona w najwyższej postaci objawia. Atoli ty uważałeś te oznaki za miłość samą i oto usiłujesz wywołać te oznaki, które same przez się stałyby się twym udziałem, gdybyś posiadał miłość! Będę cię musiał uleczyć z niejednego błędu, aby uczynić cię zdolnym do miłości… Jesteś jeszcze, od wczesnej, młodości, wplątany w obłęd tysiącoletni! Ci, co cię niegdyś mieli nauczać, sami to samo słyszeli, co dawali tobie. Gniewać się o to na nich byłoby z twej strony złą głupotą! Dali oni tobie to, co im dano, tak jak ja oto daję ci teraz, co mnie niegdyś dano. Może poznasz, iż nie jest to obojętne, z jakiego źródła czerpią puchary nauczających! Jeśli znasz już nauki, które dane mi było wypowiedzieć w innych swych książkach, będziesz wiedział, iż dla mnie płynęły najgłębsze źródła skalne. Błogo ci, gdy cię orzeźwią „żywe” wody tych źródeł! – Bo Yin Ra.
Foto: Jehoszuah – Jezus jako typowy mieszkaniec Palestyny
Największy Miłujący
Jeśli oczom twym ukazać się ma tutaj świetlana siła miłości, tedy koniecznem jest, abyśmy na sam przód wspomnieli największego Miłującego z pośród wszystkich, co kiedykolwiek nosili na ziemi oblicza ludzkie. Możesz być sam jego wyznawcą, lub też dalekim być od owych form wiary, które na podłożu jego nauki wykwitły w biegu stuleci i kryją w sobie jego naukę częstokroć tylko w pełnych sprzeczności obrazach nauki z ruin dawnej świątyni; atoli nie przejdziesz obojętnie obok niego, kiedy ci obraz jego życia objawi naukę jego.
Prawda, wieść o życiu jego jest w znacznej mierze skażona i niewiele tylko słów znaleźć w niej będziesz mógł w ich pierwotnej czystości, tak jak je niegdyś Mistrz do uczniów swych powiedział… Atoli, nawet w tem skażeniu błyszczy jeszcze dość prawdziwego, a jeśli przygotowałeś się wewnętrznie do odróżniania tego, co prawdziwe, tedy pył starych kultów ani sposób rozumienia starych pisarzy tych oznajmień nie potrafi ci wypaczyć prawdziwego obrazu Mistrza. Ponieważ nie ważono się tykać owej starej wieści, w której nauka, dana ustami Mistrza, już od najwcześniejszych czasów w obcem się znajdowała ujęciu, tedy wszelka ułuda wiary, która chciała sobie naukę tę na swój sposób tłumaczyć, miała wolną drogę, tak iż dzisiaj daremnym jest trudem pytać powstałych w ten sposób wierzeń o ostateczną prawdę tej nauki.
Głębiej będziesz tu musiał ryć, jeśli chcesz znaleźć, a kiedy wreszcie znajdziesz, będziesz mógł dopiero dać wierzeniu, które się wiodło od najwcześniejszej młodości, ową głębię, dającą uzasadnienie. Dalekiem jest ode mnie radzić ci, abyś uciekał z kręgów swej wiary, i błędnie tłumaczyłbyś naukę, którą wieszczę, gdybyś miał sądzić, że zamierzam, nową wiarę rozpowszechniać. Nic nie jest bardziej ode mnie odległe, jak głupie i próżne pragnienie, aby stare wierzenia pomnożyć jeszcze o jakieś nowe wierzenie! Chcę i muszę wedle ciążącego na mnie obowiązku – dać tylko wszelkiej wierze pogłębienie, które jest jej potrzebne, chociażby, pewna swej wartości, nazywała siebie „jedyną prawdziwą” wiarą… To, co ma ci do ofiarowania głoszona przeze mnie nauka, znajdziesz u podstaw wszelkiej religii, jeśli raz to poznałeś, tam, gdzie formy twojej wiary religijnej są ci zaufanymi pomocnikami. Prastara to mądrość oznajmia ci się przeze mnie, i najgłębsza zasada wszystkich „zasad wiary” objawi ci się tutaj.
Nie bądź zbyt porywczy w swym sądzie, którym natchnęli cię inni, tak iż dziś wydaje ci się, jakoby pochodził on od ciebie samego! Zaufaj sobie samemu, jeśli chcesz zbudzić się do zdolności sądzenia! Niechaj cię nie wprowadza w błąd to, co powiedzieli inni, jeśli pragniesz się sam zbliżyć do prawdy! Tylko w swej własnej prawdzie odróżnić możesz światło prawdy od złudnego blasku i omamu! Szukajmy tedy obrazu Mistrza, o ile odsłonić nam go jeszcze może owa wieść, która pomieszała „ludzką, arcyludzką” świętość z własnem mniemaniem!
Mądry Nauczyciel, kroczący tam oto po kraju swoim, jest Żydem i chce być na sam przód przez Żydów pojętym. Jako Żyd musi on czerpać ze skarbu duchowego swego ludu, jeśli dobro prastarej mądrości dostępnem się ma stać dla ludzi, których chce być Nauczycielem. To dało już zarodek pierwszego błędu, gdyż słuchacze pojmować go usiłowali jako nauczyciela ich wiary i każde słowo, dosięgające ich prosto, naginali do wiary swych ojców. W nieustannym trudzie usiłuje on przeciwstawić się temu błędowi, atoli on sam jest już zbyt daleki od ich cieśni (ciasnoty), aby mógł pojąć stopień „głuchoty” swych słuchaczów. Przez mowy jego przebija często skarga, że lud jego nie potrafi go „słuchać”. Przeklina on lud, który „uszy ma, iżby nie słyszał”, i który sam stacza się w swój upadek. A kiedy koniec jego życia zbliża się doń w przeczuciu, załamuje się cała jego wysoka odwaga w skardze – opłakuje on Jeruzalem, iż nie poznało za dni jego, co chciał ludowi swemu dać…
Nieliczni, których sobie wszelako wybrał, muszą często słyszeć twarde słowa gwoli ciasnoty swych serc, a rzadko zawierza on ich sile pojmowania. Dokłada wszelkich starań, by być właściwie zrozumianym przez oddanych napozór uczniów, ażeby wnet w bólu i współczuciu ujrzeć, jak dalekie były jednak te serca od jego nauki. Tak tedy wędruje przez ziemie Palestyny, przemawia w szkołach, aby wykazać ślady mądrości w starych pismach, przemawia do ludu w mowie ludu, aby budzić serca, powierza przyjaciołom tajemnicę, której nie potrafią wyjaśnić i przez nikogo, prócz tego, „kogo miłował”, nie jest rozumiany.
Mówi on o „Ojcu” (Abw) swoim, a oni myślą, że mówi o Bogu ich plemienia, aczkolwiek dobitnie i wyraźnie wyrzeka się służby owego „Boga zemsty”, który przemawiał do „starych”, co więcej, unicestwia siłą swego ducha jego przykazania, nauczając: „Atoli ja wam powiadam…” Mówi o swem wysokiem posłannictwie, a oni sądzą, iż chce on odbudować na nowo zewnętrzne panowanie ich ziemskiego państwa, aczkolwiek dawno już obwieścił im, że jest królem królestwa, które potęgę swą zawdzięcza mocy „nie z tego świata”. Mówi o tem, co stało się w nim „ciałem i krwią”, i naucza ucieleśnienia ducha – oni zaś rozumieją, iż ciało jego, które mu niegdyś ziemia dała, stać się ma ich ziemską potrawą. Tylko owi ubodzy, których leczyć potrafił z kalectwa mocą uzdrawiającą, właściwą jego ciału ziemskiemu i prawie nie dotyczącą duchowości, którą uznawał za swój prawdziwy byt – tylko oni ufali mu jako swemu pomocnikowi, atoli nie domyślali się oni, że taką samą pomoc mógłby im dawać, nawet gdyby nie był tem, czem był.
Czyż można mu za złe poczytać, że ziemskość jego stała się łupem chwili słabości, tak iż zaufał wołaniu „hosannah”, które obiecywało mu moc ziemską, aczkolwiek on chciał ją jeno na dobro dusz zużyć?! To było jego krótkotrwałe uwikłanie się w winie, której nawet to życie uniknąć nie mogło, bowiem nikt z tych, kogo ziemia ta kiedykolwiek nosiła, nie jest wolny od winy! Prawda, iż szukał on śmierci z rąk ludzkich, bowiem tylko w takiej śmierci mógł dać wszystko, co miał do oddania; ale zaiste, śmierć ta zbyt wcześnie nań przyszła i największej mocy trzeba było, aby ją przyjąć dobrowolnie. I prosi on „Ojca” swego z całej duszy, aby inaczej losem zechciał pokierować „jeśli to jest możliwe”. „Wiele” miał on jeszcze swym uczniom do powiedzenia w przyszłości, gdyż wówczas, jak widział że autor ich opierał się na „pismach mistrzów” i chciał tylko powiązać z niemi ułomki wiedzy, jakie pozatem jeszcze posiadał.
Z tego, co się przypisuje uczniowi, którego Mistrz „miłował”, nic nie jest wprawdzie jego ręką pisane, atoli rodzaj pism, którym nadaje się jego imię, jest bardzo bliski tego, co mógłby on napisać, gdyby był pisał. Atoli wszystkie te pytania ważne są dla tych jedynie, co chcą z zewnątrz pojąć to, co tylko z wewnątrz da się pojąć. Oni to tylko pytają, kto dał niegdyś wysokiemu Mistrzowi naukę, oni to chętnem uchem dają posłuch baśniom, głoszącym, iż w czasie, o którym wieść milczy, był Mistrz w Indiach, albo znowu, że posiadł wtajemniczenie w Egipcie. Nic z tego nie jest prawdą! Wprawdzie ojciec jego szukał niegdyś w Egipcie, gdzie dobrze wynagradzano rzemiosło, pracy, aby wyżywić swą rodzinę i z pozostałym dorobkiem powrócić do ojczyzny, jak czynią dziś jeszcze rzemieślnicy włoscy; jednakże w czasie owym ten, komu później jego świetlane przyrodzenie miało się ukazać, był jeszcze dzieckiem, niedojrzałem zaprawdę do znalezienia doskonałości ziemskiej.
[Prawda jest niestety taka, że dopiero po śmierci Bo Yin Ra zaczęto głębiej badać sprawę podróży Jehoszuah do Indii, Persji, Egiptu czy Tybetu i rzeczywiście znaleziono dużo śladów wskazujących na przynajmniej dwa pobyty mędrca Jehoszua w Indii i Tybecie, a nawet w Bengalu, ale o tym autor nie mógł wiedzieć – Przypis Redakcji].
Do Indii zaś nie potrzebował zaiste kierować swych kroków, bowiem to, co miało doń przyjść z Indii, przyszło doń, a owo cudowne podanie o „mędrcach wschodnich”, o królach, co dostrzegli „jego gwiazdę” i dary mu przynieśli. To, co oznajmia ci jeszcze wieść o wydarzeniach, jakie zaszły po śmierci tego największego Miłującego, jest z historycznego punktu widzenia mitem, atoli mit ten zawiera w sobie najgłębszą prawdę. Wprawdzie Mistrz „powstał” istotnie z grobu, lecz ciało ziemskie nie mogłoby mu już służyć przy tem. Wprawdzie „młodzieniec w białej szacie” nie był złudzeniem przerażonych niewiast, atoli bacz na wątek prawdy, której pisarz tej starej wieści nie mógł zatrzeć i którą zapisać musiał wbrew swej woli, jakkolwiek się potem starał zatrzeć ją!
Co prawda nie uczniowie nauki jego zabrali jego zwłoki ziemskie, tak iż kronikarz słusznie mógł utrzymywać, że otrzymano tu wieść fałszywą… Atoli Mistrz spotykał często za swych dni ziemskich zdała od siedzib ludzkich, w samotności gór i innych ludzi, którzy nie pochodzili z jego ludu, lecz byli jemu podobni, zjednoczeni z nim w owej Społeczności Światła, której był Bratem… Kiedy owego razu zabrał trzech z pośród swych dwunastu uczniów na górę, gdzie pragnął się „modlić” i kiedy ci ujrzeli go potem w „przemienieniu” jego postaci duchowej, tedy sądzili wierni uczniowie, ujrzawszy owych mężów, iż muszą to być z pewnością dwaj z pośród starych proroków, „Mojżesz” i „Eljasz”, tak iż Mistrz, spostrzegłszy z rozczarowaniem ich pomyłkę, zabronił im mówić o tem komukolwiek.
Ujrzał on, iż cała nauka jego nie zdoła ich wyzwolić z ciasnoty wiary ich plemienia, i że chcąc błędy wyjaśniać, siać będzie tylko pomieszanie. Atoli mężowie owi i „młodzieniec”, którego dojrzały niewiasty u grobu, nie byli sobie obcy, a że nie chcieli, aby wokół ciała wysokiego Brata powstał kult religijny, tedy uczynili to, co wedle obyczaju ich kraju i dziś jeszcze czyni się ze szczątkami ziemskiemi człowieka. Mówię tu pouczony przez tego, kto mógł o sobie zaprawdę powiedzieć, iż pozostanie przy ludziach „aż do końca świata” – pouczony przez tych, których wolno mi nazywać swymi wysokimi Braćmi, a którzy owej nocy sami pogrążyli strażników w śnie głębokim, aby przezornie wypełnić wolę Brata, która była zarazem ich własną.
Wiem dobrze, iż wielu zarzuci mi, że ja to sam się mylę, iż co gorsza nawet skierowane mogą być przeciw mnie słowa o „ślepym przewodniku ślepców”. Wiem dobrze, że poruszam tu sprawy, które niejednemu wydają się „nietykalne”, atoli zbawcza nauka największego Miłującego bardziej będzie przez prawdę wyjaśniona, niżeli przez stary, tym, co go stworzyli, nieświadomy omam! Podobnież owo ukazanie się tłumowi, które miało miejsce w Jerozolimie podczas „Zielonych Świątek u Żydów”, nie było w stanie zdjąć zasłony z dusz tych, co oto uwierzyli w Mistrza, „widząc” go znowu po śmierci. Zbyt ciasno związane były te dusze, ażeby „duch prawdy”, przyobiecany im niegdyś przez Mistrza, mógł je sam przez się napełnić. A ów prawdziwie miłujący, którego zwie się „nauczycielem narodów”, a który niegdyś w najgłębszem drżeniu istotnie przeżył w sobie „ducha prawdy” i wiedział odtąd, kim był wysoki Mistrz, – ów miłujący ciężki miał los, spotykając tych, co mogli się mienić uczniami „Pomazańca”!
A jednak i on nie był zupełnie wolny od uprzedzeń i w dobrej wierze dołączył z biegiem czasu do nauki Mistrza niejedną starą i znaną mu prawdę, aczkolwiek patrzył on znacznie jaśniej, niżeli ci inni, co nazywali siebie „posłami” nauki, o której niegdyś mówił sam Mistrz jako o „radosnej nowinie”. Ten, kogo – wedle słów starej wieści – Mistrz „miłował”, żył w ciszy i cisi garnęli się do niego. On tylko posiadał to, co mu niegdyś Mistrz sam własnoręcznie napisał, a później dopiero pozwolił uczynić z tego odpisy nielicznym uczniom, którzy zdawali mu się tego godni. Zarówno pierwowzór, jak i odpisy zostały później – o czem już w innem miejscu wspominałem – zniszczone przez tych samych, co posiedli w tych pismach mistrzów swój skarb najwyższy, zniszczone z obawy, że świętość mogłaby ulec zbezczeszczeniu. I ten fakt wyjawiony mi został przez tych, co jedynie mogą tu coś wiedzieć, atoli może się zdarzyć, że przyszłe pokolenia wpadną na ślady, które pozwolą im i zewnętrznie stwierdzić prawdę moich słów…
Pewne ślady widzialne są dla wszystkich w owej części starej wieści, która przypisywana jest temu, kogo Mistrz niegdyś „miłował”. Braki tej części starej wieści staną się wnet zrozumiałe, gdy się pojmie, zostało tylko przeniesione do czasu wczesnego dzieciństwa, gdyż piszący sami mieli tu jedynie wieści niejasne, przytem ten sposób przedstawienia rzeczy odpowiadał bardziej cudowności, jaką chcieli sprząc z dzieciństwem Mistrza. Atoli lata dziecięce Mistrza nie zawierały nic „cudownego”. Był on dzieckiem, jak wszyscy jego współtowarzysze zabaw, a kiedy posiadł dość sił, aby pomagać ojcu w ciężkiem jego rzemiośle, nauczył się rzemiosła, jak każdy cieśla.
Atoli rozwój wewnętrzny pozostał ukryty, jak u każdego, kto jest jednego z nim rodu duchowego i nie przeszkadzał mu bynajmniej w jego życiu zewnętrznem. Jako człowiek ziemi nauczył się on pojmować swą moc duchową, która dojrzała była na długo przedtem, zanim ciało matki dało mu szatę ziemską, ale nie stronił od życia, bowiem nigdy nie mógłby był osiągnąć wysokiego celu, pozostając obcym życiu. Był on rzemieślnikiem, póki nie nadeszła dlań godzina, która powołała go do czego innego, w której pokazać miał, iż lepiej niż „uczeni w piśmie” potrafi „pismo” „czytać”, acz nigdy się go jak oni nie „uczył”.
Cudów, jakie przypisują mu kronikarze, nie spełnił nigdy, atoli niejeden z przypisywanych mu „cudów” jest głęboko pojętym symbolem, zatem prawdą, podczas gdy wrodzona mu moc uzdrawiania pozwoliła mu dokonać niejednego czynu, który w oczach otoczenia uchodził za wielki „cud”. Gdyby on sam, który istotnie wiedział, co należy do ciała, a co do ducha, miał się na „cudy” swoje powoływać, żądając przeto wiary w swoje słowa, byłoby to dlań niesłychaną hańbą i tylko naiwna niewiedza przypisać mu mogła te słowa, przez które udowodnić chciano prawdę jego nauki.
W ten sposób popełniono niewypowiedziany grzech wobec jego nauki gwoli połowu ludzi, a dziś jeszcze działają te grzechy szerzycieli przeinaczonej nauki i nie widać końca tego błędu! Oby mi się udało nieco to rozjaśnić tym, co są jeszcze „dobrej woli”! Ubóstwo wiary tych wielu, co znają naukę Mistrza tylko w tem zniekształceniu, a przez zewnętrzne badanie starej wieści w coraz nowe popadają zwątpienia, jest zaiste od dawna już tak nieznośne, że potrzeba wreszcie wyjaśnienia, którego oczekiwać można jedynie od tych, co sami znają głosiciela tej nauki, żyjącego wplecionego w ich krąg, ten krąg, z którego był wyszedł, wysłany przez „Ojca” i do którego powrócił, gdy jego dzieło ziemskie zostało dokonane! Stąd tylko wychodząc, może się stać teraźniejszość i przyszłość rozwiązaniem niejednej zagadki, zaś nauka odnajdzie kiedyś to, co może odnaleźć, aby to rozwiązanie uczynić wiarogodnem i dla tych, którzy co jedynie potrafią pojąć, co się daje „zrozumieć”.
Jakże fałszywie pojęli wysoką naukę tego mędrca ci, co dopatrują się w niej owego wątłego uczucia, się powszechnie zwie „miłością ludzi”! Trudno było im częstokroć wyjaśnić postępowanie Mistrza, jak je podaje wieść, tak, aby zgodne było z ich mniemaniem. Wiele rzeczy nie zgadza się ze sobą, gdy się chce wpleść w legendę tkliwą czułość pobożnych kazań… Nauczyciel pełen mocy, który mimo całego wyinaczenia legendy żyje w niej jeszcze, nie daje się upodobnić do mdłych obrazów, które sobie bezsilna wiara, słaba i czuła, wymarzyła na własną miarę… Niejedno słowo „pisma” wówczas dopiero daje się z takiemi obrazami pogodzić, kiedy rozliczne skrupuły wypaczą w „wyjaśnieniu” to „słowo pisma” wedle własnej potrzeby, aż zniknie ta resztka prawdy, jaka się zachowała w legendzie.
Bluźnierczą wydałaby się takiemu czułemu wyjaśniaczowi „pisma” myśl, że Mistrz mógł w swem życiu odczuwać w sobie tę siłę miłości, którą „sługa” jego odczuwa wprawdzie w swem ciele, bez względu na to, czy jest mu ona dozwolona wedle mniemania jego wiary, czy nie, a którą musi jednakże nazwać „grzeszną”, gdyż nie wie nic o jej boskości! Bluźnierstwem wydaje mu się, że ta forma miłości płynąć ma z tej samej siły, która stwarza ową najwyższą miłość, co stała się w życiu wysokiego Mistrza nauką i czynem, co dała mu moc do czynu miłości, przez który ukoronował on całą ludzkość na krzyżu! A jednak, przyjacielu mój, nie znajdziesz nigdy tej miłości, którą znał Mistrz, jeśli budzić w sobie będziesz tylko mdłe uczucia, zaś swą życzliwość dla ludzi łącznie ze współczuciem nazywać będziesz miłością!
Nie zgadza się z tym obrazem bezsiły jako „miłości” Mistrz, który w otoczeniu swych uczniów kręci powrozy, aby wypędzić ze świątyni kalających ją przekupniów, który depcze złoto lichwiarzy, a kapłanom swego ludu rzuca owe złe słowa, których mu w mściwości swej nigdy nie przebaczą! Aby uzgodnić to postępowanie z własnem niepowołaniem, trzeba było wynaleźć słowa o „gniewie Bożym”, nie zawahano się przypisać Bogu Mistrza owej nieprawości, cechującej ponurego Boga plemiennego, którego pokonał niegdyś Mistrz swomi grzmiącemi słowami: „Atoli ja wam powiadam…!”
Ach nie, jeśli chcesz, aby miłość spłodziła w tobie rzeczywistość i życie, innemi musisz iść drogami, niż te, które ci ukazano! Czyż nie rozumiesz, że siła miłości na swym najwyższym szczeblu z pewnością nie okaże się w słabszych przejawach, niż tam, gdzie w niskiej już postaci tak potęguje twe myśli i czyny, iż często zrywasz więzy, które wydawały ci się niezmożonemi?!? Tylko gdy szukać będziesz w sobie czegoś, co i w najwyższej duchowości te same siły budzi i rządzi wszystkiem, co cię trzyma w więzach, będziesz mógł znaleźć w sobie miłość, którą żył Mistrz! Wówczas osiągniesz wolność „dzieci Światła” i ów „pokój, którego świat nie może dać”! W słowach wieści prastarej nie wolno ci widzieć jeno „przykazań”! Wierz mi i nie daj się zwieść spaczonym wieściom: Mistrz nie użył nigdy słowa „przykazanie” i nigdy „przykazań” nie dawał! Nawet „przykazania” miłości, które podaje wieść, nie sformułował nigdy! Tylko przywiązanie uczniów jego do „przykazań” i „spełniania przykazań” stworzyło taką formę jego nauki!
Nie potrafili oni rad jego rozumieć inaczej, niż jako „przykazania”! Wierni starym zwyczajom żydostwa, potrzebowali oni przykazań i groźby kary za pogwałcenie przykazania! Jeśli Mistrz mówił o szczęśliwości, oni tworzyli wedle słów jego „receptę” szczęśliwości! (Ufam, że wybaczysz mi tutaj ten wyraz?!) To, co zawiera ta stara wieść już w najwcześniejszych rękopisach, jest tylko oddźwiękiem nauki Mistrza… Występnem przedsięwzięciem byłoby czynić ducha wieczności odpowiedzialnym za takie zapisanie nauki, przy którem pisarze sami, opanowani już przez obłęd dawnej nauki o Bogu, przenikającej ich epokę, i nie wyzwoleni z pod panowania okrutnego Boga plemienia, usiłowali odtworzyć na nowo z własnego skażonego poznania naukę Mistrza, która słabo żyła w ich pamięci, i nie mogli nawet spostrzec, jak bardzo ją przeinaczają!
Nigdy nie dawał wysoki Mistrz uczniom swoim „przykazań”, inaczej bowiem nie byłby Świecącym, którym był i jest! Nauka jego była: „Błogo ci!” i „Biada ci!” – jak nauka wszystkich tych, co są jego Braćmi. Umiał on błogosławić i umiał potępiać, ale daleki był od „rozkazywania”! Jako Świecący wiedział aż nadto dobrze, że z „przykazań” nie może nigdy płynąć błogosławieństwo, i że szczęście osiągnąć można tylko pożądając go z wolnego wyboru. Chcąc sobie w ten sposób uratować naukę Mistrza ze starej wieści będziesz musiał odrzucić niejedno, co od młodości stało ci się drogie i cenne!
Strzeż się, abyś nie odrzucił zbyt wiele jako błędne! Czekaj pierw chwilę, aż prawdziwy sens moich słów zbudzi w tobie własne przekonanie! Dałem ci wszystkie kryteria prawdziwych „słów Pana”! „Kyrios” = „Pan”, tak i dziś jeszcze nazywają wszędzie, gdzie mówią po grecku, człowieka, który nie jest żebrakiem! „Kyrie Eleyson” „błaga cię żebrak”! Niechaj cię to pouczy, abyś z fałszywej trwogi nie tłumaczył sobie błędnie słowa: „Pan” w owej starej wieści!
„Rabbi” nazywali uczniowie Mistrza swego, a i ten wyraz spowodować może błędne tłumaczenie bowiem tytuł ten nosi dziś jeszcze przed wszystkimi kaznodzieja synagogalny. Muszę ci jednak powiedzieć, że dziś jeszcze w gminie żydowskiej nazywa się biegłego w piśmie honorowem imieniem „Rabbi”, choćby zajmował się on rzemiosłem lub handlem. Nie inaczej też używał tego tytułu cieśla, który był Mistrzem wysokiego Światła, członkiem świetlanej Gminy na tej ziemi, o której dana ci była wieść, jako o „Białej Loży”! [W rzeczywistości w czasach życia Mistrza, tytuł Rabbi stosowano tylko i wyłącznie do Kapłanów Izraela, o czym autor w czasie pisania dzieła nie wiedział, zatem Mistrz był członkiem owej kasty kapłańskiej – Przypis Redakcji].
Ci, którzy są jego Braćmi w Zjednoczeniu Duchowem, nazywają go „wielkim Miłującym”, bowiem nikt przed nim nie spełnił tak wielkiego czynu miłości, jak on, który się z wolnej woli poświęcił na ofiarę, i nikt po nim nie spełni czynu, któryby można porównać z jego czynem, przez który po wszystkie czasy i dla wszystkich ludzi zmieniła się „aura” duchowa tej ziemi. Świadom jestem, że słowa moje nie mogą ci powiedzieć, czem jest owa miłość, która się stała życiem w tym największym Miłującym, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia… Mogę ci tylko wskazać, jak znaleźć możesz ślad tego życia, mimo wszelkich zasłon, pod jakiemi ukryta jest wieść, oznajmiająca ci o tem życiu. Obyś odczuł nieskazitelnie w swem wnętrzu życie tej nauki, iżby Mistrz znalazł w tobie godnego ucznia! Lecz wiedz, że i to wszystko, co ja ci mogę dać, pochodzi z tego samego źródła, z którego niegdyś czerpał Jehoszuah, jako Świecący Praświatła!
Nie ma ani słowa, które powiedział niegdyś „wielki Miłujący”, a którego i ja nie mógłbym w tej samej mierze powiedzieć, gdyby tego było trzeba… Pod jednym jednak względem muszę przed nim skłonić głowę, a że wiem o tem istotnie, tedy wiem także, iż niema pośród mych Braci nikogo, kto by pod tym względem nie musiał przed nim kornie głowy schylić. Mam tu na myśli miarę miłości, która dokonała się w nim i w jego dziele! Z jego miłości przyjdzie i dla ciebie życie, jeśli potrafisz pojąć, co staram ci się we wszystkich swych pismach obwieścić! Błogo ci, jeśli nie będziesz się „gniewał” na moje słowa, gdyż stał się on „Bogiem” dla ciebie! – Bo Yin Ra.
Foto: Jehoszuah – Jezus jako typowy mieszkaniec Palestyny
Mistyczny obraz olejny pędzla Bo Yin Rare
O praogniu miłości
Nie mów, iż posiadasz miłość, póki nosisz jeszcze w sobie troskę o siebie samego! Podobnie „liljom polnym”, co rosną dziko na dalekich przestrzeniach Wschodu i „ptakom niebieskim” podobnie, nie wolno ci znać więcej troski o siebie samego, jeśli chcesz się stać zdolnym do miłości w jej najwyższej postaci! Póki dręczy cię jeszcze troska o siebie i swój los ziemski, zaiste, nie wiesz jeszcze nic o miłości, której nauczał niegdyś wysoki Mistrz, o tej miłości, która jedynie zdolna jest obdarzyć cię wolnością. Sam oddajesz się w niewolę trosk swoich i nic wobec nich zdobyć nie możesz!
Boska siła leży w tobie odłogiem, bowiem nie umiesz jej używać! A może „kochasz” „z całego serca” wszystkich, co ci są „drodzy”, których nigdy w tem życiu ziemskiem nie chciałbyś utracić, może stworzyłeś w sobie „powszechną miłość do ludzi”, ba, może „kochasz” zwierzęta i rośliny, może „kochasz” wszystko, co tylko widzisz? Zdziwisz się, gdy ci powiem, że mimo to nie żyjesz jeszcze w miłości!!! Gdy o człowieku, którego „kochasz” na swój sposób, powiadasz: „kocham go”, zawarte jest w tem pewne uczucie posiadania. Do tego właśnie „posiadania” i do zadowolenia z „posiadania” sprowadza się wszystko w twojej „miłości”, – choćby to „posiadanie” polegało jeno na tem, że go widzisz i słyszysz!
Atoli miłość, o której mówi nauka „wielkiego Miłującego”, miłość, którą wieścić ci ma ta książka, jest siłą praświatów, która tak cię powinna przeniknąć, jak przenika cię w dreszczu wszechmożnym niższa postać tej samej siły, kiedy płoną w tobie ognie miłosne twej ziemskiej zwierzęcości! W tej „ziemskiej” miłości pożądasz jeszcze, bowiem tu miłość pragnie przedmiotu miłości; atoli w jej „niebiańskiej” postaci staje się ona sama sobie przedmiotem miłości, tak iż wszelkie pożądanie opuszcza cię! W „ziemskiej” postaci jest miłość pożądaniem, żądaniem, chwytaniem w zewnętrzności i ściąganiem ku sobie; w postaci „niebiańskiej” staje się ona światłem wewnętrznem, promieniowaniem i darowaniem ciepła, wypływem z wnętrza ponad wszelką zewnętrznością… Dopiero ta wysoka postać miłości sprawia wszystkie prawdziwe cuda duchowe wewnętrznego przebudzenia, powoduje, iż „samo przez się” powstaje w tobie wszystko to, o zdobycie czego teraz tak się starasz.
Twa życzliwość dla ludzi i duchowe pragnienie posiadania, które nazywasz „miłością”, nigdy nie mogą cię obdarzyć mocą, która zaiste „silniejsza jest niż śmierć”! Lecz wszystko to, co dotąd określałeś wyrazem „miłość”, nie myśląc tylko o najniższym szczeblu miłości, gdzie pożądają się ciała, wszystko to wówczas dopiero udoskonali się prawdziwie, gdy ty sam napełniony zostaniesz praogniem miłości!
Z całej twej istoty będzie wówczas wypływać to, co teraz usiłujesz jeszcze z trudnością urzeczywistnić. Co dzisiaj jest dla ciebie „obowiązkiem” lub „cnotą”, stanie ci się wówczas zrozumiałem dopełnieniem twego bytu! Nie możesz rozpłomienić w sobie praognistej siły miłości, nie wylewając z siebie w ciągłym potoku jej promieni, a wszystko, co ci jest bliskie, odczuwać będzie to ciągłe promieniowanie. Lecz jeśli chcesz zapłonąć słonecznym ogniem najwyższej miłości, wymagane jest od ciebie nawrócenie wewnętrzne.
Będziesz musiał chcieć się zmienić, jeśli chcesz widzieć się zmienionym! Dotąd byłeś nawet w sferze duchowości żądającym, lecz dać można ci to tylko, czego jeszcze nie posiadasz. Że jednak posiadasz w sobie wysoką siłę miłości, o której mówię, tedy nie trzeba ci jej dopiero dawać i od ciebie tylko zależy, czy zechcesz jej używać! Musisz chcieć stać się „słońcem”,„słońcem”, które świeci samo z siebie, a wnet zapłoniesz w najwyższej miłości! Odczuwasz jeszcze zbyt wielką trwogę przed tem zapłonięciem! Odczuwasz może w sobie umiarkowane ciepło i zadawalasz się tem, a potem dziwisz się, że promienie tego słabego ciepła nie zdołają zdziałać nic w tobie ani na zewnątrz, że nawet w twym losie ziemskim są zupełnie bezsilne!
Nie przeczuwasz jeszcze, jaką Moc promieniowania mógłbyś osiągnąć, gdybyś chciał zamienić się sam w „słońce”, a nie oczekiwać tylko gnuśnie promieni innych słońc! Wszystko w tobie musi chcieć stale dawać, jeśli pragniesz otrzymać z siebie najwyższe, co w tobie samym jest zawarte! Choćby to, co masz do oddania, wydawało ci się szczupłem, jednak wystarczy to, aby cię doprowadzić do stanu promieniowania. O pewnym księciu indyjskim głosi podanie, iż zapytał on razu pewnego yogina, jakie są uczucia człowieka doskonałego (siddha). Atoli yogi odparł, iż podobnie pytano go kiedyś o uczucia miłującego, on zaś mógł odpowiedzieć tylko:
„Dowiesz się o tem, gdy będziesz miłującym”.
Tak i ja mogę tu mówić o najwyższej formie miłości, jako wieczystej mocy praświatów, jedynie obrazowo, bowiem tak samo nie mogę ci „wyjaśnić” w słowach tej „niebiańskiej” miłości, jak nie potrafiłbym ci w słowach uprzystępnić owej innej postaci miłości, którą – że w ziemskim tylko bycie się objawia – zwie się miłością „ziemską”. W obydwu wypadkach musisz zapłonąć miłością, jeśli chcesz wiedzieć, czem jest w rzeczywistości miłość w tej czy innej postaci!
Podobnie jak nosisz w sobie „ziemską” postać miłości, choć żar jej chwilowo może cię jeszcze nie przenika, tak jest też w tobie każdej chwili i owa „niebiańska” postać tej samej siły, która w działaniu swem wykracza daleko poza ten byt ziemski i daje ci na ziemi wolność boską, bowiem wszystko, co cię może spotkać, musi jej być posłuszne.
O takiej miłości i jej wszechmocy mówił niegdyś ów wysoki Mistrz z Nazaretu, a i on sam czerpał całą swą potęgę z takiej miłości… O takiej miłości mówił ów miłujący, który był największym głosicielem nauki Mistrza, taką miłość miał on na myśli powiadając o sobie: „Gdybym nie miał w sobie miłości [greckie: agape], byłbym spiżem grzmiącym lub podobien byłbym do dźwięczącego dzwonu!” I jedno i drugie wydaje dźwięk pod uderzeniem zewnętrznem, ale jednemu i drugiemu brak wewnętrznego życia, któreby zdolne było spłodzić z siebie dźwięk.
Jak długo jeszcze zamykać ma człowiek ziemi swe serce przed taką miłością [Agape]?! Nieliczni tylko wiedzieli o niej, nieliczni tylko stali się jej naczyniem z pośród wszystkich pokoleń, które darzyło światłem to słońce ziemskie. Siły zewnętrznej przyrody ziemskiej z dawna nauczyły się uznawać człowieka za władcę, atoli w swem królestwie wewnętrznem zadawała się on bezsilnemi próbami paktowania ze swemi siłami, bowiem nie zna w sobie wysokiej mocy, dzięki której mógłby nie tylko stać się panem wewnętrznych sił swej natury fizycznej, ale mocen byłby wywierać najwyższy wpływ na zewnątrz. Gdziekolwiek dusze budziły się z ciemności, gdziekolwiek dokonywał się czyn wysoki, gdziekolwiek zwierzę w człowieku poddawać się musiało człowiekowi ducha, tam budziła się w jednostkach owa moc dostojna i płynęła ku innym, aby ich rozpłomienić…
Podobnie i dla tych dni obłędnej nienawiści, gdy wzrasta znowu w moc „Bóg zemsty”, obezwładniony niegdyś przez naukę wielkiego Miłującego z Nazaretu, dla tych dni babilońskiego pomieszania umysłów, jadowitego szału zniszczenia, przeciwstawiającego się woli twórczej, dla tych dni, co jak ciosy młota piekielnego obłędnych szatanów spadają na biedną ludzkość, aby zamienić w chaos barbarzyński, w gruz plugawy to, co zbudowało światło ducha w walce z ciemnotą zwierzęcą, i dla tych dni koniec nastanie wówczas dopiero, gdy wszechmoc miłości koniec ten przyniesie. Wzbierającej pożogi, co śle dziś na lądy i morza czarno opary duszących dymów zatrutych, nie zgaszą upusty wodne wielkich mówców.
Zielone listowie, co tli się oto, pragnęło ciepła słonecznego, a nie znajdując „słońca” w dniach dzisiejszych, stało się w tęsknocie swej do światła i ciepła: łupem podziemnych pożarów. Błogo temu, kto nie musi tu wyznać o sobie samym: „I ja byłem kiedyś jednym z tych, co odmówili ciepła słonecznego temu młodemu lasowi, który teraz niszczeje w ogarniającym świat pożarze lasu!”… Teraz nie czas już „gasić” tego, co spłonąć musi samo w sobie; ale niechaj się nikt nie łudzi: tęsknota do światła i ciepła nie opuści i serc tych, co nie stali się ofiarami tej pożogi, bowiem tęsknotę tę zbudziła pragłęboka wola, a żadna moc ziemi nie przeszkodzi woli tej, aby się spełniła! [Owa tęsknota na Wschodzie zwana jest Mumukshu – Przypis Redakcji].
To, co płonie, jest oczywiście stracone, a z niem i dobro drogocenne, co stało się niegdyś udziałom ludzkości, atoli młoda zieleń ziemi nie ulegnie po raz drugi zniszczeniu, nie stanie się na nowo chciwie zdobytym, pożądanym żerem ognia podziemnego! I tutaj czynni są zaiste wysocy strażnicy, choć nie wolno im było przeszkodzić, aby uległo zniszczeniu to, co nosiło w sobie samem wolę zniszczenia… A ci wysocy strażnicy, co tu są czynni, potrafią rozumnie uchronić przed ogniem zniszczenia ową młodą zieleń, i jako prawdziwi przyjaciele ludzi, pełni zrozumienia i pełni rady, we współczuciu odeślą na powrót do grobów chrzęszczące kościotrupy, co niby potworne nietoperze ogromnym płaszczem zakrywają słońce, a światło słoneczne będzie mogło wreszcie dać wszelkiemu życiu całe ciepło swych promieni. Nie wobec upadku Zachodu stoi teraz ludzkość, jak mniemają niektórzy, lecz najwyższe jego wzniesienie się zażądało ofiary, którą opłakuje dziś trzeźwy człowiek Zachodu!!!
„Kto uszy ma, iżby słyszał – niechaj słucha!”
Znaki czasu obecnego zaiste inaczej należy tłumaczyć, niż chce mędrkujący sceptycyzm, żonglujący akrobatycznie kulami myśli i czyhający na poklask tłumu! Potrzebna tu jest „cierpliwość i wiara świętych”! Nie tych, co uważają się za „świętych”, bowiem na podobieństwo gadów pełzających wykręcają się od wszelkiego uwikłania się w winę, lecz tych, co jako prawdziwi synowie ziemi śniąc o szczęściu, byli po wsze czasy „solą ziemi”!
Już wnuki nasze nie będą znać więcej tych dni ślepego obłędu, kłoniących się ku końcowi, choć ostateczny koniec wydawać się może jeszcze daleki. Co więcej, nie potrafią oni już zrozumieć tego stanu chorobliwego umysłów, na modłę których odbywają się dziś tańce obłędne. Tych umysłów, co w uwikłaniu ciemnych mocy, którym się same oddały, otwierają głupocie drzwi i wrota, jak gdyby „człowiek” był tylko biednem zwierzęciem ziemi, znacznie biedniejszem, niż wszystkie inne zwierzęta ziemi, do których sam się zalicza, póki nie wie, że jest furtą zbawienia dla człowieka ducha, że najwyższa postać miłości dała mu moc cudowną, co może tak odmienić oblicze tej ziemi, iż wszelkie zło, spotykające człowieka na ziemi – choroba, nędza i ból, zniknąć z niej będą musiały, jak znikły owe potwory, przed któremi pierwotne zwierzę człowiecze początkowo uciekało, a potem nauczyło się je pokonywać.
My, nad głowami których ciąży cień śmierci tych dni ponurych, jesteśmy grabarzami starego czasu, a zarazem płodzicielami nowego życia, co ziemię tę kiedyś ma ożywić! Od nas zażąda odpowiedzialności ludzkość, którą ziemia ta kiedyś nosić bodzie, gdy owo kosmiczne: „Stań się!” zagrzmi poprzez wszystkie sfery, które się stały schroniskiem człowieka ducha, kiedy się niegdyś sam pozbawił Boskości i skazał na nieprzeczuwany los tułaczy! My to zmienimy oblicze ziemi, albo też staniemy się hamulcem dla tej zmiany, acz późniejsze dopiero pokolenia zebrać będą mogły plon naszego siewu!
Nie sądź jednak, jakobyśmy my sami już nie mogli ujrzeć spełnienia naszego czynu, choćby nam dane było tylko kwitnienie, tam gdzie nasi spadkobiercy zbierać będą owoce! Im wcześniej skłonimy siebie samych do trzeźwego czynu, tem pewniej ujrzymy pąki kwietne, rozwierające się z tego czynu, który jest czynem serca; pąki kwietne, co kiedyś staną się owocami dla naszych następców! Los powierzył woli naszej w tych dniach poważnych coś niepojęcie wielkiego i zaiste: „rozkoszą jest żyć” w takich czasach dla każdego, kto potrafi trzeźwo i odpowiedzialnie ocenić wartość swego jednostkowego życia dla całej przyszłości nadchodzących pokoleń!
I gdzież są owi głupcy, co wierzyli niegdyś, że dzieło ich mózgów tworzy wieczne trwanie! Znikając jak ostatni żebrak, którego imienia nie zachowała żadna wieść, zamiera dzieło ich w nowym okresie, którego oni, mimo całej swej opiłości wiedzą, nie mogli nawet przeczuć, którego przyjścia nie potrafili dojrzeć, bowiem wierzyli, iż jaźń ich myśli świecić będzie wszystkim przyszłym pokoleniem. Tak i dziś jest pośród nas wielu próżnych głupców, co uważają się za mądrych i zadowolenie znajdują w wielkim geście mądrych wiedzących.
Nie wszyscy wiedzą, że się mylą, a niejeden wierzy, iż jest sługą prawdy, atoli w dzisiejszych dniach przewartościowania wszystkich wartości stworzył czas nazbyt wielu ludzi, którym już „sumienie” przeszkodzić nie może tam, gdzie opętał ich szał ich złudzenia i przez naukę swą pociągają tysiące ludzi ku zgubie, oszołomieni mocą tej nauki, mocą uwodzenia dusz, i otoczeni obłokiem próżności na widok mnogości słuchaczy, zdążających za ich sztandarem. „Atoli przyjdą fałszywi pomazańcy i fałszywi prorocy…” Jak nie powierzysz się znachorowi, gdy idzie o życie twego ciała ziemskiego, podobnie nie wolno ci powierzać swej duszy każdemu, kto twierdzi, iż potrafi zachować życie twej duszy!
A jeśli nawet w niewielu tylko sprawach czujesz się pewny, posiadasz jednakże w sobie pewność, która cię nigdy nie opuści, gdy iść będzie o zachowanie twego biednego ciała ziemskiego! Taką samą pewność posiadasz, gdy idzie o życie twej duszy, ale, że możesz utracić duszę bez szkody dla życia ciała ziemskiego, tedy prawie nie zwracasz już uwagi na znaki ostrzegawcze, które powstają w twem wnętrzu, ilekroć życie twej duszy popada w niebezpieczeństwo. Lecz jak powstaje w tobie wnet nieufność, gdy w przypadku niedoli twego ciała zbliża się do ciebie niepowołany, tak też uczujesz ostrzeżenie, gdy w niedoli twej duszy zaofiaruje ci się nauczyciel, który zaprawdę sam bardziej potrzebowałby nauki, niż ty, który wezwałeś go na pomoc, nie wiedząc nic o innej pomocy!
Nie jesteś przeto bynajmniej bez winy, gdy ufnie powierzasz się błędnym naukom, bowiem praprzyroda dała ci zdolność rozpoznawania, i tylko własna twa opieszałość jest winna, jeśli nie rozpoznajesz wnet, że poddałeś swą duszę „przewodowi”, któryby sam jeszcze potrzebował przewodu! W tych dniach poważnych winieneś podwójnie być przezornym, bowiem wiesz, iż postępowanie twe pchnąć może lub zahamować niezliczone przyszłe pokolenia! [Autor pisząc te słowa miał na myśli szerzącą się w owych czasach zarazę księży i pastorów, którzy co chwila ogłaszali nową interpretację Biblii, Ewangelii i jedynie prawdziwą naukę mistrza Jehoszuah, a stworzyli w sumie kilka tysięcy nowych, zwalczających się zborów i kościołów, a każdy bardziej pomylony od poprzednich – Przypis Redakcji].
Praogień miłości chce się stać w tobie życiem, ażeby życie jego, płodząc dalej z ciebie, stworzyło kiedyś nowe życie. Jeśli nie stałeś się sam z miłości życiem, jakże chcesz się stać źródłem nowego życia? Dlatego musiałem ci tu pokazać, czem jest miłość, ta miłość, o której powiada ci stara wieść, co daje ci oznajmienie o miłujących w najwyższym sensie. Dlatego musiałem odsłonić ci życie owego „wielkiego Miłującego”, który, dokonał niegdyś najpotężniejszego czynu miłości. W ostatecznem dokonaniu swej miłości z łatwością zerwał on owe pęta, co od czasu, gdy człowiek ducha wcielił się w postać zwierzęcia ziemi, żelaznemi skręty otaczają wszelki byt człowieczy. Atoli on nauczał:
„Kto chce być uczniem moim, niechaj pójdzie za mną!”
Śmiesznie głupimi są owi marzyciele, co sądzą, iż wystarczy im naśladować w sprawach zewnętrznych tryb postępowania prapotężnego Mistrza, aby być przezeń uznanymi za wyznawców, za „uczniów”, w tym sensie, w jakim mówi o tem pismo. Gdyby mogli domyśleć się, kim był on i jest, zaprawdę, zarzuciliby swą głupotę. Atoli ty, do którego tu mówię, nie bądź również powolnym słuchaczem takiego obłędu! Zaiste, dość już jesteś pouczony! Jeśli chcesz się istotnie okazać godnym cieśli, który był Świecącym Praświatła, podobnie jak ten, komu te słowa zawdzięczają swe ukształtowanie, tedy bądź gotów zbudzić w sobie wysoką miłość, która musi cię strawić, jeśli chce ciebie samego zamienić na nowy byt!
Wówczas dopiero będziesz naprawdę jego uczniem, jego wyznawcą! Wówczas dopiero będzie on znał ciebie w swej miłości, jak znał siebie samego w miłości swego „Ojca”! Wówczas dopiero będzie on mógł uznać cię za jednego z tych, kogo miłuje „Ojciec”, bowiem znaleźli oni dokonanie w „Synu”… Wówczas dopiero stanie ci się Jehoszuah, cieśla z Nazaretu, o którym opowiada ci stara wieść, a który obcym ci się stał z winy głosicieli starych legend o bogach, co go w swą złudę udrapowali, gdyż zdawał im się zbyt bliskim ludzkości, wówczas dopiero stanie ci się on bliski, i wówczas dopiero będziesz mógł w prawdzie powiedzieć: „Wiem, iż zbawiciel mój żyje!” żyje „Syn” człowieczy, co niegdyś mógł był powiedzieć swym uczniom, iż zostanie przy nich „aż do końca świata”! – Bo Yin Ra.
[Opisana idea Praognia Miłości bardzo dobrze odpowiada wschodniej idei Kundalini Śakti, także opisanej jako Słoneczna Moc i Siła Praświatła, Moc czy Siła w swej naturze ognista, ciepła, słoneczna i miłosna – Przyp. Red.]
Foto: Himavat – Obraz Bo Yin Ra ukazujący Światło Himavantu
Światło zbawienia
Ci, co w czasach dzisiejszych czytają te słowa, są wyznawcami rozmaitych wierzeń, i trudno jest skierować ich serca do owego jedynego celu najwyższego, z którego wiecznie płyną, w świat, dusz jasne promienie miłości, wyzwalając, co było związane, aby potem powrócić do praźródła wszelkiej miłości, które szafuje miłością, bowiem samo jest tylko miłością.
Znajdzie się niejeden „wierzący”, co z uśmieszkiem wyższości wyrzeknie się takiej nauki… A inni, których dawno już nie krepują więzy jakiejkolwiek wiary, w ślepem podejrzeniu bronić się będą chcieli, jak gdyby nauka, którą głosi tu słowo moje, była jeno zmartwychwstaniem starego obłędu ludzkości, przekształconego w nowem błędnem wierzeniu, które, gdyby tak było – z pewnością roztoczyłoby nowe ciemności nad duszami. Atoli ja daję tu jednemu jak i drugiemu tylko uzasadnienie jego własnego poznania, tego bowiem uzasadnienia ostatecznego brak wszelkiej wierze, która nie dosięga najgłębszych podstaw swej nauki, a wszelka wiedza wówczas tylko jest uzasadniona, gdy zapuści korzenie w głębiny skalne, zawdzięczające swe powstanie wieczności…
Światłem wyzwolenia jest owa wysoka miłość, którą rozniecić chcą w tobie słowa moje, bez względu na to, czy żyjesz pobożnie wedle starych dogmatów, czy też stworzyć chcesz sobie własne dogmaty. A kiedy świadczę ci o owym „Wielkim Miłującym”, o którym ciasna wiara sądzi, iż dla niej jedynie zmartwychwstał, acz w czynach jej dość często służył obraz jego za tarczę nienawiści, tedy świadectwo moje jest dziełem jego własnej woli. Bowiem w ostatnim swym czynie miłości przed śmiercią ziemią dał on święcenia całej ludzkości i stał się „zbawicielem” dla wszystkich, wyzwalając ludzkość z więzów, które zerwać mógł tylko miłujący, co przewyższył wszystkich, żyjących na tej ziemi w miłości, pod względem rozwoju siły ognia miłości.
On, który w doskonałości świetlanej darował niegdyś siebie samego całej ludzkości, acz pierwej chciał tylko dać szczęście ludowi, z którego pochodziło jego ciało ziemskie, bliski jest wszystkim, co go wzywają, a jeśli szukasz go w jego miłości, znajdziesz go, czy praktykujesz stare obrzędy, kryjące w sobie tak wiele wysokiej mądrości, której cześć winieneś oddawać, gdy ci ją duch twój odsłoni, czy też, wedle swego usposobienia, czujesz się obcy takim obrzędom, a tylko w tęsknocie swego serca na swój sposób go wzywasz.
Z tymi, w których krąg Świetlany był wpleciony, zanim jeszcze otrzymał ciało ziemskie, żyje on tutaj w duchowej dziedzinie ziemi w całej rzeczywistości duchowego ukształtowania, które stało się jego udziałem, gdy dusza jego z powrotem oddała się w ręce „Ojca”. Powiedziałem ci już w innej książce – o ile daje się to w słowach powiedzieć – że ten „Ojciec” wszystkich Świecących Praświatła jest owym wiecznie z prasłowa świetliście płodzonym człowiekiem ducha, sam „słowem” w „słowie” i „Bogiem u Boga” – wielkim „Starcem”, który jest w „początku”, który stanowi sam pierwsze samoukształtowanie prasłowa „człowiekiem wieczności”, trwającym wieczyście w swem pierwszem spłodzeniu, pojmowanym w starej nauce jako najwyższy z „aniołów”, koroną owej hierarchji duchów, która stworzyła sobie tu na ziemi w Świecących Praświatła „budowniczych” owego „wielkiego mostu”, wiodącego człowieka ziemi z królestwa zwierzęcia, tak iż może on odnaleźć swą ojczyznę duchową, którą utracił był przed eonami.
W każdym ze Świecących Praświatła jest „Ojciec” ten w istocie, wiecznie płodząc dalej „Syna” swego, Świecącego, zjednoczony z jego świetlanem przyrodzeniem, dla którego to ciało ziemskie jest tylko zewnętrznym wehikułem, występującym w ziemsko-człowieczem życiu po to jeno, aby móc oddziaływać po ziemsku na to, co wymaga ziemskiego ukształtowania. Tak więc mógł zaprawdę powiedzieć Mistrz z Nazaretu do uczniów swoich: „Kto widzi mnie, widzi i Ojca mego” i „Nikt nie dotrze do „Ojca”, jeno przeze mnie”.
Chętni pomocnicy dani ci są tak oto w twym bycie ziemskim, zawsze bliscy duchowi twemu, jeśli czynem potrafisz ich „wzywać”! „Nie ten, kto mówi do mnie: Panie, Panie! przyjęty będzie do Królestwa Niebieskiego, lecz ten kto czyni Wolę mego Ojca”, kto czuje w sobie tę wolę i spełnia ją w swym czynie! [Słowo „Pan”, „Panie”, jest bardzo niefortunne szczególnie w Polsce, gdyż jest wezwaniem imienia greckiego demona, satyra luieżnego o imieniu PAN właśnie, co jest wielce szkodliwe i niszczące dla każdej osoby, dlatego zaleca się jakieś inne słowo zamiast Pan, Panie! – Przypis Redakcji].
Nic ci nie pomoże samo tylko pragnienie; będziesz musiał „wzywać” całem swem postępowaniem w życiu, całym czynem i działaniem, a niejeden biedny i niepozorny człowiek, który spełniał tylko wiernie dzieło swych rąk, lepiej „wzywał” częstokroć niż inny, dostojny, który znał wszystkie pisma i z dawna uważał się za godnego, aby się doń pomocnik „musiał” zbliżyć, dodając mu przez to więcej jeszcze „dostojeństwa” w oczach innych! Rozum ludzki wymyślił teleskop, w którym zawarty jest układ rozmaitych szkieł i luster, sprawiających łącznie w swem mądrem uporządkowaniu, iż najodleglejsze dale wydają się oku bliskie i cielesne.
Używając takiego teleskopu, musisz patrzeć tylko przez małą soczewkę, którą przeznaczył wynalazca na to, aby była najbliższa twemu oku. Promienie świetlne ze świata zewnętrznego dotrą do ciebie wówczas w taki sposób, iż dal stanie ci się bliską. Tak i w duchowości pojąć możesz Boskość wówczas jedynie, gdy zwrócisz się na sam przód do tych, kogo wieczyste Praświatło samo przeznaczyło do tego, aby byli dla ciebie pośrednikami jego promieni.
W Świecącym będziesz widział jedynie pierwiastek boski, on zaś sam znikać będzie przytem, podobnie jak kiedy patrzysz przez teleskop, nie widzisz soczewki jako takiej, lecz przedmiot, którego szukasz w oddali. Jak jednak soczewka teleskopu, która najbliższa jest dla oka twego, sama przez się nie mogłaby ci pomóc, gdyby w teleskopie nie były zawarte inne systemy szkieł i luster, tak i Świecący nie mógłby ci pomóc, gdyby nie było pomiędzy nim a najwewnętrzniejszym Prabytem Boga, o zrozumienie którego idzie, owej wysokiej hierarchii ducha. Kiedy objawia ci się Świecący Praświatła, patrzysz poprzez całą tę hierarchję w najwewnętrzniejszą Boskość.
W obrazie tym może ci się stać zrozumiałem niejedno słowo Mistrza z Nazaretu, nauczysz się też w ten sposób odróżniać, co mówił on niegdyś od siebie, jako człowiek ziemski swego czasu, a gdzie na innych miejscach znika zupełnie jako człowiek, i głosi ci tylko najwewnętrzniejszą treść Boskości, pra–słowo,bowiem co w obrazie tym dotyczy widzenia, z łatwością możesz też sobie zastosować do słyszenia…
A oto inny obraz, aby ci coś innego wyjaśnić: Jak ze studni o wielu rurach ujściowych z każdej rury płynie stale ta sama woda z tego samego źródła, a jednak jedna rura nadać może strumieniowi wody wedle swego kształtu odmienną postać, niż inna, która z kolei odmiennej udziela mu postaci wedle własnego kształtu, tak też i każdy z oddzielna z pośród owej Społeczności Światła, w imieniu której przemawiam, dawać ci będzie stale tę samą mądrość, tę samą naukę, acz zewnętrznie, zgodnie z właściwościami nauczającego, może ona nosić postać nader różnoraką.
Jest dla ciebie rzeczą wielkiej wagi pamiętać o tem, abyś nauczył się znajdować pod najrozmaitszemi postaciami zewnętrznemi zawsze tę samą, jedyną Wieczną Prawdę, która może się podporządkować wszelkim właściwościom jej głosiciela, a jednak nigdy się nie odmieni. Tak więc wszelka nauka, czerpiąca ode mnie swą postać zewnętrzną, z pewnością nie da ci nic innego, jeno to, co płynęło z nauki Jehoszuah, „wielkiego Miłującego”, i nauczysz się tu rozmaitych rodzajów czerpania strawy z tego samego źródła…
Co więcej, nauczysz się dopiero prawdziwie tłumaczyć potężne słowo tego „wielkiego Miłującego”, gdy poznasz moją naukę, moją zaś naukę zrozumiesz aż do głębi ostatecznej, jeśli pojmiesz, jego słowa tak, jak je pojąć musisz, o ile nie chcesz sobie wskutek uzupełnień wszystkich wieków stworzyć takiego obrazu Mistrza, iż nic w nim nie będzie go przypominało takim, jakim był i jest.
Człowiekowi czasów dzisiejszych (a w takim charakterze muszę występować), trudno jest zaiste utorować drogę dla prawdy i rozjaśnić mroki tysiącoletnie, atoli trudniej jest usunąć wszystkie „zewnętrzne obsłonki własnego przyrodzenia i ukazać byt swego życia duchowego w nagiej prostocie sępim oczom, których niepodobna uniknąć tam, gdzie się na ziemi tej ukazuje prawda, zanim wysoka miłość nie rozpromieniła wszystkich dusz w żarze światła miłosnego. Spełniono tu najcięższy i najboleśniejszy obowiązek, a nikt nie może przedstawić sobie walk, jakie stoczyć tu musiała wewnętrzność z zewnętrznym człowiekiem, aby zmusić go do wyznania o sobie samym.
Oczywiście nauka, która stać się miała przeze mnie udziałem ludzkości, pod żadnym względem nie przestałaby być świadectwem prawdy, gdybym ani słowem nie wspomniał o sobie, jako przynależnym do owej wielojedności duchowej, z której czerpał niegdyś naukę „wielki Miłujący”. Atoli prawo wymagało tu spełnienia i zaiste powstałaby z tego gra w ciuciubabkę czy w chowanego, gdybym chciał powiedzieć, co musiałem powiedzieć, nie wspominając przytem nic o własnej możliwości sądu, o prapewnej wiedzy z siebie samego, jako danem założeniu swej nauki.
Nazbyt wiele tego, co ciemne i co długo trzymało dusze w błędzie, zostanie przez wyznanie me wyjaśnione, aby życzeniu memu mogło się stać zadość, aby wolno mi było ukryć starannie tajemnicę istoty swojej. Musiałem więc być posłusznym nakazowi… Atoli nie na wszystkich mych Braci nałożony jest taki obowiązek wyznania, dzieje się to tam tylko, gdzie wymaga tego prawo miłości. To, co mam dać światu w słowach swej nauki, świecić winno najodleglejszym jeszcze czasom, gdy wyczerpie się z dawna to, co dzisiaj widzi dla siebie niebezpieczeństwo w takiej nauce.
Jak ów „wielki Miłujący”, tak muszę i ja wyznać: nie nauczam zaprawdę „z siebie samego”, ze swego poznania ziemskiego, lecz daję wam to, co mnie dał „Ojciec”, któremu służę w miłości! Jest to najświętsze dziedzictwo wszystkich tych, co są w świetle spłodzonymi „Synami” „Ojca”! Tako was nauczam z pełni „słowa”, jak każe mi nauczać „Ojciec”, i wieszczę wam zbawienie w wysokiej miłości! Błogo tym, co naukę mą nie tylko czytają, lecz pozwalają jej w sobie osiągnąć spełnienie, tak iż rozjaśnić ona może sens ich życia i zapłodnić ich czyny! Znajdą oni wnet miłość, a rozgorzawszy w miłości, kiedyś wieczyste osiągną Światło! – Bo Yin Ra.
Foto: Mistrz Himavatu – Bo Yin Ra – w wieku lat 67
Siła twórcza miłości
Z prapotężną mocą objawia się miłość (greckie: Agape) już w swej ziemskiej niższej postaci i tu już ukazuje się ona jako siła twórcza, tak iż kulty prastare sądziły, że znajdą już w tej niższej postaci miłości tajemnicę ostateczną… Kulty takie zachowały się aż do czasów dzisiejszych, a błędne nauki przyswoiły sobie urojenie, rozpowszechniając je i w Krainie Zachodu. Fatalne siły niszczycielskie, wysłane z czarnych sklepień świątynnych satanicznych Azjatów [Babilon, Anunnaki], szukają w ten sposób ofiar wśród białej rasy! Atoli biedni oszukani, nie widzą ani tego, że wodzeni są na pasku niewidzialnym, ani że zbliżają się w ten sposób do celu, do któregoby zaprawdę nie dążyli, gdyby go znali.
Wierzą, iż są na tropie rozwiązania zagadki wszystkich zagadek, i pozwalają sobie wmawiać przez oszukujących samych siebie „adeptów”, że na tej drodze osiągnąć mogą boską wolność. W istocie zaś lecą nieświadomie naprzeciw zgrai piekielnych „psów otchłani”, którym już ślina ciecze z pysków, tak pali ich żądza rozszarpania ich dusz, podobnie jak rozszarpały już dusze tych, którzy się tym nieświadomym ludziom wydają świętymi, w ich szatańsko skażonem wierzeniu.
Wprawdzie Fallus i Yoni (Macica) były od najdawniejszych czasów świętemi symbolami, a oba te bieguny przeciwne tworzą świętą kotwicę najgłębszych misterjów w życiu ziemskiem, ale kto chciałby tu szukać, zanim jego będą szukali, niechaj się strzeże, aby nie pomieszał regjonów działania i nie wyciągnął z głębi zamiast „świętej kotwicy” wężów oślizgłych! Zaiste, niema zakresu sił okultywnych, któryby taką dawał możliwość omyłki, jak dziedzina misterjów seksualnych.
Biada tym, co chcą tutaj znaleźć, czego szukają!
W najlepszym razie zbudzą oni swe somnambuliczne siły, które chętnie obdarzą ich każdym omamem, żywiącym ich złudę, aż uroiwszy sobie w tem uwikłaniu, iż są znowu „jako bogowie”, za późno, kiedy zbawienie ich będzie już niemożliwe, odkryją kiedyś w zwątpieniu, iż dawali posłuch „wężowi rajskiemu” (Asmodeuszowi). Kto wie, iż jest na tych drogach, niechaj się spiesznie wyrwie z więzów, przykuwających go do dróg tych, bowiem niebezpieczeństwo jest nienazwanie wielkie! Atoli kto nie potrafi porzucić w potrzebie wszystkiego, co mu było miłe, gwoli „Królestwa Niebieskiego”, ten zaiste nie jest godzien „Królestwa”. Nie zdoła on zapobiec temu, iż wyrzucony zostanie „w ciemności najgłębsze”, jeśli nie na trwałe zniszczenie, to jednak na nieskończenie długą, ponurą mękę w świadomości własnej winy!
Wszystko, co mówią wysokie, często niejasne słowa o tej tajemnicy, otaczającej ziemską siłę płodzenia i jej organy, wtedy dopiero może być pojęte w prawdzie, kiedy się wie, że ukryte tu siły udzielają się w swej błogoczynnej postaci tylko dokonanym Praświatła, i tylko jako nieoczekiwany skutek dokonania! Kto jednak nie należy do tych, co osiągnęli najwyższą godność „Mistrzów”, zanim zrodzili się na ziemi, niechaj nie szuka niczego w tej dziedzinie, gdyż tego, co pragnie znaleźć, nie znajdzie nigdy, co zaś może znaleźć, uczyniłoby go tylko łupem mocy ponurych, w sieci których popadły z praczasów tysiące i tysiące tysięcy.
Częstokroć podziwiani za życia jako prawdziwi „adepci”, służyli oni swym niszczycielom za przynętę dla dalszych ofiar. Nie potrzebuję chyba dodawać, że znam wszystkie tajemne „metody”, zdolne rozpętać takie domniemane „siły duchowe”. Atoli znam też los tych, co je rozpętali i dlatego obowiązkiem mym jest ostrzegać wszystkich, co chcą się pozwolić ostrzegać.
„Kto uszy ma, iżby słyszał, niechaj słucha!”
Ci, których to dotyczy, nie będą mogli podnieść zarzutu, że nie podkreśliłem dość dobitnie, czego nie chciałbym dobitniej jeszcze podkreślać. Zasie wam wszystkim, którzy szukacie światła i oświecenia i nie chcielibyście poddać się złudnym siłom zwodniczym, mogącym wam dać to jedynie, co nagromadzone zostało w komórkach waszego ciała przez długie szeregi przodków – wam wszystkim chcę ukazać siłę twórczą miłości, która was już na tej ziemi może napełnić, chcę wam ją ukazać przy pracy tam, gdzie może się ona stać waszym udziałem bez najmniejszego niebezpieczeństwa, w owem wysokiem „niebiańskiem” oznajmieniu wieczystej miłości, wlewającej w was żywe światło i świecący ogień słoneczny [kundalini śakti], tak jak w „ziemskiej”, niższej postaci roznieca tylko płomień zmysłów, aby zachować wasz gatunek i dać wam w tym żarze przeczucie, że potrafi ona i coś wyższego zdziałać.
I w niższej jej postaci można zaiste znaleźć pierwiastek boski, jeśli się pojęło już, iż ta postać miłości i najwyższa jej postać są w istocie swej jednakie, różnią się zaś jedynie w sposobie działania. Ludzie, którzy to pojęli, nie będą oczywiście szukali w „ziemskiej” miłości „sił okultywnych”, mogą jednakże znaleźć w niej, gdy odczuwanie duszne przewyższy zjednoczenie cielesne, pierwsze przeczucie, które powiedzie ich wzwyż do najwyższej postaci miłości, gdzie staje się ona „niebiańską”, bowiem działanie jej wznosi się wysoko ponad to życie ziemskie, ponad najodleglejsze gwiazdy, w czyste królestwo świetlane wiecznego kształtowania się, które staje się udziałem tych tylko, co są „czystego serca”. Atoli nie jest ci konieczną na ziemi „ziemska” miłość, abyś mógł osiągnąć najwyższą „niebiańską” postać tej samej siły!
Wprawdzie nie masz oczywiście potrzeby uciekać przed „ziemską” postacią miłości, gdy chce się ona zbliżyć do ciebie we wzniesieniu duszy, gdybyś ją mógł jednakże znaleźć jedynie jako pożądanie cielesne, tedy i ja radzę ci powściągliwość, chociaż zaprawdę daleki, daleki jestem od tego złudzenia, jakoby powściągliwość w stosunku do miłości „ziemskiej” była koniecznym warunkiem wyższego rozwoju duchowego. Raczej jednak winieneś w świadomej woli wyrzec się jednej z możliwości szczęścia ziemskiego, niż gdybyś w żądzy zwierzęcej bezcześcić miał święty płomień.
Najwyższa „niebiańska” postać miłości odsłonić ci się może nawet w twej najbłahszej pracy codziennej. Niejeden z tych, co siedzieli przy warsztacie tkackim lub szli za pługiem, posiadł ją w całej jej prostocie, podczas gdy inni głosili ją przez całe swe życie z wysokich kazalnic, a jednak nigdy jej w sobie nie znaleźli. Nawet tam, gdzie sądzisz, że istotnie spełniasz tylko swą mozolną pracę powszednią, może się ona w tobie twórczo rozwinąć… Znacznie silniej jeszcze odczuwa ją przy pracy każdy, kto czuje się powołany do pracy twórczej, kto tworzy to, do czego prze go duch.
Żadne wielkie dzieło sztuki nie powstało tu na ziemi bez twórczej siły miłości, która przenikała artystę! Atoli błędem byłoby, gdyby artysta mniemał, iż on sam tylko doznaje takiej łaski… Wiele istnieje dzieł ludzkich w tem życiu ziemskiem, przy których w inny sposób, mniej widocznie, napełnić musi siła twórcza miłości człowieka działającego, jeśli dzieło jego życia nosić ma najwyższe święcenia. A niejedno dzieło, dalekie od zakresu sztuki, może z wyższego punktu widzenia wykazać objawienie tych samych praw pierwotnych, które się objawiają w sposób łatwo dostrzegalny w dziele artysty. Nie ma dla człowieka dzieła ziemskiego, którego by siła twórcza miłości nie mogła wyzwolić z cieśni jego więzów! Atoli, jeśli chcesz poznać siłę twórczą „niebiańskiej” miłości w jej cudownem działaniu, tedy musisz siebie samego ofiarować jej jako materjał do kształtowania!
Na próżno usiłować będziesz z siebie samego znaleźć tę najwyższą postać, póki nie pragniesz chętnie, aby cię zmieniła siła twórcza miłości [kundalini śakti]! Na próżno usiłować będziesz z dnia na dzień wygładzać się i szlifować, póki przeszkadzasz sile twórczej „niebiańskiej” postaci miłości w kształtowaniu z ciebie samego obrazu Bożego, który duch twój ukazać musi ucieleśniony w tobie, a który pod wpływem twojej tylko siły twórczej nigdy nie może się ukształtować, acz siła twórcza miłości potrzebuje do swego dzieła sił twego działania, które ci sama dała!
Nie znaczy to oczywiście, abyś się miał stać gnuśnym, a własne twe siły tylko przez ciągłe ćwiczenie mogą się stać do tyla potężne, by posłużyły istotnie wysokiej sile twórczej miłości za narzędzie przy kształtowaniu ciebie samego; atoli narzędzie to powierzyć możesz mistrzowskim tylko rękom, jeśli chcesz ujrzeć siebie samego w najwyższej postaci! I wówczas jeszcze, póki życia twego na ziemi, niejeden pierwiastek zewnętrzny nie będzie się chciał stale poddawać najwyższemu kształtowaniu. Ciągle więc utrzymywać musisz w napięciu to narzędzie, aby udzielona ci postać wysoka nie znikła, pozostawiając jeno bolesne wspomnienie o tem, co było niegdyś.
Każdemu, kto na tej ziemi udoskonalony został przez siłę twórczą miłości, groziły wiecznie żywe siły niszczycielskie tego życia ziemskiego zburzeniem jego wysokiej postaci, a jeśli sądzisz, iż Świecący Praświatła wolni są pod tym względem od obaw, tedy pozwól sobie powiedzieć, że i oni, jak każdy, kto usiłuje zjednoczyć życie zwierzęcia ze swym pierwiastkiem wiecznym, ciągle muszą się mieć na baczności, jeśli nie chcą wypaść z wysokiego światła, jak gwiazda, spadająca nagle w otchłań i rozsypująca się tam na atomy!
Musisz się nauczyć widzieć i w Świecącym Praświatła brata człowieczego, który zaiste nie jest wolny od błędów człowieka ziemi i walczyć musi jak ty, aby z walki światła z ciemnością, wyjść jako zwycięzca, gdy się kiedyś jego życie ziemskie dokona. Nauczono cię uważać owego wysokiego Świecącego, którego my nazywamy „wielkim Miłującym”, za bezgrzesznego „Boga”, pozbawionego wszelkiej zdolności winy i to właśnie zaciemniło twój sąd i rzuciło Cię w głębie królestwa niemocy i nędzy, w którem radzi cię widzą ci, co potęgę swą znajdują w tem jedynie, iż narzuciwszy duszy twej nędzę niewolniczą, uchodzić mogą za panów jej losu.
Wprawdzie nie wszyscy, co cię tak nauczają, są świadomi swego postępowania. Większość sądzi, iż wiodą cię do szczęścia, do wiecznego zbawienia. Nie widzą oni jeszcze dzisiaj znikomości pychy ludzkiej, która w biegu stuleci dawno stała się przyzwyczajeniem, i wierzą istotnie, iż zbawienie twej duszy jest zagrożone, ilekroć chcesz się od nauk ich odwrócić, gdyż w najgłębszem przeczuciu prawdy w sercu twem jasnem się wreszcie stało, że nauki te są błędne.
Proszę cię, nie żądaj, aby tacy łudzący samych siebie nauczyciele ponosić mieli karę za błędy ich nauki, której służą w dobrej wierze! Z pewnością potrafią ci oni dobrze przewodzić na lepszych drogach, gdy tylko sami znajdą lepsze drogi, bowiem przenika ich wysoka wola pomagania ci. Skieruj ich ty sam na lepsze drogi, a wnet okaże się, czy należą oni istotnie do prawdziwie czystych, czy też oszołomieni są jedynie przez moc, którą im dała ich nauka.
Kto prawdziwie dba o duszę twą i duszy twej wieczne zbawienie, nie zabroni ci próbować wszelkich dróg, które znalazłeś bez niego, bowiem z dawna zna on już przecież ciężkie jarzmo odpowiedzialności, które nań wkłada urząd jego. Ten tylko, kim kieruje pycha, kto boi się, iż dzięki twemu poznaniu utraci swą moc, zarzuci cię „w gniewie” potokiem słów, płynących „z góry”, wymieni ci tysiąc „powodów”, aby cię skłonić do powrotu w więzy tak drogiej mu nauki, o jednym tylko powodzie nie wspomni, choć ten jest istotną pobudką tego, że pragnie on zatrzymać cię tam, gdzie stałeś, zanim dosięgnąć cię zdołała prawda z miłości. Zaiste, z dawna pozbawiony on jest siły twórczej miłości! Istotnie nie widzi on, iż dawno już wykopano grób dla owej błędnej nauki, którą on zuchwale uważa za tak ugruntowaną, że poważył się szydzić z prawdy!
Nie chodź za nim w labirynty, wymyślone mądrze przez niego i jemu podobnych, wymyślone dla wszystkich, co chcą wyzwolić się z mocy cennej dla tych, którzy ją posiadają, nawet gdy oni sami, jako ci „potężni”, w głębi swych serc wiedzą dobrze, że moc ich polega jedynie na nieświadomości ich niewolników. Ci, co zakosztowali raz szału takiej mocy, zgubieni są dla świętego głosu prawdy, zgubieni są dla nieubłaganego nakazu prawdy! Ale i na nich nie wolno ci się oczywiście gniewać, jeśli chcesz, aby siła twórcza miłości pomocną ci była w twem własnem, najwyższem kształtowaniu! Stworzyłbyś bowiem hamulec, któryby ci w twem kształtowaniu siebie wielkie szkody musiał wyrządzić!
O ty, który pragniesz światła i świecenia, naucz się być miłosiernym nawet dla tych, którzy radzi by cię utrzymać w swych ciemnościach! W najczęstszych wypadkach nie są oni sami winni temu, że musieli się stać takimi, jakimi są dzisiaj, a dla wielu jest rzeczą nader trudną wyzwolić się ze straszliwych więzów, które częstokroć były dla nich jedynym ratunkiem przed upadkiem w głębsze jeszcze ciemności. Czuli oni aż nazbyt dobrze, że tylko najsilniejsze więzy mogły ich jeszcze powstrzymać.
Ludzkość winna w nich opłakiwać jeno ofiary za „grzechy” dawnych ojców, zaś winić nieszczęsnych za to, że dźwigają więzy przeszłości, byłoby to dodawać nową winę do starych! Ci, co mogą jeszcze dopomóc tym nieszczęsnym, jednego dnia zadziwią świat, a nikogo z nich nie zabraknie przy dziele! W ciszy przygotują oni sobie dzień, w którym zerwą ich więzy, nie zbezczeszczając dawnych świętości! Nie zniosą oni dłużej „zgrozy zniszczenia na świętych miejscach” i na nowo zbudują „świątynię”! Nie uwierzą tym, co im powiedzą: tam i ówdzie jest „pomazaniec”, a niejednego, co przyszedł „w jego imię”, pozbawią zdobytego rozgłosu! Zaiste, nie będą oni burzyli, a jednak to, co zgrzybiałe, odnowi się, bowiem prześwietlą oni dopiero starą formę pełnią wszelkiego życia, jakie może ona w sobie zawrzeć!
Daj nauczycielom swym czas do szukania, a kiedy znajdą, lub zgoła sami zostaną znalezieni, z pewnością inaczej cię poprowadzą, niżeli to potrafią dzisiaj. Najlepsi z nich wyznają sami, że i oni szukają jeszcze tego, o czem niegdyś sądzili, iż znaleźli, kiedy w świętym zapale wzięli na siebie brzemię swego zawodu. Nie sądź też, iż znajdziesz nieskazitelny ślad świetlanej prawdy w jakiejkolwiek innej gminie na tej ziemi, choćby się ona głęboko ukryła w znoszonym płaszczu starej mistyki i z gestem wieloznaczącym oznajmiała ci, że ona jedna tylko strzeże prastarej „tajemnicy”!
Wprawdzie i tam jest wielu poważnych poszukiwaczy przy pracy, szukając w hieroglifach starych rękopisów świątynnych owego słowa, co może ich kiedyś zbawić, ale i tu wszyscy świadomi wiedzieli z dawna, że otworzyć się muszą nowe drogi, jeśli tłumy poszukiwaczy nie mają zbłąkać się w ciemnych kryptach, co ciągle na nowo obiecują „światło” ostateczne, a jednak na końcu drogi gotują poszukującemu jeno rozczarowanie…
I tu szuka już niejeden wątpliwej namiastki, gdyż nieświadom wzniosłego planu budowy wysokich hal świątyni, mniema, iż złoty skarb, ukryty w jej wnętrzu, jest, nie do znalezienia. Ale i tu nadejdzie odnowienie przez siłę twórczą miłości w jej najwyższej „niebiańskiej” postaci, chociaż tu pewno dobudowane hale boczne są już podryte przez ową naukę, co szuka ostatecznego rozwiązania wszelkiej zagadki w dziedzinie niższej, z ziemią związanej postaci miłości… Kogo to dotyczy, ten mię zrozumie, a dla kogo mowa tu jest o rzeczach obcych, niechaj wie, iż tych ostatnich słów nie napisałem dla niego. To, co daję w tej książce, ma wszystkim dać światło na ich drodze, a każdy niechaj tu szuka tego, co jego drodze może być przydatne!
Nikt nie będzie szukał na próżno, a każdy może swoje znaleźć. Atoli siła twórcza miłości [kundalini śakti] dozwoli stać się światłem i życiem wszystkiemu, co tu mogłem tylko wypowiedzieć w słowach, aby tym, co w dniach dzisiejszych znajdują się jeszcze w ciemnościach, wskazać ślad światła, na którym życie może się z promienną jasnością rozwinąć w szczęście i radość. Ci, co żyją ze mną, z „Ojca” w miłości, uznali, że chwila dojrzała już do przyjęcia takiej nauki. Nie wypowiedziałem tu ani słowa, którego by nie mógł pochwalić każdy z mych dostojnych Braci, a oni tylko zdolni są ocenić, czy wywiązałem się z nałożonego mi zadania tak, jak mi nakazano, czy nauczałem tak, jak kazał mi nauczać „Ojciec”.
Oby ludzie, którym wysokie zrządzenie – zwane przez nich „przypadkiem” – da książkę tę to ręki, pozwolili słowom moim skierować siebie do najwyższej miłości!
Oby światło, co wedle zbożnej legendy zaświeciło niegdyś pasterzom podczas straży nocnej, dosięgło serc wszystkich, i przyniosło w ten sposób po tych dniach pełnych walk pokój dla wszystkich, co są w tych czasach pełni „dobrej woli”!
Wysoka siła twórcza miłości [kundalini śakti] nauczy potem tak przebudzonych tworzenia nowych form dla życia! Dalecy będą oni wówczas od urojenia, iż dostojna świątynia ludzkości zbudować się da tylko z gruzów, a każdy poświęci siebie samego na „kamień budowlany”, gdy tylko pozna, że najwyższa świątynia życia zbudowana być; może tylko z tego, co żywe! — Bo Yin Ra
^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
Redakcja internetowa „Pięciu Lekcji o Miłości z Himavatu” znanego szerzej jako „Księga Miłości” na podstawie międzywojennego przekładu Marcelego Tarnowskiego. Wydane przez Towarzystwo „Ignis” – Łódź – Katowice – Warszawa. Ukazało się nakładem Ludwika Fiszera.
^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
Foto: Bo Yin Ra – Joseph Anton Schneiderfranken (1876-1943)
Mistrz BO YIN RA (1876-1943) – Notka biograficzna
Bô Yin Râ to literacko-duchowy pseudonim artysty malarza i autora dzieł filozoficzno- mistycznych, który z urodzenia nazywał się Joseph Anton Schneiderfranken. Bo Yin Ra urodził się dnia 25 listopada 1876 roku w Aschaffenburg (koło Frankfurtu nad Menem) w Niemczech, zmarł 14 lutego 1943 roku w Massagno/ Lugano w Szwajcarii.
W 1899 roku ukończył Städelsche Art Institute we Frankfurcie. W latach 1900-1901 studiował sztukę w Akademii Sztuk Pieknych w Wiedniu, w roku 1902 uczęszczał na Académie Julian w Paryżu. W latach 1912-13 przebywał w Grecji, gdzie namalował wiele ze swoich olejnych krajobrazów.
W 1913 roku napisał swoje pierwsze filozoficzno- mistyczne dzieło, maleńką broszurkę „Światło z Himavatu„, którą przesłał do Niemiec, gdzie została wydana w Lipsku tego samego roku jedynie pod inicjałami B.Y.R. Reprezentuje nurt mistycznych teozofii, gnozy i mistyki przełomu XIX i XX wieku bardzo wówczas popularny, reprezentowany i rozszerzony dalej m.in. przez Alicję A. Bailey czy Wandę Dynowską – Śri Umadevi.
W latach 1916-1923 mieszka i tworzy w Zgorzelcu na Śląsku, gdzie w 1920 roku zakłada Stowarzyszenie Mistyki Jakuba Böhme. Bo Yin Ra reprezentuje wizjonerski styl mistycznej gnozy w duchu żyjącego w latach 1575- 1624 w Zgorzelcu mistyka Jakuba Böhme. Nauki Bo Yin Ra powinno się zatem studiować włącznie z naukami Jakuba Böhme do których nawiązują i na których się opierają. Niektórzy uważają, że Bo Yin Ra jest reinkarnowaną duszą, która wcześniej żyła jako mistyk Jakub Böhme.
W 1925 roku przenosi się wraz z rodziną do Massagno/ Lugano w Szwajcarii. Bo Yin Ra znany jest z 40 poważnych książeczek o charakterze rozpraw filozoficznych, mistycznych, duchowych i religijnych, poświęconych ezoterycznej Drodze człowieka do Boga. Bo Yin Ra jako artysta malarz reprezentuje nurt mistyczno- refleksyjny i znany jest jako twórca ponad 200 obrazów.
Bo Yin Ra jest bardzo popularny w klubach mistyki, wiedzy tajemnej, hermetyzmu i okultyzmu szczególnie w Szwajcarii, Francji, Niemczech, Czechach, Szwecji, Litwie, Bułgarii, Danii i Rosji. Książeczki Bo Yin Ra czytane są jako tak zwane pisma czy lekcje ezoteryczne w klubach i kręgach związanych z naukami mistrzów Dalekiego Wschodu, Duchowej Hierarchii, Białego Bractwa, zjawisk paranormalnych, radiestezji, radża jogi i teozofii.
Pierwszymi znanymi tłumaczami dzieł Bo Yin Ra na język polski w okresie międzywojennym byli Marcel Tarnowski i Franciszek Skąpski. W Polsce jedną ze znanych osób opierających swoje nauczanie i działalność na tekstach filozoficznych Bo Yin Ra jest mistyk Roman Danilewicz, lepiej znany jako „Kundalini”. Głównym uczniem, biografem i propagatorem nauk Bo Yin Ra był Rudolf Schott (1891-1977).
Fascynację postacią Bo Yin Ra pokazuje fakt stworzenia popiersia mistrza przez Theodore Georgii w 1936 r. Dziełem mistycznym uważanym w twórczości filozoficznej Bo Yin Ra za fundamentalne jest traktat „Księga Sztuki Królewskiej”, którego pierwszą częścią jest wspomniana już rozprawka „Światło z Himavatu”, a całość jest prostym i praktycznym wprowadzeniem w teozoficzną Radża Jogę linii przekazu Mistrzów Praświatła z Himavatu.
^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^
Dodaj komentarz