Bo Yin Ra – Mądrość Janowa

Pewnej jasnej gwiaździstej nocy, na wyniosłości skalnej w pobliżu swego miejsca zamieszkania otrzymał święcenia jako Mistrz świetlanego poznania, jako Miłujący w Światłości…

WPROWADZENIE

Z tego wszystkiego wynika,
że stale i ciągle polecam wam
testament Janowy, którego treść
ogarnia Mojżesza i proroków,
ewangelistów i apostołów…

Goethe do Herdera
20 luty 1786

Szum ukrytych potoków niby głęboki dźwięk dzwonów brzmi bezustannie przez lat tysiące, a cały zgiełk dnia powszedniego nie zdoła zagłuszyć owego głębokiego szumu tym, którzy chcą go słyszeć.
Wprawdzie uszy tych, co pomagają wzbudzać ów zgiełk, bez mała ogłuchły, tak że mogą słyszeć jedynie to, co huczy w pobliżu przenikliwymi głosy, ale we wszystkich czasach bywali też ludzie, co trzymali się z dala od krzykliwych targowisk i w głębokiej ciszy nocnej przysłuchiwali się świętym, poważnym, dalekim dźwiękom dochodzącym do nich z głębin Prabytu.
Z czasem jednak ta garstka nielicznych wzrośnie do wielu, a ich słuch tak się zaostrzy, że owe z pragłębin płynące dźwięki wyraźniej odczują nawet wśród najdzikszej wrzawy upojonego wrzaskiem swego otoczenia, niż przenikliwy zgiełk usiłujący im w tym przeszkodzić.

Żyjemy w zaraniu takich czasów.
Z każdym dniem wzrasta ilość słuchających.
Nie przeszkadzają im już ochrypłe głosy krzykaczy jarmarcznych ani ryk dzikich zwierząt, ani stuk kastanietów szalejących tancerzy i uśmiechając się nie słyszą brzęku dzwonków pstrych czapek błazeńskich.
Słuchają tylko jedynego wzniosłego i świętego dźwięku dzwonów – słyszą jedynie ciągły głęboki szum potoków wieczności – i szukają zawsze i wszędzie w pobliżu i w oddali sobie podobnych: szukają ludzi, którzy by mogli stwierdzić, że oni również słyszą ten sam głęboki szum.

Najlepsi czują się dziś zmęczeni samą tylko mądrością mózgową.
Akrobatyka myśli od dawna ma powab już tylko w oczach młodych starców lub starych dzieci.

Dowcipne wnioski puszących się jak pawie mądrali mają wartość zaledwie taniej monety zdawkowej dla wiecznie dziecinnego tłumu i można jeszcze czasami pozyskać jego względy, jak żeglarze zyskują względy dzikusów w zamian za kolorowe świecidełka i sznury błyszczących korali.
Kto natomiast, bliski przebudzenia, szuka wartości życia ziemskiego w czynie i działaniu, ten pożąda innego poznania: łaknie poznać niezachwianą pewność, która by jutro nie stała się znów niepewnością, a której fundamentów nie mogłyby wcześniej czy później podkopać wyniki cudzego dociekania.

We wszystkich czasach bywali ludzie, którzy taką pewność posiadali.
Nie była to pewność wywnioskowana ani wymędrkowana, a żaden mózg ludzki nie może jej wymyślić.
Aby tę pewność zdobyć, nie potrzeba bogactwa wiedzy zewnętrznej.
Kimkolwiek jesteś i choćby nie wiem jak wysoko ceniono twoją wiedzę – nie uzyskasz pewności, dopóki nie będziesz umiał wyrzec się myślenia mieniącego się barwami wielostronności.
Ze ścieżek, jakimi wędrują twe myśli, stworzyłeś sobie labirynt, w którym sam się zagubiłeś.
Tylko wtedy możesz się znowu odnaleźć, gdy znajdziesz się z powrotem u wejścia do tego labiryntu – tam, gdzie myślenie twoje było proste, jak myślenie dziecka.
Ludzie zamierzchłych czasów również nie inaczej dochodzili do mądrości i poznania.
I dziś jeszcze świeci to samo światło, o którym ze zdumieniem znajdujemy wiadomości u wieszczów starożytnych; a jednak jeśli pozostajesz w mroku ścieżek, jakimi wędrują twe myśli, łatwo będziesz mógł przeczyć jego istnieniu, gdyż promienie jego tam nie docierają.
Ludy starożytne doprawdy były czasami daleko bardziej „panami ziemi” niż dzisiejsze pokolenie, które przez swe mędrkowanie i wymysły z dumą buduje sobie aury więzienne zagradzające mu spoglądanie w nieskończoność…
Owe ludy, instynktem wiedzione, potrafiły wybierać i odrzucać i z najwyższą czcią przejmowały zawsze to, co im przodkowie przekazywali jako wiecznotrwałe i niezachwiane skarby mądrości.
A więc z gruzów starożytnych świątyń można było zawsze uratować świętość, a choćby nawet w każdym nowym sanktuarium wznoszono nowy obraz kultu, to pozostawał on koniec końców symbolem osłaniającym tę samą boskość i w tym sensie przyjmowali go wtajemniczeni.

A jednak ludzie należący do znikającego dziś pokolenia – którzy sami znacznie głębiej niż sądzili brnęli w różnorakich zabobonach i swoje urojenia, mniemania i domysły z zarozumiałością mienili wiedzą – widzieli w każdym obrazie Boga dawnych czasów tylko „bożka”, upatrywali w jego kulcie tylko „zabobon” ludów starożytnych i nie zwracali uwagi, że obok każdego kultu Boga kroczy okryta głęboką tajemnicą mądrość, która rzecz prosta objawia się tylko ludziom dojrzałym.

A więc i starożytne posłanie zwane „Ewangelią Jana” stało się dla wielu ludzi w niedawno minionej przeszłości, a nawet i w czasach dzisiejszych czymś w rodzaju książki z bajkami pełnej poetyckich świadectw dawno przeżytego zabobonu…

Wyzwoliwszy się stopniowo z obaw badania doczesnej i na ziemi zrodzonej postaci „Słów Pisma” które dawniej uchodziły za dzieło Ducha Bożego, znaleźli w nich ludzie ślady dawnych nauk pogańskich, a że przy tym wykryli, iż nawet cudowny obraz Boga – człowieka opisany w dawnej księdze łączy w sobie rysy niejednego ze starożytnych wizerunków bogów, więc dla ludzi czasów dzisiejszych – o ile nie zwą się „chrześcijanami” – stała się treść całej księgi: zbożnym urojeniem.
Do tego znacznie przyczyniła się okoliczność, że posiadamy to starożytne podanie jedynie w formie, która aż nazbyt wyraźnie wskazuje, iż radosna, lecz głupia twórczość wielu przerabiaczy nadała jej postać jaką obecnie posiada.
Szkodliwe również było, że już w dawnych czasach ludzie wychodzili z założenia, iż to „posłanie” było dziełem ucznia, którego Mistrz „miłował”, a więc usiłowali czynić wszystko, by upodobnić je do dawniejszych opowieści przynoszących nam legendarne wieści – wtrącając prawdę i wymysł według upodobania – o życiu ziemskim wysokiego Mistrza.
Nie sposób więc było poznać, że ta dawna księga – powstała dopiero w drugim pokoleniu po śmierci Mistrza – wykorzystała wprawdzie owe legendarne wieści o życiu ziemskim wysokiego Mistrza, jednakże jej pierwotny autor dążył doprawdy do czego innego niż do powiększania ilości dawnych ksiąg o cudach.

Należy więc tu wykazać, że starożytne posłanie, przypisywane ongi przez pierwszych przerabiaczy „Janowi”, którego Mistrz „miłował”, jest pismem mędrca napisanym dla wiernych uczniów, którzy od dawna znali przekazywaną „z ust do ust” naukę – tę doprawdy „radosną nowinę” dla wszystkich, do których niegdyś dotarła.
Na mocy tej samej niezbitej wiedzy trzeba tu zaznaczyć, że pierwotny autor posłania posiadał jeszcze dawne pisma zawierające dosłowny odpis własnoręcznego posłania wysokiego Mistrza, które po śmierci Mistrza uczeń jego Jan wziął na przechowanie i z którego pozwolił swym własnym uczniom porobić odpisy.
Następnie należy tu powiedzieć, że uczeń, którego Mistrz „miłował”, był jedynym wśród „apostołów”, co znał najgłębsze sprawy związane z posłannictwem Mistrza.
Po śmierci Mistrza skupił on wokół siebie tych nielicznych, którzy od początku duchowo rozumieli naukę.
A po jego śmierci utrzymał się jednak związek tych niewielu wiernych przechowując głęboką tajemną wiedzę, która nigdy nie mogła dostosować się do kół zewnętrznego kultu, powstałego niezwłocznie jako owoc działalności kaznodziejskiej owych innych uczniów, od których wybraniec już wkrótce po śmierci Mistrza trzymał się z dala, choć legenda stworzona na potrzeby zewnętrznego kultu usiłowała wykazać ścisłe powiązanie jego z wyznawcami kultu.
Następców tych uczniów apostoła – których jednak należy bardzo ściśle odróżniać od uczniów Chrzciciela noszącego to samo imię: Jan – dotyczyła troska autora posłania, o którym tu będę mówił.
Oni doprawdy nie potrzebowali tych cudownych legend, znajdujących się dziś w przekazanej potomności wręcz zniekształconej księdze, chociaż z tych legend o cudach przemawia niejedno, co może czasom przyszłym naświetlić obraz Mistrza.
Wiedzieli oni o cudzie ducha, który usuwał w cień wszelkie legendy o cudach zawarte w opowieściach, a cud ten znali z własnego przeżycia.
A chociaż strzegli jako najświętszego legatu nauki wysokiego Mistrza, tak jak ją kiedyś rozumiał Jan, to jednak gdziekolwiek w naukach swoich czasów znajdowali ukryty wątek prawdy, bez najmniejszej wątpliwości wplatali go w zasłonę świątyni, zasłonę chroniącą w ich sanktuariach tajemnicę przed wzrokiem profanów.
Dopiero, gdy się to wszystko weźmie pod uwagę, można i dziś jeszcze zrozumieć zgodnie z głębszym znaczeniem to, co – mimo obcych rąk, które zniekształciły pismo pierwotnego autora – pozostało w urywkach, o ile uniknęło w pierwszych czasach głupiej i płytkiej korekty.
Tak więc też można zrozumieć, że poeta stawia to posłanie ponad wszelkie inne dawne wiadomości dotyczące wiary, podczas gdy nowsze badania usiłują nakładem całej bystrości umysłu przetorować choć jedną znośną i możliwą do przyjęcia drogę przez dziko zarośnięty ogród poznania, który przetrzebić należy.
A gdyby mnie teraz zapytano, dzięki jakiej wiedzy ja sam zdobyłem pewność, iż mogę tego, co wyłożyć mam w tej księdze, bronić wobec współczesnych i potomnych, to przede wszystkim musiałbym stłumić w zalążku błąd, jakobym tu podawał wyniki własnego „badania”.
Drogi prowadzące tu do pewności są tak wąskie i strome, że wszelki własny bagaż choćby nawet zawierał skarby najwyższego i najszczytniejszego rodzaju wiedzy ziemskiej trzeba wyrzucić precz, jeśli człowiek nie chce potykać się na tych górskich ścieżkach.

Istnieje „wiedza”, która jedynie może z pewnością wiedzieć o tych sprawach.
Tu „dowody” mogą zdobyć tylko ci, którzy od praczasów pielęgnują tego rodzaju „wiedzę” i w każdym pokoleniu przekazują ludziom upoważnionym to, co sami w ten sposób osiągnęli: – zdolność do wiedzy dzięki samoprzeistoczeniu, przy czym wiedzący staje się wiedzą przez przedmiot wiedzy.
A ja przemawiam dzięki takiej wiedzy.
Chcę dać pewność, a wiem, że inaczej nie sposób osiągnąć pewności.
Daleki jestem od chęci namawiania, by wierzono w moje słowa.
Kto chce zbadać, czy mówię prawdę, ten niech w samym sobie – w głębi swej istoty – szuka potwierdzenia.
Nie będzie na próżno trwonił swego czasu, by ujrzeć to, co mu ukazuję tak, jak mu ukazywać muszę…
Czasami może się wydawać, jakobym zbyt daleko odbiegał od przedmiotu niniejszej księgi a powtórzeń też nie da się uniknąć. Nie jest moim zadaniem postępować według jakiegoś systemu czy prawideł.
Dawne posłanie noszące imię „Jana” nie otrzyma tu czegoś w rodzaju „komentarza”.
Chodzi tu tylko o to, by ukazać nieskażoną naukę, której znajomości autor mógł się spodziewać u swoich wiernych uczniów.
A następnie chciałbym tu sprostować błąd, jakoby dawne posłanie było świadectwem takich samych zapatrywań religijnych jak i trzy dawniejsze sprawozdania o życiu Pomazańca, do których usiłowano już w dawnych czasach dołączyć je po odpowiedniej do tego celu przeróbce.
Będzie więc rzeczą konieczną rzucić tu jaśniejsze światło na niejedno słowo tekstu, a nie tylko wspomnieć je mimochodem dla przykładu lub jako środek porozumienia, choćby nawet należycie odpowiadało swemu celowi i zgodne było z ogólnie przyjętym jego znaczeniem i sposobem czytania.

Oby więc wysoka mądrość, która mimo wszelkich późniejszych zaciemnień promieniuje jeszcze z dawnego tekstu Zwanego „Ewangelią Jana” stała się gwiazdą przewodnią dla wszystkich Szukających – gwiazdą przewodnią rozjaśniającą im drogę do ducha!

OBRAZ MISTRZA

Wysoki Mistrz, co przyniósł „radosną nowinę” i stał się niegdyś Bogiem dla wyznawców, a dla tych, którzy głębin jego nauki nie zrozumieli – łupem fantazji ziemskiej, został przekazany czasom późniejszym w obrazie ukazującym tylko w nikłych zarysach słabe ślady jego rysów ziemskich.

 A jednak dla każdego, kto pragnie zrozumieć prawdziwą naukę wysokiego Mistrza, postać ziemska „Pomazańca” musi przede wszystkim nabrać wyrazu, jeśli nie chce oddawać się fantastycznym wyobrażeniom i upajać mdłymi pobożnymi marzeniami.

On, o którym można było powiedzieć:

„CZEMU ZWIESZ MNIE DOBRYM?
NIKT NIE JEST DOBRY, TYLKO BÓG!”

– jakże byłby w głębi duszy oburzony, gdyby kiedykolwiek ktoś z jego otoczenia ośmielił się oddawać mu cześć boską i nazywać go Bogiem…
A jak przepędził bankierów i handlarzy z przedsionka świątyni ich Boga, tak samo przepędziłby precz „biczem z powrozów skręconym” każdego, kto by mu powiedział: „Mistrzu i tobie kiedyś będą wznosić świątynie!”

Doprawdy wiedział doskonale o swym dostojeństwie duchowym, choć czasami mógł się czuć małym i nieśmiałym.
Gdzieżby można było znaleźć człowieka, który by stale ukazywał świadomość pełnej siły i najwyższej wartości!
W chwilach, gdy świadomość jego prześwietla wysokie zjednoczenie duchowe z „Ojcem”, którego objawia Prasłowo z Praświatła – z wielkim „Starcem”, który jest w „początku”: z Człowiekiem Wieczności w swym od wieków danym poczęciu – słowa jego są „potężne” i czuje się wywyższony ponad wszystko ziemskie.
Jaśniejący Praświatłem ukazuje się wówczas w swej najwyższej potędze duchowej.
W chwilach skrępowania ziemskiego nie cofa się przed wyjawieniem najgłębszej trwogi swej duszy, a jego głębokie zrozumienie grozi pozornie opuszczeniem go.

„TERAZ ZATRWOŻYŁA SIĘ DUSZA MOJA I COŻ MAM POWIEDZIEĆ?
OJCZE WYBAW MNIE OD TEJ GODZINY!”

Nie unika bynajmniej obcowania z innymi ludźmi choć nie są nawet jego zwolennikami: raduje się z wesołymi i smuci ze smutnymi.
Jego współczucie czyni zeń obrońcę ubogich i uciśnionych, do których sam należy, ale jednocześnie przyjaźni się z niejednym człowiekiem bogatym i dostojnym.
Chętnie, przyjmuje gościnę nawet tam, gdzie mu wiadomo, że nie wierzą w jego posłannictwo i zaproszono go tylko dlatego, by mieć u siebie tak szczególnego gościa.
Gdziekolwiek znajduje dobroć serca, pełen jest najbardziej miłosnego zrozumienia, tylko obłuda i brak serca sprawia, że znajduje złe słowa.
Nikomu nie narzuca swej nauki; ale gdy czuje, że słuchacze jej łakną, choć nie uświadamiają sobie jeszcze jej znaczenia, podaje im to, co – jego zdaniem – powinni zrozumieć.
Nie szuka zaszczytów, lecz jeśli go czczą, czuje się godny wszelkiej czci, a kiedy człowiek małoduszny spośród jego otoczenia biada nad marnotrawstwem, gdyż cenny olejek ma służyć do odświeżania stóp Mistrza zamiast iść na sprzedaż i ulżyć nędzy ubogich, spokojnie wypowiada słowa:

„UBOGICH BOWIEM MACIE ZAWSZE POŚRÓD SIEBIE, A MNIE NIE ZAWSZE MACIE”.

Bynajmniej nie ma tu na myśli rychłej śmierci – jak to głoszą późniejsze komentarze – lecz wyłącznie to, że nie często bawi w tej samej miejscowości.

Nic ludzkiego nie było dlań obce i bardzo dobrze były mu znane walki, jakie staczać musi natura duchowa w człowieku z trudnymi do pokonania pożądliwościami zwierzęcia ludzkiego.

„WY SADZICIE WEDŁUG POZORÓW, JA NIKOGO NIE SĄDZĘ, GDYŻ OJCIEC TEŻ NIKOGO NIE SĄDZI.”

Przejęty posłannictwem swoim oświadcza: choćby rozwalono „świątynię” – panującą naukę kapłanów – on ośmiela się twierdzić, że „w trzy dni” ją z powrotem „odbuduje”.
Ci, którzy to słyszeli, wiedzieli doskonale, o czym mówił, chociaż skrzętnie zachowali w pamięci te słowa, aby później oskarżyć go o bluźnierstwo przeciw świątyni.
Ale chętnie godzi się na błędne rozumienie jego słów, gdy wie, że wszelkie wyjaśnienia nie zdołają dać zrozumienia tego, do czego dąży.

W pełni świadom swego odrębnego stanowiska duchowego pośród ludzi swych czasów ma prawo w poczuciu swej odrębność powiedzieć:

„WY JESTEŚCIE Z NISKOŚCI, A JA Z WYSOKOŚCI.
WY JESTEŚCIE Z TEGO ŚWIATA, A JA NIE JESTEM Z TEGO ŚWIATA.”

Ale wiedział zarazem, jak nikt z jego otoczenia, skąd pochodzi jego wysokie dostojeństwo – wiedział o swej wieloletniej nauce duchowej – wiedział o ciężkich zmaganiach z samym sobą, którym wreszcie zawdzięczał pewność, dzięki której mówił teraz i nauczał „inaczej niż biegli w zakonie.”
Wzniosłe misterium jego posłannictwa zawsze było tylko bardzo nielicznym znane i nawet ci nieliczni nie rozumieli go, prócz jedynego, którego „miłował”.
Tylko ten jedyny wiedział również o duchowym rozwoju Mistrza i o najgłębszych podstawach jego prawa do nauczania.
Gdy po śmierci Mistrza „trzoda się rozproszyła” ów uczeń skupił wokół siebie ludzi własnego pokroju i przekazał dalej swą wiedzę tym, którzy się garnęli do jego nauk.

Dopiero w czasie późniejszym, kiedy od dawna stale się rozrastał zewnętrzny kult, oparty na istniejących, wówczas dawnych rytuałach, który z obrazu wysokiego Mistrza stworzył sobie Boga, rozproszyło się niewielkie grono uczniów duchowych, którzy ongi wyszli ze szkoły Janowej.
Napiętnowani jako „heretycy” pozostawali w ukryciu, a z nimi obraz Mistrza, który w życiu swoim nigdy nie podawał się za „Mesjasza” i uważałby za hańbę dla siebie powoływanie się na słowa proroków, które całkiem inaczej rozumieć należy i w których późniejsze przełożenia po jego śmierci, widziały „przepowiednię” o nim.

ZIEMSKA WĘDRÓWKA JAŚNIEJĄCEGO

Moim zadaniem i obowiązkiem będzie tu opisać koleje życia Wysokiego Mistrza, który – choć to życie upłynęło w ukryciu dla historii – przez owe legendarne wieści o jego życiu oraz kult, jaki pod jego imieniem pozwolił na nowo rozkwitnąć ciemnej mistyce dawnych nauk o bogach, stał się aż po dziś dzień znamieniem sprzeczności.
Opowiem tu to, co się ukazuje patrzącemu, który może podawać wieści na mocy pewności o tym, co jest od dawna niedostępne dla zewnętrznego zrozumienia.

Urodzony w Nazarecie w Galilei – a nie zwany „nazarejczykiem” od pewnej sekty mistycznej – w zaraniu dzieciństwa zabrany został przez ojca wraz z matką do Egiptu, gdzie w tych czasach, rzemiosło ojca było dobrze płatne. Z tego, co rzeczywiście ongi się zdarzyło, powstała później legendarna „ucieczka do Egiptu”.
Następnie po kilku latach, po powrocie do rodzinnego miasta, pomagał – gdy już trochę podrósł, ojcu w jego pracy i tak oto, prawie bawiąc się, nauczył się wykonywać rzemiosło o ile na to pozwalały mu jego siły.
A więc już we wczesnym wieku młodzieńczym stał się pomocnikiem ojca, stał się cieślą, a w owych czasach oznaczało to, że nie tylko nauczył się budować to, co się z drzewa buduje, lecz musiał umieć również wyrabiać prostsze drewniane sprzęty domowe oraz narzędzia rolnicze. Nie miał czasu na zdobycie najskromniejszego choćby wykształcenia, zwyczaje i obyczaje nie pozwalały też na to, by ubogi młody rzemieślnik dążył do takich rzeczy.
Dopiero kiedy jego rozwój duchowy – o którym teraz mówić będę – od dawna został zakończony, nauczył się sztuki pisania w języku ojczystym przy pomocy uczonych przyjaciół, których wówczas sobie pozyskał.
Z jego zaś rozwojem duchowym rzecz się miała tak:

Od ojca słyszał jego modlitwy, jakie miał w użyciu każdy pobożny żyd.
Co sabat słuchał wyjaśnień Zakonu odziedziczonego po przodkach.
Także i tu dla niego, który sam pisma czytać nie umiał, nie wiele było dostępne.

Wprawdzie już od wczesnej młodości, kiedy umęczony pracą, lecz nie znużony na duchu, spoczywał nie śpiąc jeszcze na swym ubogim łożu, otrzymywał tajemnicze pouczenia duchowe, pouczenia te zachowywał w ścisłej tajemnicy nawet przed rodzicami, a dzięki nim coraz bardziej, jak sądził, poznawał mądrość Zakonu, którą – zdaniem jego – znali tamci, co sami umieli czytać Pismo.
Od czasu do czasu zdradzał się wprawdzie, gdy słyszał w sabat lub podczas wielkich świąt starszyznę gminy rozprawiającą o zagadnieniach Zakonu, znajdował dzięki wewnętrznym pouczeniom należytą odpowiedź, tak że późniejsza legenda ukazująca chłopca w Jerozolimie w świątyni pouczającego biegłych w Zakonie opiera się na prawdziwym wydarzeniu, choć oczywiście nie kapłani świątyni jerozolimskiej byli pierwszymi słuchaczami jego mądrości.

Pierwsze spotkanie z jednym z „Jaśniejących w Praświetle”, których wysokim bratem miał się stać w przyszłości, gdyż zgodnie ze swą naturą należał do ich grona na długo przedtem, zanim okiem ziemskim ujrzał światło słońca ziemskiego, nastąpiło w jego późniejszych latach młodzieńczych już w Kapernaum, gdzie w tym czasie przebywał u krewnych swego ojca zajęty wykonaniem zleconej ojcu pracy trwającej kilka tygodni.
Początkowo nic jeszcze nie wiedział, kim był ten, kto w wieczornych wolnych od pracy chwilach spotykał się z nim na brzegu jeziora, kogo następnie często widywał na tym samym miejscu i kto umiał mu coraz bardziej otwierać serce i rozjaśniać wejrzenie w najgłębsze głębie bytu.
Wkrótce pomnożyły się spotkania tego samego rodzaju, tak że już nie wydawało mu się niczym nadzwyczajnym otrzymywanie od owych, należących widocznie do tego samego grona, tak światłej nauki, ale wszystko to zachowywał w ścisłej tajemnicy, tak mu bowiem polecono. W ten sposób spędził wiele lat a jego wewnętrzne poznanie wciąż rosło, gdy jeden z mężów, których znał teraz jako starych przyjaciół, choć pełen czci schylał czoło przed nimi, oznajmił mu, że nastąpił dla niego czas, by rozpocząć systematyczną naukę, chociaż przez to bynajmniej nie dozna przeszkód w pracy rąk swoich.
Jako cel tej nauki wskazano mu, że dzięki niej nie tylko sam stanie się zdolny poznać do głębi mądrość Zakonu, lecz że wówczas tę samą mądrość będzie mógł wskazywać innym, aby tych wielu, którzy szukają w Piśmie pokarmu dla duszy, otrzymywało nie tylko suchą wykładnię biegłych w Zakonie, podobnie jakby głodny prosił o chleb a dawano mu kamień.
Od tego czasu poddał się świadomie stałemu kierownictwu duchowemu tych, do których z istoty swej należał. Jego praca codzienna nie przeszkadzała mu poświęcać się tej nauce i poddawać się wszelkim próbom, jakich nauka od niego wymagała.
Jeśli tylko zaczynał się chwiać lub groziły mu pełne trwogi wątpliwości, stawał zawsze u jego boku niepostrzeżenie jeden z jego Mistrzów, umacniał go w wierze i odpędzał demony, które go chciały nastraszyć.

Dzięki tej latami trwającej nauce duchowej dojrzał wreszcie na tyle, że spadły mu z oczu ostatnie łuski i sam zrozumiał wysokie swe posłannictwo.
Pewnej jasnej gwiaździstej nocy, na wyniosłości skalnej w pobliżu swego miejsca zamieszkania otrzymał święcenia jako Mistrz świetlanego poznania, jako Miłujący w Światłości, jako Jaśniejący pośród Jaśniejących…
Teraz poznał siebie jako „drogę” – teraz poznał siebie jako „Prawdę” – teraz poznał siebie jako „żywot” ze słońca wszystkich słońc, ze światła rozjaśniającego wieczność.

Od tego dnia począł udzielać innym najwyraźniejszych wiadomości o tym, czego się sam dowiedział.
Przemawiał więc w poczuciu wewnętrznego uprawnienia i usiłował, opierając się na dawnych pismach, teraz duchowo dlań rozwartych, wykazać najgłębszy sens słów dawnych proroków, choć w dalszym ciągu trudnił się swym rzemiosłem, jak i przedtem.
Słuchacze bardzo się dziwili jego mowie i nie mogli zrozumieć, skąd on, nieuczony, zdobył taką wiedzę.
Przyjaciołom i krewnym wydawała się ta zmiana jego istoty tak niesłychaną, że mieli go, pomimo całej głębi jego słów, za „pozbawionego zdrowych zmysłów”, tak że wreszcie nie mógł dłużej wytrzymać w stronach rodzinnych.
Wyszedł więc stamtąd, by w innej miejscowości, gdzie go nie znano, zdobywać kawałek chleba pracą rąk własnych i słowem swoim budzić dusze z uśpienia. Dokądkolwiek jednak się udał, nie mógł długo pozostawać, słyszano bowiem od niego rzeczy, których nikt nigdy nie mówił, a biegli w Zakonie zazdrościli mu, że wiele ludzi wierzyło mu bardziej niż im. Błąkał się więc dość długo tu i ówdzie, aż udał się znów do Kapernaum, które polubił. Przecież tam nastąpiło kiedyś pierwsze spotkanie z jednym z jego wysokich Braci, którzy i dziś obiecali mu, że znajdzie tam pożądany spokój.
W Kapernaum pozyskał przyjaźń pewnego majętnego męża, który go z radością przyjął i z zapałem słuchał jego mowy. W domu owego męża znalazł również innych uczonych przyjaciół i w tym schronieniu nauczył się z ich pomocą czytać i pisać w języku ojczystym.
Względy, jakimi się cieszył wśród tych wielce poważanych ludzi, stopniowo rozniosły wokół jego sławę.
A że w tych czasach lud wierzył, iż taki mędrzec uprawia również tajemne sztuki, dzięki którym może leczyć wszelkie choroby, przychodzili więc do domu owego możnego męża to ten, to ów i prosił, aby mądry Rabbi zechciał go leczyć.
Początkowo opierał się Mistrz takim żądaniom i odsyłał chorych do lekarzy.
A potem powiększyły się nalegania i zdjęty litością wychodził do chorych, by ich pocieszać. Ale zdarzyło się, że wiele z tych, których dotknął, wkrótce potem poczuło iż są uzdrowieni, tak że Mistrz początkowo sam nie wiedział, co ma sądzić o tych sprawach.
Nie mógł jednak odmawiać już prośbom chorych, którzy nic więcej odeń nie żądali, tylko by zechciał ich dotknąć.
Z daleka nawet sprowadzano chorych, a wiara w jego „cudowną siłę” wzrastała coraz bardziej.
A gdy ktoś potem czuł się uzdrowiony, sam Mistrz zawsze z naciskiem zaznaczał, że tylko własna wiara mu dopomogła.
Surowo zabraniał też każdemu rozgłaszać o swoim uzdrowieniu, gdyż nie mógł już prawie dać sobie rady z natłokiem. Z biegiem czasu zrozumiał jednak, że tai się w nim jakaś siła uzdrawiająca i że nie sama tylko wiara uzdrowionych była przyczyną uzdrowienia.
Nie mógł wprawdzie leczyć każdej choroby, ale mimo to ilość uzdrowionych codziennie się zwiększała.
Znaczną część dnia poświęcał nakładaniu rąk na tych, których miał uzdrawiać.
A do późnej nocy skupiali się wokół niego słuchacze, pilnie przysłuchując się jego nowej wykładni Zakonu, i pośród tych właśnie znalazł owych pierwszych, którzy wydawali mu się zdolni stać się jego szczególnymi uczniami.
Wyłącznie im usiłował wyjaśnić, skąd na niego samego spłynęła mądrość jego.

Od dawna zrozumiał, że nadal nie może trudnić się swoim rzemiosłem.
A że wiedział, iż zawsze znajdzie w obfitości to, co do życia było potrzebne, jeśli – zgodnie z prawem duchowym – pozostawi swemu „Ojcu” troskę o odzież i pożywienie, więc sam nie dbał o to i wreszcie poprosił swego gościnnego gospodarza o pozwolenie opuszczenia go, aby nauczać również w innych miejscowościach.
Przeciwnicy jego z pierwszych czasów już od dawna nie wydawali mu się niebezpieczni.

Pierwsi jego uczniowie, których wybrał sobie w Kapernaum, nie chcieli go opuścić i poszli za nim. Każdy z nich wchłonął na swój sposób to, czym Mistrz ich obdarzył.
W wielu miejscowościach, dzięki jego sławie jako uzdrowiciela, przyjmowano go radośnie wraz z uczniami, w innych znów miejscach spotykała go najprzykrzejsza odprawa, dla ludzi zaś w miejscu rodzinnym pozostał zarozumiałym „głupcem”, jakiego już od początku w nim upatrywali.
Lud natomiast nazywał jego uzdrowienia – tam, gdzie one mogły nastąpić – „cudami” i nie rozumiano go, gdy w tych wypadkach zawsze podkreślał, że to tylko własna wiara i siła wypływająca z ciała uzdrowiciela czyniła takie „cuda”.
Dawnym naukom swego narodu nadał wykładnię, dzięki której mogły się utrzymywać nawet wobec wyższego poznania i tylko wtedy, gdy widział, że jałowe formułki przytłaczają wierzących lub że ponury bóg plemienia z praczasów żąda ofiar, wypowiadał słowa:

„STARYM POWIEDZIANO…
 A JA WAM POWIADAM…”

Blisko rok przewędrował tak z miejsca na miejsce Galileę uzdrawiając i nauczając z różnym powodzeniem i wydało mu się, że tylko w Jerozolimie słowa jego mogą znaleźć należyty oddźwięk. Najżyczliwiej polecony przez swych przyjaciół z Kapernaum ich przyjaciołom w świętym mieście, przyłączył się wraz z uczniami do pielgrzymki zdążającej do Jerozolimy na Wielkanoc.
Możni przyjaciele przyjęli go gościnnie, ale już pierwsze jego wystąpienie ściągnęło nań nienawiść kapłanów świątyni jerozolimskiej.
Wkrótce więc opuścił miasto, nie powrócił jednak do Galilei, lecz pozostał w jego pobliżu, aby od czasu do czasu udawać się na krótki pobyt do Jerozolimy, ale coraz bardziej zaczął tego unikać, gdyż najwyraźniej zrozumiał, że jego możni przyjaciele nie mogliby go obronić, gdyby się dostał w ręce kapłanów, przeciw którym bardzo ostro wystąpił w swych przemówieniach.

Uzdrawiał i nauczał gdziekolwiek przebywał, jak to ongi czynił w Galilei.
Nic więc dziwnego, że stawał się nadzieją coraz szerszych kół ludzi, zwłaszcza wśród ubogich i uciśnionych, którym jeszcze bardziej dokuczyło panowanie ciemiężących ich kapłanów niż obcych gnębicieli.
Doszło więc do tego, że cały lud bardziej wierzył, że jest on rzekomo tym obiecanym, w starych pismach, który ma wyzwolić ubogich z niewoli kapłańskiej i rzymskiej.
Ci spośród stale niespokojnego pospólstwa stołecznego miasta, co tak myśleli, dowiedzieli się, że Mistrz na krótko przed Wielkanocą znów przybędzie do Jerozolimy; przygotowali więc wszystko, aby go, skoro tylko przybędzie, ogłosić królem, gdyż sądzili, że władza kapłanów trzyma się tylko na rzymskich kohortach, potęgi zaś rzymskiej w prostocie swej ocenić nie mogli.
Gdy wiec Mistrz przybył, wyruszyli mu na spotkanie za bramy miasta wznosząc radosne okrzyki – mężczyźni, kobiety i dzieci – a mówcy ich żądali, aby ich prowadził przeciw ciemiężcom.
Odurzyło go wszystko, co widział, opuściła go pewność wewnętrznego kierownictwa i jak Mojżesz według podania zwątpił, czy zdoła ludowi dostarczyć wody, tak on mniemał przez krótką chwilę, że mógłby tej władzy, jaką mu chcieli przyznać, użyć na poparcie swego posłannictwa.

Bardzo prędko jednak poznał swój błąd i zaledwie wstąpił w mury miasta, opuścił podniecony tłum i szukał schronienia w domu jednego ze swych możnych przyjaciół, dopóki straż rzymska nie rozpędziła pospólstwa.
Atoli skutków jego chwilowego wahania się nie można już było uniknąć ani w duchowej, ani w ziemskiej dziedzinie.
Znienawidzony od dawna przez kapłanów świątyni jako mówca surowo ich upominający, którego się jednak obawiali z powodu poważania, jakim się cieszył u ludu, sam teraz nastręczył sposobność, by go oskarżono przed zwierzchnością rzymską, jako tego, który wystąpił przeciw jej władzy: jako podżegacza ludu, który chciał się stać królem tego ludu.

Zwierzchność rzymska była wprawdzie przyzwyczajona do rozruchów wśród ludu i najchętniej i na te ostatnie patrzałaby przez palce, ale przy tego rodzaju skardze nie było już rzeczą możliwą zaniechać uwięzienia oskarżonego.
Doświadczony prokurator rzymski, który jasno widział z jakich powodów chcą go tu wykorzystać, czuł się urażony w swej dumie i usiłował uchylić się od przymusu wydania wyroku.
Powierzył wiec przesłuchanie oskarżonego tym, którzy wnieśli skargę.
Nie przypuszczał nawet, jak bardzo było im to na rękę, że mogli teraz, pozornie na słusznej podstawie, skazać znienawidzonego również według ich prawa.
Dość wypowiedział słów, za które przedtem nie ważono się karać, a które teraz mogły się wydać dostateczne, by go skazać na śmierć. A prócz tego „bluźnił przeciw świątyni”: czegóż więc chcieć więcej! A że nie mieli prawa wykonać wyroku śmierci pod panowaniem rzymskim, musieli więc obstawać tylko przy tym, że podburzał lud i chciał, by go obrano królem, by zmusić sądy rzymskie do wykonania zamiast nich zrodzonego w nienawiści wyroku.
Wreszcie ów znienawidzony umarł na rzymskiej krzyżowej szubienicy, kiedy go żołdacy rzymscy, zbieranina z całego świata, oraz żydowskie pachołki świątyni zamęczyli już prawie na śmierć.

Ale teraz, kiedy wydawało się, że ziemskie jego dzieło już zostało zakończone, dokonał dopiero Mistrz owego największego czynu miłości, dzięki któremu dla tych, którzy oglądają sprawy ducha, pozostaje po wsze czasy wyniesiony ponad wszelką wielkość ludzką jako największy ze wszystkich miłujących, jakich kiedykolwiek ziemia nosiła – a nikt po nim nie przyjdzie, kto by mógł dorównać mu pod względem siły miłości…
W tych ostatnich chwilach udało mu się zjednoczyć zwierzę ludzkie w sobie z mocą ducha do całkowitej jedności odczuwania, tak że niszczycieli swego życia ziemskiego zdołał, nawet podczas tego niszczenia, miłować jak siebie samego.
Niewidzialna ziemia, która tai w sobie ten glob ziemski, jak jajko ukrywa w sobie żółtko, została w tej przenajświętszej chwili wydarta raz na zawsze spod „władzy księcia świata tego” – niewidzialnego, świadomego tylko siebie samego, lecz nie świadomego w duchu, śmiertelnego, a potężnego, który żyje w pozbawionym miłości mroku materii i pragnąłby wszystko wciągnąć we własne przeżycia…
Tak, jak on sam w tym momencie został pokonany, może również teraz być pokonana wszelka potęga ciemności na tej ziemi przez tych, którzy wiedzą o takiej mocy człowieka i są „dobrej woli”– woli płynącej z miłości.

Gdyby na tej ziemi ludzkość wiedziała o swej mocy – zaiste już od dwóch tysięcy lat blisko zmieniłaby oblicze tej ziemi, tak że ludziom, którzy w czasach dzisiejszych znoszą jeszcze jarzmo ziemskie, byłby zgotowany stan na ziemi, który by musiał im się wydawać niby szczęśliwość niebieska.
Wprawdzie nigdy na tej ziemi nie da się stworzyć „raju”, a jednak to, co się da tu zmienić, jest tak potężne, że nasi prawnukowie na pewno w ten sam sposób staną pełni zgrozy, gdy znajdą ślady dzisiejszych wydarzeń wśród ludzi – jak każdego dziś żyjącego przejmuje wstręt, gdy znajduje mogiły tych przodków ludzkiego zwierzęcia, którzy, jak to wykazują odkrycia, wysysali mózg z czaszek swych wrogów i pożerali szpik z ich kości.

Dopiero gdy ludzkość pozna do czego jest zdolna, jeśli działając w imię miłości, usiłuje zmienić oblicze tej ziemi, będzie wreszcie mogła zebrać plon owego czynu miłości na Golgocie.

OSTATNI AKORD

Największe dzieło, jakiego człowiek ziemski kiedykolwiek mógł dokonać, zostało już niegdyś dokonane przez śmierć na krzyżu Golgoty: losy człowieka ziemskiego zostały wyzwolone z niewoli kosmicznej!

Należy więc opowiedzieć dalej, co się jeszcze wydarzyło po śmierci ziemskiej Mistrza, gdyż tu prawda przez dzieło zbożnej fantazji już wkrótce po tej śmierci doznała upiększeń, które sprawiły, iż rzeczywiste wydarzenie musiało pozostać ukryte dla czasów późniejszych.
Wprawdzie zbożne podanie, zawiera ziarnko prawdy kto więc potrafi je wyłuskać – nie będzie oszukany.
Wprawdzie Jaśniejący „zmartwychwstał” z grobu ziemskiego, jednakże ciało ziemskie nie mogło już służyć przy tym „zmartwychwstaniu” za nosiciela jego istności.
Wprawdzie i dziś jeszcze Jaśniejący pozostaje na tej ziemi ze swymi Braćmi czynnymi w postaciach ziemskich, widzialny w postaci duchowej całkowicie odpowiadającej jego postaci ziemskiej, w jakiej go znali jego uczniowie. Ale wszystko to nie zmieni oczywiście faktu, że w wydarzeniach ziemskich, zaszłych po śmierci Mistrza, kryje się jeszcze pewne znaczenie dla potomności.
Trzeba więc przedstawić to, co się ukazuje patrzącemu, gdyż jądro zbożnej wiary, która uszczęśliwiała ludzi przez wieki całe, już nie wymaga w tych czasach osłony, a nawet przez taką osłonę groziłoby mu niebezpieczeństwo, że nie poznają go ci, którzy go szukają.

Dalej następuje relacja:

Możni przyjaciele Mistrza niezwłocznie po jego śmierci uczynili wszystko, by przez rzymskiego prokuratora otrzymać jego ciało, gdyż przedtem próbne były ich zabiegi, by mu oszczędzić śmierci.
Prokurator zaś – dobrze zresztą usposobiony do przyjaciół Mistrza i pełen pogardy dla kapłanów świątyni, co potrafili go zmusić do skazania człowieka, który nie wydawał mu się zgoła niebezpieczny dla państwa – wydał bardzo chętnie przyjaciołom ich zmarłego, skoro przedtem mimo najlepszych chęci nie był w stanie ocalić im żywego.
Gdy zaś kapłani usłyszeli o tym, a z całą pewnością wiedzieli, że nie zdobędą posłuchu u prokuratora, przypuścili szturm do naczelnika straży miejskiej i osiągnęli to, że im dał wartowników, którzy mieli strzec grobu. Obawiali się oni bardzo, żeby zwolennicy zmarłego nie lamentowali u grobu a potem nie skierowali swej wściekłości przeciw nim. Grób otrzymał więc straż rzymską, której zadaniem było przeszkodzić wszelkiemu zbiegowisku.

Żyli jednak w tym czasie wysocy Bracia Mistrza, którzy go niegdyś nauczali i pomogli, jako jednemu z należących do ich grona, osiągnąć doskonałość w jego królewskości kapłańskiej i zamieszkiwali w ukryciu w pobliskich miejscowościach w górach judejskich i podczas swej działalności wysoki Mistrz wielokrotnie się z nimi w samotności spotykał i często ich odwiedzał w ich ustroniu.
Wiedzieli oni, co go spotkało, lecz nie mogli go ratować, ponieważ jego wina duchowa: to że chciał tylko przez chwilę wziąć sobie do pomocy zewnętrzną władzę ziemską wyrwała losy jego spod owego wysokiego kierownictwa duchowego, któremu oni podlegali, a które również jego niegdyś prowadziło zanim przy owym wjeździe do Jerozolimy dał się na krótki przeciąg czasu omamić natarczywymi żądaniami tych, którzy w nim widzieli wybawcę z ucisku zewnętrznego.
Zmiana praw w niewidzialnej ziemi, zmiana której on sam dokonał dzięki czynowi miłości na Golgocie, oszczędziłaby mu jego losu ziemskiego, gdyby ktoś inny przed nim jej dokonał. A że tej zmiany dopiero w swych ostatnich chwilach udało mu się dokonać, musieli więc jego wysocy Bracia w boleści i żali, a jednak z radością w duszy oczekując jego zwycięstwa dać mu wkroczyć na drogę męki.

Wiedzieli więc, gdzie jest pogrzebany, im zaś był bliski jako żyjący w swej postaci duchowej.
Uczynili więc, co uczynić należało, całkowicie za jego zgodą i według jego woli, aby zapobiec powstaniu jakiegoś niedorzecznego kultu jego zwłok ziemskich.
Znajdował się wśród nich mąż, który posiadał sztukę pogrążania ludzi w magiczny sen przez zwykłą rozmowę.
Ów poszedł naprzód do straży przy grobie, a że był odziany jak możny pan rzymski, więc wartownicy z pełnym szacunkiem dawali mu odpowiedzi na jego pytania, wreszcie z ust ich zaczął się już dobywać tylko bełkot i w końcu zapadli w głęboki sen.
Teraz nadeszła chwila, by przywołać resztę Braci oczekujących w pobliżu.
Z pewnym trudem otworzono grób i troskliwie wydobyto zwłoki. Złożono je, spowito w opaski, na dwu długich prześcieradłach, które przyniesiono ze sobą, tak że niby siedzi na jednym, drugie zaś podtrzymywało górną część ciała.
W jasną noc księżycową niezwłocznie z wielkim trudem poniesiono umiłowane ciężkie brzemię na wysokie góry do skalistego, zawczasu już upatrzonego wąwozu – gdzie poprzedniego dnia przygotowano stos i oczekiwali dwaj wysocy Bracia.
A owi bracia byli to możni mężowie z obcego plemienia – przybyli ongi z daleka ze Wschodu i według zwyczaju ich plemienia drogie dla nich zwłoki zostały teraz spalone w miejscu, gdzie byli zabezpieczeni od wszelkich przeszkód. Światło księżyca tłumiło łunę, a przy tym w tej pustyni nie zamieszkiwał jak okiem sięgnąć nikt, tak że nie zauważono by ognia, gdyby nawet wąwóz nie był już dostateczną osłoną zabezpieczającą odkrycie na znaczną odległość wokół tego miejsca.

Skoro następnie o jasnym poranku ogień wygasł, wysocy Bracia zebrali skrzętnie wszystkie pozostałe jeszcze szczątki i ponieśli je zawinięte w prześcieradła w daleką drogę ku Jordanowi, aby tam to, co pozostało z postaci ziemskiej Mistrza, pogrążyć w falach rzeki, jak to było we zwyczaju ich plemienia.
Po powrocie pozostawali jeszcze przez pewien czas w swym górskim ustroniu, odwiedzając stamtąd od czasu do czasu uczniów Mistrza, którzy po rozstaniu się jego z widzialnością pozostawali nadal w duchowej z nim łączności.
Po dwunastu miesiącach opuścili na zawsze ziemię palestyńską i udali się na Wschód – do swej ojczyzny – w pobliżu najwyższych gór świata…

Byli to rzeczywiście owi „królowie” ze Wschodu – królowie kapłanów i kapłani królewscy – którzy „daleko na Wschodzie ujrzeli” „gwiazdę” młodego cieśli z Galilei i przyszli, aby go pouczać, aż wreszcie sam zdołał zrozumieć swe posłannictwo, chociaż nie wręczali mu swych darów, jak to głosi późniejsze podanie klęcząc u kołyski dziecięcia.
Podanie ukształtowało na swój sposób to, co niegdyś nieliczni najbliżsi Mistrzowi dowiedzieli się od niego samego, a następnie powierzyli w tajemnicy tym, którzy u nich pobierali naukę.
Co prawda ukształtowało ono to według dawnego, dalekiego wzoru, a jednak zachowało rysy prawdy; bo chociaż siedmiu z tych wysokich Braci oglądało w tym czasie z bliska publiczną działalność swego nowego Brata, to jednak tylko trzej z nich byli jego właściwymi nauczycielami – i trzej Jaśniejący są za każdym razem niezbędni, jeśli ma być zamknięte nowe ogniwo złotego łańcucha, który od pierwszych dni naszej ludzkości stale odnawiać się musi w każdym pokoleniu.
Autor dawnej wieści, zwanej „Ewangelią Jana” wiedział o wszystkich tych sprawach i przemawiał do ludzi, którzy dzięki tajemnej nauce wiele z tego znali.
Jego posłanie zakłada już wiedzę o wzniosłej nauce Mistrza, a chociaż nauka przyświeca Wiedzącym z niejednego słowa, to jednak dla pozostających na zewnątrz była zawsze dość szczelnie zasłonięta. Takiej zasłony żądało w tym czasie prawo duchowe.

Ale i w działaniu ducha zdarzają się czasy przypływu i czasy odpływu: czasy zatajania i objawiania.
Dziś więc można mówić o tym, o czym dawniej musiano milczeć.
Ponadto dziś nie istnieje niebezpieczeństwo, by niepowołani mogli się zbliżyć do cichej świątyni boskiego utajenia.
Ci, co potrafią znaleźć drogę, wiodącą do tej świątyni, będą to zawsze tylko wybrańcy, którzy szukają z czystym zapałem serca, aż znajdą upragnione kierownictwo we własnym „ja”.
Odsłonią się im rzeczy ukryte, pełne tajemnic, a jednak, cokolwiek mogłoby się w biegu tysiącleci objawić tej ludzkości, stale będzie ukazywać w oddali daleko głębszą tajemnicę, a nigdy Boskość nie odda się człowiekowi ziemskiemu jako przedmiot abstrakcyjnego pojmowania.
Tylko obraz i przenośnia może podawać wieści o prawdzie ostatecznej!
Kto zaś nie szuka już takiej prawdy na zewnątrz kto zrozumiał, że jest ona dla człowieka uchwytna „twarzą w twarz” jedynie w najgłębszych głębiach jego istoty, temu obraz i przenośnia wskażą drogi i środki jak dotrzeć do tych najgłębszych głębi.
Tam, jeśli jest do tego powołany, może mu się ukazać jeszcze wiele rzeczy, lecz tu, a więc wobec każdego człowieka, muszę je przemilczeć: bądź dlatego, że słowo ludzkie nie ogarnia ogromu spraw, o których by tu wspomnieć należało, bądź też dlatego, że taka wiedza nie wyszłaby na dobre nikomu, kto nie uzyskał jej z własnych głębi, gdyż tam jedynie owe sprawy mogą się stać dlań zrozumiałe.

Temu, co mam do powiedzenia, zakreślono ścisłe granice.
Mogę usiłować przedstawić tylko to, co mi przedstawić zlecono, aby światłość na nowo przeniknęła ciemności.
W czasach dzisiejszych jest wszędzie wiele ludzi, którzy pożądają światła – daleko więcej niż kiedykolwiek w czasach dawniejszych – i dzisiaj słowu pisanemu, które z pewnością może dotrzeć do nich, od dawna już nie zagraża niebezpieczeństwo, iż przy czynieniu odpisów zostanie zniekształcone i w ten sposób sfałszowane.
Szczęśliwi ci wszyscy, do czyich serc dotrą moje słowa i wyrwą ich z ciemności, aby trafili na drogę, którą zbudowała najwyższa miłość, a na niej osiągnęli zmartwychwstanie w samych sobie!

POSŁANIE

Odtworzenie pierwotnego układu dawnego posłania jest niemożliwe nawet dla oglądającego, któremu natomiast ukazuje się pierwotna treść przy duchowym oglądaniu najdawniejszego sensu owego posłania i to bynajmniej nie w słowach owego starożytnego języka, w którym oryginał tę treść podawał. Duchowe oglądanie, osiągalne tylko w pełnej przytomności, a nawet niemal w nadprzytomności zmysłów, wymaga od oglądającego, związanego jeszcze przez swą postać ziemską z prawami tej ziemi, tak niesłychanych wysiłków, aby nastawić się na oglądanie przedmiotu, że tu wartość wyników nie odpowiadałaby nakładowi, którego by wymagało osiągnięcie tych wyników, gdyby ktoś zechciał odtworzyć pierwotny sens całego oryginału w nieprzerwanej kolejności. Jedynie owi nieliczni, którzy z doświadczenia znają takie oglądanie – a tylko dla „Jaśniejących w Praświetle” czynnych jeszcze na tej ziemi w ciałach ziemskich jest ono możliwe – wiedzą jakiego nakładu sił wymaga to w ciągu długich lat, by ujrzeć w świetle własnego przeżycia to, co jakiś duch ludzki dawno minionej przeszłości taił w sobie w chwili, gdy usiłował tworzyć swe dzieło.

To, co się ogląda w ten sposób w przeżyciu – a nie z zewnątrz – musi wówczas znaleźć najpierw nowe ukształtowanie w słowach oglądającego, aby w jego własnym sposobie wyrażania się wykazać prawdziwą myśl dawnego autora w postaci słownej zrozumiałej dla ludzi jego czasów, choćby nawet zgoła nie rezygnował z posługiwania się wyrazami, które widzi zachowane w urywkach tekstu w pierwotnym ujęciu.
Ci, którzy uznają „Słowa Pisma” za „Słowa Boże”, będą tu podejrzewali tylko bluźniercze „fałszowanie Pisma”, inni zaś, którzy i tak z własnych dociekań wiedzą jak to naprawdę ma się rzecz z „boskością” starożytnego srodze zniekształconego tekstu, będą również nowe odtworzenie powstałe w wyniku oglądu duchowego, bez zewnętrznych „dowodów” ich odkryć, uważali w najlepszym razie za urojenie.
A jednak będę musiał tu w tej księdze odtworzyć z dawnego tekstu niejedno – chociaż tylko w urywkach – odtworzę to tak, jak się zgodnie z sensem odsłania oglądającemu. Obca mi jest chęć urażania pobożnej wiary, która uszczęśliwia prostodusznego wierzącego, i – jeśli jest wart tego – może go nawet w najbardziej osobliwy sposób doprowadzić do prawdy.
Również daleki jestem od nierozsądnego zamiaru polecania uczonym badaczom tego, co podaję w księdze niniejszej, chociaż znaj duję w sobie dostateczne podstawy do twierdzenia, że z pewnością oczekuje na znalazcę niejeden starożytny rękopis, który w przyszłości da możność wykazania prawdziwości moich odtworzeń…

Najpierw więc należy wskazać, jak owi fanatycy religijni nowego kultu, którym niegdyś wpadło w ręce dawne posłanie, bez skrupułów obchodzili się z Jego treścią.
Nieznany autor tego posłania niegdyś – zgodnie z sensem – napisał:

„NA POCZĄTKU JEST SŁOWO, A SŁOWO JEST W BOGU I BOGIEM JEST SŁOWO.
WSZYSTKO SIĘ TYLKO PRZEZ NIE STAJE, A BEZ NIEGO NIC SIĘ NIE STAJE: NAWET RZECZY NAJDROBNIEJSZE.
W NIM JEST ŻYCIE WSZYSTKIEGO A JEGO ŻYCIE JEST ŚWIATŁOŚCIĄ LUDZI.
ŚWIATŁOŚĆ W CIEMNOŚCIACH ŚWIECI, A CIEMNOŚCI NIE MOGĄ JEJ ZGASIĆ.
JEST ONO NA ŚWIECIE, A ŚWIAT UCZYNIONY JEST PRZEZ NIE,
ALE ŚWIAT GO NIE POZNAJE.
PRZYSZŁO DO WŁASNOŚCI, ALE SWOI GO NIE PRZYJĘLI.
A WSZYSTKIM KTÓRZY JE PRZYJMUJĄ, DAJE MOC, ABY SIĘ STALI
SYNAMI BOŻYMI: KTÓRZY NIE ZE KRWI SIĘ NARODZILI ANI Z WOLI
NIEWIASTY, ANI Z WOLI MĘŻA, LECZ Z BOGA SIĘ NARODZILI, Z
PEŁNI ŁASKI I PRAWDY”.

Tej kolejności nie przerywało tu niegdyś nic innego i zamiarem autora było przez te właśnie słowa najściślej łączące się z rozpowszechnioną wówczas nauką o „Logosie”, dać wiernym, do których kierował swoje posłanie, wyraźną wskazówkę, w jakim sensie chciał, by rozumieli to, co dalej nastąpi.
I teraz dopiero zaczyna opowiadanie o Chrzcicielu, które już znalazł w dawnych pismach i począł zużytkowywać na swój sposób, gdyż nie tylko był przeciwnikiem uczniów Chrzciciela, których można było jeszcze w tym czasie spotkać, lecz chciał również wskazać własnym uczniom, że ani surowa asceza, którą niegdyś zalecał w swych naukach Chrzciciel, jako wysłannik mistycznej sekty, nie daje zbawienia, ani Chrzest z wody przyjęty przez nowy kult, który nosił imię Mistrza. Prócz tego pragnie sprostować błąd, jakoby wysoki Mistrz – jak to głosiło owo starsze podanie – był najpierw uczniem Chrzciciela, zanim sam zaczął nauczać.
Dlatego pozwala uczniom Chrzciciela porzucić go, skoro sam on musiał wyznać, że wprawdzie chrzci z wody, ów zaś Jezus potrafi chrzcić z ducha.

To więc mówiły – zgodnie z sensem – pierwotne słowa:

„BYŁ CZŁOWIEK, KTÓREMU BYŁO IMIĘ JAN.
DZIAŁO SIĘ TO W BETANII ZA JORDANEM, GDZIE JAN CHRZCIŁ.
JAN RZEKŁ:
JA CHRZCZĘ Z WODY, ALE POŚRÓD WAS STANĄŁ TEN, KTÓREGO WY
NIE ZNACIE: TEN BĘDZIE CHRZCIĆ Z DUCHA!
NIE CZUJĘ SIĘ GODZIEN NAWET ROZWIĄZAĆ RZEMYKA U SANDAŁÓW
JEGO.
A NAZAJUTRZ SŁAŁ JAN I DWAJ Z UCZNIÓW JEGO.
A UJRZAWSZY JEZUSA PRZECHODZĄCEGO RZEKŁ:
TEN CI JEST!
JAM GO NIE ZNAŁ, ALE TEN, KTÓRY MI POLECIŁ CHRZCIĆ WODA,
POWIEDZIAŁ MI:
NA KOGO UJRZYSZ, IŻ ZSYPUJE DUCH I ZOSTAJE NA NIM: TEN
JEST, KTÓRY PRZYJDZIE CHRZCIĆ Z DUCHA.
I DAŁ ŚWIADECTWO JAN MÓWIĄC: WIDZIAŁEM DUCHA
JAKO GOŁĘBICĘ I ZOSTAŁ W NIM.
I USŁYSZELI GO, GDY MÓWIŁ, DWAJ UCZNIOWIE I POSZLI
ZA JEZUSEM.”

Gdyby jakiś tłumacz miał dziś w ręku pierwopis mógłby zapewne inaczej oddać formę zdań, nie mógłby jednak w żadnym razie dojść do innego znaczenia.
Autorowi owego dawnego posłania bynajmniej nie chodziło o to, by forma nadana przezeń opowiadaniu zgadzała się z relacjami, które chciały znaleźć w posłaniu potwierdzenie, że Chrzciciel poznał w Mistrzu „Mesjasza” i dał o tym świadectwo. Nie ma tu również wielu rzeczy znajdujących się na tym właśnie miejscu w przekazanym nam dzisiaj opracowaniu tekstu.
Ale to, czego tu nie ma, jest w przekazanym nam tekście dodatkiem tych samych mózgów, które pierwotny tekst tak potrafiły zmienić, że wzmianka o Chrzcicielu znajduje się już w słowach stanowiących wprowadzenie do całego posłania.
W różnych odmianach przerabiacze usiłowali pierwotny tekst upodobnić do świętych dla nich wcześniejszych opowieści.
To, co w pierwszych czasach nowego kultu nazywano „odpisem” nie było niczym innym, jak przeróbką, a każdy pisarz robiący ponowny odpis uważał za rzecz całkowicie dobrą i słuszną tak zmieniać tekst, aby stanowił poparcie jego własnego wierzenia.
W ten sposób tekst całego posłania wielokrotnie przeinaczano, zanim powstał ten tekst, który stał się podstawą wszystkich przekazanych nam opracowań.
Można żałować, że pierwotny rękopis się nie zachował, ale nie wolno usiłować – według własnych życzeń – ratować tego, co nam dziś przekazano, należy sobie jasno uświadomić, że w całości daleko więcej jest przeróbką i dodatkiem, w porównaniu z tym, co się zachowało i jeszcze nosi oryginalne rysy.
Tylko ten, kto wchłania naukę, jakiej Mistrz niegdyś udzielał swym wiernym, a jaka żywa była jeszcze w tym małym gronie, do którego niegdyś był skierowany pierwotny tekst, ten z całą pewnością wyczuje, co nosi jeszcze cechy rękopisu, a co jest tam pobożnym fałszerstwem.
Dopóki się nie uda znaleźć dobrze zachowanych dawnych tekstów, które bądź co bądź bliższe są pierwotnego tekstu, niż to, co nam dziś przekazano, będzie to jedyna droga, by rzucić na te sprawy nieco światła.

NIESKAŻONA NAUKA

Nieskażona nauka wysokiego Mistrza, jaką podawał tylko swym wiernym uczniom, sięga zaprawdę głębiej, niż nauki natury etycznej głoszone publicznie oraz te nauki, które w czasie późniejszym zaczerpnięto z pism mędrców „pogańskich” i włożono w usta wysokiego Mistrza.
Ta nauka bez skazy nie była owocem jego własnych myśli i nie osiągnął jej w pobożnym ekstatycznym zachwycie.

To, co miał do dania nielicznym swym wiernym, którzy mieli zrozumieć „tajemnicę królestwa Bożego”, pochodziło ze skarbów mądrości tej społeczności duchowej, do której należał.
Prastarą, świętą wiedzę – dostępną jedynie w trzeźwym zupełnie przeżyciu dla każdego z tych, którzy tu, w tym życiu ziemskim zdobyli ją w sobie jako członkowie społeczności duchowej – kształtował na swój sposób i w swoim języku. A więc każdy z „Wiedzących przez własne przeistoczenie” wieścić może zawsze tylko tę samą prawdę w obrazach i języku właściwym głoszącemu, choćby nawet przy takim sposobie mówienia i w takich obrazach miało powtarzać się niejedno, co nosi piętno dawnych czasów.
W ten sposób zdołał wprowadzić swych uczniów, którzy byli w stanie podążać za nim, w najgłębsze tajemnice bytu i udzielić im pojęcia o Bogu, które się bardzo istotnie różniło od głoszonych publicznie nauk kapłanów.

Przemawiał do ludzi bez wielkiego wykształcenia a tym wystarczało, gdy mówił o Praświetle, które samo siebie wypowiada jako Prasłowo:

„BÓG JEST DUCH, A KTÓRZY GO CHWALĄ: MUSZĄ W DUCHU CHWALIĆ PRAWDĘ.”

A stale i ciągle usiłował wskazywać swym wiernym drogę wiodącą do Królestwa Ducha, w którym jest „mieszkań wiele” – wielorakie możliwości przeżyć, dostosowane do stopnia poznania, do którego zdołała się wznieść obudzona duchowość człowieka.

Nie zawsze należy w tym samym sensie rozumieć słowa Mistrza, gdy mówi o „Królestwie Bożym”!
Mówi wprawdzie, że Królestwo Niebieskie jest w człowieku, lecz potrafi też powiedzieć, że nikt nie może „ujrzeć” Królestwa Bożego, kto się „na nowo nie narodzi”. Tu można uniknąć nieporozumień, jeśli się wie, że raz jest mowa tylko o rodzaju ducha ludzkiego, tającego w sobie możliwość przeżyć dzięki którym może osiągnąć pewność co do Królestwa Ducha, ale bez zdolności świadomego odczuwania siebie już za życia ziemskiego w najwyższych sferach światów duchowych, tak jak odczuwa siebie tu w życiu ziemskim, za drugim zaś razem mowa jest o najwyższym celu ducha ludzkiego: że – po tym życiu ziemskim – i zapewne dopiero po długich przygotowaniach w świecie ducha, osiągnie on nową postać życia, w której dopiero będzie mógł świadomie i czynnie żyć w najgłębszych sferach Królestwa Duchowego.

Należy tu mieć na uwadze różne, kolejno po sobie następujące stany.
Pierwszy – jest to zbudzenie ducha ludzkiego z jego snu w zwierzęciu ludzkim, dzięki czemu, budząc się z mroków niepoznania, intuicyjnie wyczuwa, że nie jest z tej ziemi: że pochodzi z dziedziny życia, w której to życie podlega innym prawom niż tu na tym świecie zjawisk ziemskich.
Stąd wówczas, jako etap drugi, wynika dążenie ku Praświatłu, dzięki któremu, przez hierarchicznie ułożone życie duchowe, życie ducha ludzkiego stopniowo kierowane dalej, znajdzie się koniec końców w bycie wiekuistym.

To dążenie może osiągnąć swój cel już za życia ziemskiego, gdy „iskra ducha”, promień z Praświatła – zstępując przez wszystkie stopnie hierarchii życia duchowego – stworzy w duchu ludzkim z sił tegoż ducha organizm duchowy, dzięki któremu duch ludzki jednoczy się z ową boską „iskrą ducha” lub „promieniem” Praświatła, który poznaje jako swego „Boga żywego”.
Teraz osiągnął niezbitą pewność, gdy przedtem miał tylko intuicyjne wyczucie: stał się z ducha świadom swego życia w duchu.
Jeszcze nie jest jednak bynajmniej zdolny świadomie i czynnie wkraczać również do owego wysokiego Królestwa Ducha, skąd ongi sam przez pociąg własnej woli skazał się na wygnanie z wysokiego światła przez ów upadek, który go uwiesił w tym świecie zjawisk ziemskich.
Do tego potrzeba czego innego, a jeśli nawet już porzucił postać ziemską i po śmierci ziemskiej swego ciała znajduje się w postaci duchowej świadomy i żywy w niższych sferach życia duchowego, to jednak owo najwyższe i najgłębsze z królestw zjawisk duchowych – „Królestwo Boże” w najwyższym znaczeniu pozostaje dlań tak długo zamknięte, dopóki „na nowo nie narodzi się” w nim: z nasienia duchowego na nowo poczęty – z pierwotnych wód życia w duchu.

„Narodziny” na ziemskim świecie zjawisk są następstwem rozmnażania się życia zwierzęcego i umożliwiają świadomość i działalność jedynie na tym ziemskim świecie zjawisk.
Kto się na tym świecie nie narodzi, nie może się inaczej na ten świat dostać: – nie jest on dlań rozwarty, choćby nawet o nim wiedział.
A więc i duch ludzki nie może się dostać do żadnego z duchowych światów zjawisk – a wszystko, co żyje w królestwie ducha, daje się wzajemnie poznawać tylko jako zjawisko duchowe – chyba że się w nim narodził.
Pierwotnie więc duch ludzki z Boga poczęty od wieczności jest „zrodzony” w owym najgłębszym „Królestwie Bożym”, lecz pozostawił – mówiąc obrazowo – duchowy z Boga zrodzony organizm o owym najgłębszym Królestwie Ducha, gdzie znowu stapia się z siłą boskości, tak że musi nastąpić indywidualne „ponowne narodzenie”, jeśli duch ludzki ma się kiedyś świadomy i czynny znaleźć w owym „Królestwie Bożym”.
Przedtem duch ludzki, przy najwyższym nawet rozwoju osiągniętym przez życie na ziemi, jest świadom tylko siebie samego i swego Boga Żywego i znajduje się po „śmierci” ciała ziemskiego w jednym z tych niższych światów duchowych, których organizm zachował sobie w stanie zaczątkowym po upadku nawet w zwierzęcy świat zjawisk – jako jedyną formę bytowania duchowego, jaką tu jeszcze posiada i jaką może rozwinąć przez swe postępowanie w życiu ziemskim. O tym jedynie najwyższym i ostatecznym celu autor dawnego posłania kładzie w usta Mistrza słowa:

„JEŻELI SIĘ KTOŚ PONOWNIE NIE NARODZI Z WODY W DUCHU” – Z NASIENIA DUCHOWEGO – „NIE MOŻE WNIJSĆ DO KRÓLESTWA BOŻEGO”.

A dla wzmocnienia i wyjaśnienia kładzie w usta Mistrza dalsze słowa:

„CO SIĘ NARODZIŁO Z CIAŁA, CIAŁEM JEST, A CO SIĘ NARODZIŁO Z DUCHA, DUCHEM JEST”.

By nie było żądnej wątpliwości, że następuje tu tworzenie prawdziwego organizmu tak cielesnego jak i duchowego…

Jedynymi ludźmi na tej ziemi, dla których owo „ponowne narodzenie” w duchu nastąpiło już podczas życia na ziemi i którzy dzięki temu jednocześnie z ich zdolnością przeżyć w ziemskim świecie zjawisk żyją i działają świadomie w najwyższym Królestwie Ducha, są Jaśniejący Praświatłem; jednym z nich był wysoki Mistrz z Nazaretu.
Tylko któremuś z nich wolno zaiste powiedzieć o sobie i o owych Braciach:

„MÓWIMY, CO WIEMY, I ŚWIADCZYMY O TYM, CO WIDZIELIŚMY”.

A oto inne, w czasie późniejszym wstawione do uzupełniającego opowiadania i w tym miejscu prawie już niezrozumiałe słowa:

„WY CZCICIE, CZEGO NIE ZNACIE, A MY CZCIMY, CO ZNAMY.”

Podobnie jak wysoki Mistrz musi każdy z Jaśniejących w Praświetle wyznać:

„JA I OJCIEC JEDNO JESTEŚMY.
KTO MNIE WIDZI, WIDZI I OJCA”.

Gdyż „Ojciec” w Prasłowie nie ma innego przedstawiciela na tej ziemi, jak tylko Jaśniejącego w Praświetle, którego przysposobił sobie na swego przedstawiciela stwarzając z siebie, już za życia Jaśniejącego w ciele ziemskim, postać duchową, która mu pozwala osiągnąć świadomość w duchowym świecie zjawisk bez konieczności porzucania tego świata ziemskiego.
Naprawdę stał się „jednorodzonym synem” „Ojca” w Prasłowie!

Dzięki świadomemu przeżywaniu siebie jako „syna” wiekuistego duchowego „ojca” w Prasłowie – dzięki zjawisk – głosi wysoki Mistrz naukę bez skazy.

„I MNIE ZNACIE I WIECIE, SKĄD JESTEM; A NIE PRZYSZEDŁEM SAM OD SIEBIE” – NIE TO, KIM JESTEM WEDŁUG POCHODZENIA ZIMSKIEGO UPOWAŻNIA MNIE DO NAUCZANIA I POZWALA MI W TEN SPOSÓB DO WAS PRZEMAWIAĆ – ALE WIARY JEST GODZIEN TEN, KTÓRY MNIE POSŁAŁ, KTÓREGO WY NIE ZNACIE.”
„CHOCIAŻ JA ŚWIADECTWO DAJĘ SAM O SOBIE, PRAWDZIWE JEST ŚWIADECTWO MOJE, BO WIEM SKĄD PRZYSZEDŁEM I DOKĄD IDĘ.” „TEN KTÓRY MNIE POSŁAŁ, JEST ZE MNĄ, I NIE ZOSTAWIŁ MNIE SAMEGO, BO JA ZAWSZE CZYNIĘ TO, CO SIĘ JEMU PODOBA.”

A wiedząc z niezbitą pewnością, że w swoim gronie jest jedynym, który wie, co jest potrzebne, aby człowiek ziemski był przygotowany kiedyś „w swym ostatecznym dniu” na tym świecie zjawisk do wiekuistych „narodzin” na duchowym świecie zjawisk, wypowiada potężne słowa:

„JAM JEST DROGA I PRAWDA I ŻYWOT. NIKT NIE PRZYCHODZI DO OJCA, JENO PRZEZE MNIE!”

Gdyż pierwiastek z ducha poczęty, który on zwie „synem” i sam jako Jaśniejący w Praświetle przeżywa go w sobie, jest dla każdego ducha ludzkiego ten sam i w nim jedynie istnieje dla ducha ludzkiego nieśmiertelne życie w świecie ducha.
Sam on przeżywa to życie i o nim może głosić:

„TO, CO MI OJCIEC MÓJ DAŁ, WIĘKSZE JEST NIŻ WSZYSTKO I NIKT NIE MOŻE WYDRZEĆ TEGO Z RĄK OJCA MOJEGO.”

Ale nie tylko dla siebie samego pragnie nieśmiertelnego życia i oto wypowiada słowa:

„KTO WE MNIE WIERZY, NIE WE MNIE WIERZY, ALE W TEGO, KTÓRY
MNIE POSŁAŁ.
JA JAKO ŚWIATŁOŚĆ PRZYSZEDŁEM NA ŚWIAT, ABY KAŻDY KTO WIERZY WE MNIE NIE POZOSTAWAŁ W CIEMNOŚCI.
BO JA Z SIEBIE SAMEGO NIE MÓWIŁEM, ALE OJCIEC, KTÓRY MNIE
POSŁAŁ, TEN MI ROZKAZAŁ,CO BYM MÓWIĆ I NAUCZAĆ MIAŁ.
I WIEM, ŻE ROZKAZANIE JEGO POCHODZI Z ŻYWOTA WIECZNEGO.
A PRZETO, COKOLWIEK JA MÓWIĘ JAKO POWIEDZIAŁ MI OJCIEC, TAK MÓWIĘ.”

A jak w Jaśniejącym Praświatłem już za jego życia ziemskiego „Ojciec” wypowiada w „synu” sam siebie – jak Jaśniejący sam żyje jako „syn” wiekuistego „Ojca” najwyższego zwierzchnika duchowego wszystkich Jaśniejących na ziemi, dzięki któremu i w których każdy członek tej społeczności duchowej żyje w absolutnym zjednoczeniu, tak też „Ojciec”, człowiek wieczności prapoczęty w Prasłowie, daje się poznać tylko przez niego w ziemsko – ludzkim objawieniu.

„JAK OJCIEC MA ŻYWOT SAM Z SIEBIE, TAK DAŁ I SYNOWI ŹYWOT Z SAMEGO SIEBIE.”

A jako Mojżesz wystawił na pustyni miedzianego węża, aby każdy, kto z wiarą nań wejrzy, wyzdrowiał, tak też w człowieku tej ziemi musi być „podwyższony” ponad wszystko inne obraz „syna człowieczego”, Jaśniejącego, w pełnym wiary poczuciu prawdy, poczuciu, że jest to samo Praświatło, które w swoim wypowiadaniu siebie jako Prasłowo „wypowiada” zarazem wiekuistego, prapotężnego człowieka duchowego pozostającego wiecznie w swym świetlanym poczęciu. Staje się on „Ojcem” Jaśniejących, aby za ich pośrednictwem duch ludzki na tej ziemi otrzymał znów wieść o swej praojczyźnie i o drodze, która z powrotom do niej prowadzi.

„A JAKO MOJŻESZ PODWYŻSZYŁ WĘŻA NA PUSTYNI, TAK MUSI BYĆ PODWYŻSZONY SYN CZŁOWIECZY” – ZWIASTUN Z KRÓLESTWA DUCHA –I WIEŚĆ, KTÓRĄ PRZYNOSI – „ABY WSZYSCY, KTÓRZY WEŃ WIERZĄ NIE ZGINĘLI” – W WIEKAMI CIĄGNĄCYM SIĘ MROKU NIEPOZNANIA – „ALE MIELI ŻYWOT.”

I jeszcze raz, by wykazać, że ten tylko pozna prawdziwość tego, kto tak ufa Jaśniejącemu w Praświetle jak musieli ufać cudotwórczemu wężowi Mojżesza ci, którzy chcieli wyzdrowieć, autor starożytnego posłania kładzie w usta Mistrza słowa :

„GDY PODWYŻSZYCIE SYNA CZŁOWIECZEGO, WTEDY POZNACIE, ŻEM JA JEST I SAM Z SIEBIE NIC NIE CZYNIĘ” – JAKO CZŁOWIEK ZIEMSKI WEDŁUG SWEGO ZIEMSKIEGO UPODOBANIA – „LECZ MÓWIĘ TO, CZEGO MNIE OJCIEC NAUCZYŁ.”

Stale i ciągle podkreśla, że Jaśniejący Praświatłem, w którym znajduje wyraz najwyższa duchowa zdolność przeżyć, jaką osiągnąć może człowiek ziemski na tej ziemi – który potrafi zjednoczyć najwyższą duchowość ze zwierzęcością – naucza nie swojej własnej ludzko – ziemskiej mądrości, lecz przemawia z pełni poznania, jakie mu objawia „Ojciec”:

„NAUKA MOJA NIE JEST MOJA, ALE TEGO, KTÓRY MNIE POSŁAŁ. KTO BĘDZIE CHCIAŁ CZYNIĆ WOLĘ JEGO, TEN SIĘ DOWIE, CZY TA NAUKA JEST Z BOGA,CZY JA SAM Z SIEBIE MÓWIŁEM.”

Jako warunek wszelkiego potwierdzenia nauki Jaśniejącego zakłada się zatem, że uczeń nie tylko zdaje sobie sprawę z ogromnego znaczenia zawartego w fakcie, że człowiek śmiertelny może podawać wieści o najwyższym Królestwie Ducha, lecz że uczeń postępuje również według praw ducha, o których Jaśniejący poucza tylko zgodnie z „wolą” „Ojca” i w zupełnej z nim harmonii.

Ale działalność Jaśniejącego nie ogranicza się jedynie do zewnętrznego świata zjawisk uchwytnych dla zmysłów fizycznych.
Jest czynny również w najwyższym Królestwie Ducha – w królestwie przyczyn – podobnie jak na tej ziemi i w owych niższych światach duchowych, do których wkracza duch ludzki, skoro porzuci tę ziemię, i o tej działalności podaje wieść tymi słowy:

„ZBLIŻA SIĘ GODZINA A NAWET JUŻ NADESZŁA, GDY ZMARLI /PRZEZE MNIE/ USŁYSZĄ GŁOS SYNA, A KTÓRZY USŁYSZĄ, ŻYĆ BĘDĄ” – GDYŻ JAŚNIEJĄCY MOŻE ICH OBUDZIĆ: MOŻE ICH PRZYGOTOWAĆ DO NARODZENIA SIĘ NA NOWO W DUCHU, NARODZENIA, KTÓRE SPRAWIA OJCIEC.

Ale żeby ktoś nie sądził, że jako „syn” Ojca rządzi się swobodnie według własnej woli, potrafi powiedzieć:

„NIE MOŻE SYN SAM OD SIEBIE NIC CZYNIĆ, JENO TO, CO WIDZI, ŻE I OJCIEC CZYNI, ALBOWIEM COKOLWIEK ON CZYNI: TO I SYN TAKŻE CZYNI.
NIKT DO MNIE PRZYJŚĆ NIE MOŻE, JEŚLI GO OJCIEC, KTÓRY MNIE POSŁAŁ, NIE POCIĄGNIE, ABYM GO OBUDZIŁ W OSTATECZNY DZIEŃ”.

Ale żaden duch ludzki nie może osiągnąć w Królestwie Ducha życia na stałe, jeśli nie wierzy, że to życie osiągnie.
I jedynie o tej wierze, która musi być pewną siebie ufnością, mówił niegdyś Mistrz nawiązując do swej nauki, która przez usta człowieka pełnię pewności przyniosła na tę ziemię ze świata ducha:

„ TEN JEST CHLEB, KTÓRY Z NIEBA ZSTĄPIŁ, ABY TEN, KTO GO SPOŻYWA NIE UMARŁ.”

Słowa te były niegdyś umieszczone na tym samym miejscu, gdzie powiedziano:

„ KTO WIERZY WE MNIE, RZEKI WODY ŻYWEJ POPŁYĄ Z CIAŁA
JEGO”. ON SAM BĘDZIE PŁODZIŁ DALEJ Z SIEBIE RZECZY DUCHA W ŚWIECIE ZJAWISK DUCHOWYCH, GDYŻ JEST TU MOWA O „CIELE” ZRODZONEGO W DUCHU.”

A to samo ciało zrodzone w duchu miał na myśli Mistrz, gdy mówił, że „ciało” w duchowym świecie zjawisk jest tak samo „prawdziwe”, jak „ciało” i „krew” w tej ziemskiej postaci, tak, że ten tylko może dostąpić świadomego życia w duchu, kto sobie zdobył na własność to ciało duchowe.

„JEŚLI NIE OSIAGNIECIE CIAŁA SYNA CZŁOWIECZEGO I NIE BĘDZIECIE MIELI W SOBIE KRWI JEGO, NNIE BĘDZIECIE MIELI ŻYCIA W SOBIE”.

Wszystko więc, co się znajduje w przekazanym nam dziś opracowaniu posłania na tym miejscu, na którym słowa o „chlebie” wtrącono pomiędzy słowa o „ciele i krwi”, jest późniejszym przeinaczeniem i dobrze obmyślonym dodatkiem.
Uznano słowa o „ciele” duchowym za bardzo stosowne do poparcia nowego kultu, który powstał na tle obrzędowych zwyczajów mistycznych gmin religijnych, jakie wszędzie w owych czasach znane były na Wschodzie.
Przerobiono wiec słowa Mistrza w ten sposób, iż wydawało się, że traktują o jego własnym ziemskim ciele i krwi a nie o tym, co było nosicielem jego świadomości duchowej w najwyższym Królestwie Ducha, tak samo, jak tu na ziemi ciało i krew nosiły jego świadomość ziemską.
W odpisie powtórzono ten własny artykuł wiary w różnorodnych odmianach łącząc go jednocześnie ściśle ze słowami traktującymi o „chlebie z nieba” w tych samych parafrazach.
Zdarzali się co prawda później wśród tych, którzy układali liturgie i rytuały nowego kultu, ludzie wielce światli i „Wiedzący”, musieli jednak liczyć się z istniejącym stanem rzeczy i usiłowali za pomocą komentarzy nadać inne znaczenie temu, co w istocie swej uważali za zakorzenioną własność obcego kultu.
Jednakże jedni z nich skończyli jako wyklęci „heretycy” a wyjaśnienia innych zostały tylko o tyle przyjęte, o ile można było to uczynić nie narażając na niebezpieczeństwo nauk przejętych z dawnych kultów pogańskich, którym nowy kult zawdzięczał swój mistyczny nimb.
A jednak nie jest to doprawdy „przypadek”, że nawet posiadany dziś tekst posłania jedyny nic nie wspomina o słowach, umieszczonych w trzech wcześniejszych relacjach, które rzekomo wypowiedział Mistrz podczas ostatniej wieczerzy, a które się stały ostoją tego właśnie kultu!
Z jakim najbardziej solennym naciskiem przytoczyłby owe słowa – wyrzeczone podczas ostatniej wieczerzy ten właśnie autor, któremu podsunięto sfałszowane słowa Mistrza o ziemskim ciele i krwi Mistrza: o jego „ciele”, które „prawdziwie jest pokarmem i o jego „krwi”, która „prawdziwie jest napojem”. Gdyby choć jedną, jedyną wypowiedź choćby o podobnym znaczeniu odnotował na sfałszowanym miejscu!
Ale autor wiedział aż za dobrze, że wyobrażenia dawnych kultów pogańskich zgruntowały sobie nowe życie wykorzystując imię wysokiego Mistrza.
W tym właśnie punkcie różniło się przecież duchowe pojmowanie, w jakim on żył i pragnął umocnić swoich uczniów, od nauki i zewnętrznego kultu, które splotły się wokół imienia Mistrza i w czasie, kiedy autor pisał swoje posłanie, mogły już odnotować niejeden sukces, ponieważ usiłowały upodobnić na wszelki sposób naukę Mistrza do nauk mistycznych gmin wyznaniowych, jakie się wszędzie znajdowały.

Całe to starożytne posłanie wtedy tylko można zrozumieć, jeśli się wie, że zostało napisane, by wykazać sprzeczność istniejącą pomiędzy nieskażoną nauką wysokiego Mistrza, którą w tym czasie tylko nieliczni mogli zrozumieć, a nowym wierzeniem, które coraz bardziej krępowało duchy i raczej dlatego się rozpowszechniło, że potrafiło tak zjednoczyć rzeczy nowe z przejętymi, iż wszystko, co czas podsuwał z nauki mistycznej, nabierało w nim nowego znaczenia.
A że do tego wyznania wtrącono niejedno słowo Mistrza, święte również dla uczniów Jana więc autor pragnął swoim posłaniem uchronić chwiejnych w swym szczupłym gronie duchowym od grożącego im niebezpieczeństwa przejścia do zewnętrznego kultu.
Cel, do którego zmierzało posłanie, nie został jednak osiągnięty na stałe.
Ostatni zwolennicy uczniów Jana musieli ustąpić przed nowym kultem zewnętrznym i uznani przez jego wyznawców za „heretyków” ukryli się, tak iż już w następnym pokoleniu nie można było prawie znaleźć ani jednego wyznawcy nieskażonej nauki.
A gdy dawne posłanie trafiło do rąk pobożnych fanatyków religijnych nowego kultu, to ten, to ów znajdował powód, by do tekstu, który w dobrej wierze można było uważać za dzieło Jana, ucznia Mistrza, wstawić wszystko to, co by w miarę możności uczyniło je zdatnym do odczytywania jako tekstu nauki na zebraniach.
Cześć dla „Słów Pisma” nie miała w pierwszych czasach nowej wiary tego znaczenia, jakie osiągnęła później.
Daleko ważniejszy był kult nowego Boga – Zbawiciela i obrona wyznania przed żydami i poganami.
Tak wiec bez wahania pozmieniano teksty, jak tego wymagały potrzeby kultu, który teraz usiłował nadać nową wykładnię formom dawnego kultu misteryjnego, a również nawróceni spośród żydów i pogan chrześcijanie, z których składało się grono zwolenników kultu, zmieniali bez wahania wszystko to, co im się wydawało w sprawozdaniach podejrzane w oczach ich poprzednich współwyznawców.
Zawsze sądzono, że w ten sposób służy się rozpowszechnianiu „prawdziwej” wiary i koniec końców postępuje się całkowicie po myśli dawnych autorów.
Cudem się prawie wydaje, że mimo wszystko tu i ówdzie pozostały ślady oryginału, chociaż pierwotnemu sensowi bardzo wielu słów nadano, jak widać, wręcz odwrotne znaczenie.
Kto jednak sięgnie głębiej i usiłuje usunąć gruzowisko, może dziś jeszcze znaleźć tam fundamenty dawnej świątyni, gdzie wypełniano naukę bez skazy, której wysoki Mistrz, jako Jaśniejący Praświatłem, udzielił swym najbliższym uczniom.

PARAKLET

Wysoki Mistrz, największy ze wszystkich miłujących, jacy chadzali po tej ziemi, zawsze doskonale wiedział, że wielkiego dzieła miłości, którego ma kiedyś dokonać, dokonać może tylko w godzinie śmierci i to tylko w śmierci zadanej ręką człowieka.
Zdarzały się więc chwile, w których tęsknił za godziną śmierci, i znowu chwile, kiedy ze zgrozą w sercu myślał o końcu swego życia. To z utęsknieniem oczekiwał śmierci, to znów miał nadzieję żyć długi czas jeszcze, by długo pomagać swym uczniom i móc im dać to, czego na razie „jeszcze unieść nie mogli”.
Wysocy Bracia, których odwiedzał w ich samotni, mogli mu tylko powiedzieć w takich chwilach zgrozy i przerażenia, że „synowi Ojca” w Prasłowie nie godzi się nigdy myślą sięgać w przyszłość…
W takim stanie duszy, przeczuwając swój bliski koniec, nie wiedząc jednak, kiedy to nastąpi, napisał z samotni własnoręcznie pismo do swych wiernych i przesłał je uczniowi, którego miłował, ponieważ ten ze wszystkich najbardziej go rozumiał, dzięki jasnoczującej łączącej ich miłości.
Ten zaś uczeń miał podać pismo do wiadomości wiernym.

Z odpisów poczynionych z własnoręcznego pisma Mistrza pochodzi niejedno słowo, które autor dawnego posłania kładzie w usta Mistrza, tu jednak zachował się prawie cały tekst pisma, chociaż później został rozczłonkowany i, jak tego wiara nowego kultu wymagała, wstawiony w bardziej dogodne miejsca.
W oryginale dawnego posłania autor w ten sposób ujął niegdyś treść słów Mistrza:

„JESZCZE NIEDŁUGO – A ŚWIAT MNIE JUŻ NIE UJRZY. OWEGO DNIA NIE BĘDZIECIE MOGLI JUŻ MNIE O NIC PYTAĆ. ALE NIE CHCĘ ZOSTAWIĆ WAS SIEROTAMI.
A JA PROSIĆ BĘDĘ OJCA I INNEGO WSPOMOŻYCIELA DA WAM Z DUCHA PRAWDY : KTÓREGO ŚWIAT SCHWYTAĆ NIE MOŻE, BO GO NIE WIDZI I NIC O NIM NIE WIE.
LECZ WY GO POZNACIE, GDYŻ U WAS POZOSTANIE I W WAS BĘDZIE PRZEBYWAŁ.
ON WAS WSZYSTKIEGO NAUCZY I PRZYPOMNI WAM WSZYSTKO, COKOLWIEK WAM POWIEDZIAŁEM.
NIE OD SIEBIE MÓWIĆ BĘDZIE – TAK JAK I JA POWIEDZIAŁEM WAM, ŻE NIE MÓWIĘ OD SIEBIE SAMEGO – „ALE COKOLWIEK USŁYSZY, POWIE I OZNAJMI WAM.
ON MNIE POTWIERDZI, ALBOWIEM Z MEGO WEŹMIE, A WAM OZNAJMI. WSZYSTKO, CO MA OJCIEC, MOIM JEST. DLATEGO MÓWIĘ: ŻE Z MEGO WEŹMIE.
KTO PRZYJMUJE TEGO, KOGO JA POŚLĘ TEN MNIE PRZYJMUJE, A KTO MNIE PRZYJMUJE, PRZYJMUJE TEGO, KTÓRY MNIE POSŁAŁ. W ON DZIEŃ POZNACIE, ŻE JA JESTEM W OJCU MOIM. NIECH SIĘ NIE TRWOŻY SERCE WASZE, NIE LĘKAJCIE SIĘ: POZOSTAWIAM WAS W POKOJU POKÓJ MÓJ DAJĘ WAM, KTÓREGO ŚWIAT NIE MOŻE DAĆ.”

Jest tu mowa nie o czym innym, jak tylko o tym, że Jaśniejący obiecuje uczniom przysłać po swej śmierci ziemskiej innego nauczyciela, a mianowicie jednego z wysokiego grona Jaśniejących w Praświetle, którzy żyją już nie w ciele ziemskim, lecz w postaci duchowej, aby pod jego kie rownictwem duchowym mogli się udoskonalić i nie potrzebowali obawiać się o to, że mogą go ludzie schwytać i odebrać uczniom, jak się to stało z samym Mistrzem.
Wyraźnie mówi tymi właśnie słowy, że ten nauczyciel duchowy, którego będą mogli słyszeć tylko w najgłębszych głębiach swej istoty, podobnie jemu mówić będzie „Nie od siebie samego” i głosić będzie to samo, co słyszeli dawniej z jego własnych ust.
Będzie umiał czerpać ze skarbnicy tych samych dóbr odwiecznej mądrości, które otrzymuje dzięki poznaniu Ojca każdy, kto się stał „synem” tego „Ojca”, a przez to potwierdzi jego samego, Mistrza.

A że sam wysoki Mistrz wkrótce po śmierci stał się dla wyznawców nowego kultu Bogiem, musiał więc i ten duchowy Brat Mistrza wnet stać się Bogiem.
Nie poznano prawdziwej „trójjedni”, którą w tym wyłącznie należy upatrywać, że bezpostaciowe, nieogarnione a wszystko w sobie obejmujące Praświatło – bezkresne, niezgłębione, wiekuiste „morze Boskości” – objawia się wiecznie jako „jedność” w Prasłowie – ”słowo”, które jest na początku, które zawsze było i jest i będzie: „Bogiem” w Boskości – i że Prasłowo objawia z siebie samego „Człowieka Wieczności” – ze światła poczętego wiekuistego człowieka duchowego, który zawsze w nim przebywa i jako „Ojciec” płodząc dalej poczyna z siebie wszystkie hierarchie duchowe, a zatem w jedności – treść wszelkiej wielości objawiającej się w liczbach początku, z których wypływa cała nieskończona różnorodność życia duchowego…

To wiekuiste bytowanie ducha, a jednocześnie objawianie się ducha i tego objawiania duchowy skutek:

w nieuchwytności,
w jedności,
w liczbie –

która znów nieskończenie płodzi jedność – jest ostateczną rzeczywistością jakimikolwiek słowami chciałoby się podać o niej wieść, gdyż z taką samą słusznością można byłoby ją również określić jako:

rzecz wiekuistą nie objawioną,
rzecz wiekuistą mającą się objawić
rzecz wiekuistą objawioną.

Zawsze jednak każde słowo mowy ludzkiej będzie tylko bełkotem, gdy ma głosić życie ducha. To życie można zrozumieć jedynie w miłości, która duchowi ludzkiemu, co odpadł niegdyś od tej miłości, ma dać na nowo możność pierwotnych boskich przeżyć.
„Duch prawdy” jest życiem Prasłowa: samo Praświatło w swej nieuchwytności – która się objawia jako Prasłowo, a w którym żyją wszystkie hierarchie ducha, co są niby dźwiękiem i głosem tego Prasłowa oraz jego płodzącym dalej objawieniem w duchowym świecie Praświatła.
Nawet niższe życie duchowe, które pozostało jeszcze duchowi ludzkiemu po jego upadku z wysokiej światłości, żyje dzięki temu samemu duchowi prawdy: substancjalnemu duchowi wiekuistego Praświatła, z którego duch ludzki nawet za życia ziemskiego może schwytać „promień” i poznać go w swym własnym „ja” jako swego „Boga żywego”.

Praświatło jest jedynym wiekuistym źródłem wszelkiego życia: bytującym samo z siebie!
W sobie jako byt nieuchwytny dla siebie, „wypowiada” się w Prasłowie, które z niego jedynie czerpie „życie” „samo z siebie”…
A płodząc dalej objawia się Prasłowo w wiekuistym Człowieku duchowym, który znowu „z siebie samego” ma takie samo życie tylko w Praświetle i płodzi dalej hierarchie wszystkich istot duchowych, z których wszystkie żyją „z samych siebie”, gdyż wszystkie są bliższymi lub dalekimi objawieniami Praświatła przez Prasłowo, które samo jest pierwszym, wiekuistym objawieniem Praświatła.
Miłość zaś, która sama siebie miłuje w innym, jest najgłębszą pobudką tych wszystkich objawień Prabytu.

Kto pragnie dotrzeć „do ducha”, kto pragnie na nowo świadomie odczuć w sobie życie Praświatła, ten niech przede wszystkim dąży do tego, aby stale pozostawać „w miłości”!
Jemu otworzą tę wąską furtkę prowadzącą do życia, gdyż potrafi zakołatać, gdyż w należyty sposób szuka i jego z pewnością będzie mógł znaleźć – „Paraklet”.

ZAKOŃCZENIE

O ile w tej księdze wplatałem w moją mowę słowa przekazanego tekstu, czyniłem to tylko w tym wypadku, gdy miałem duchową pewność, że odpowiadają sensowi oryginału, gdy zaś tej pewności nie miałem, usiłowałem własnymi słowy odtworzyć ten pierwotny sens.

W księdze niniejszej naświetlam wyłącznie dawne posłanie uważane za „Ewangelię Jana”, z rozmysłem więc pominąłem słowa Mistrza, które znane mi są jako należycie oddane również w trzech wcześniejszych opisach wędrówki ziemskiej Mistrza, chociaż bardzo często potwierdziłyby to, co powiedziałem.
Kto jednak śledzi moje słowa, ten bez trudu będzie umiał sam odnaleźć w innych opisach rzeczy nie sfałszowane, a także od czasu do czasu odkryje, jakie były tak w dawnym posłaniu, jak i we wcześniejszych opisach przyczyny wstawek i przeróbek.

Nie da się zaprzeczyć, iż niejedno słowo, które dla ludzi, wyrosłych w wierze w boskość dawnych pism, stało się niegdyś miłe i drogie i dziś jeszcze uważane jest za święte, stanowi tylko późniejsze zmyślenie.
O ile jednak takie słowa można w jakikolwiek sposób uznać za nosicieli prawdy, nie widzę powodu, aby je mniej cenić lub całkowicie odrzucać.
Późniejsi przerabiacze dawnych pism – jeśli chcieć ich uważać za „poetów” – znacznie przewyższali pierwotnych autorów.
Znajdowali niejeden obraz i niejedną formę legendy, by wprowadzić do dawnych tekstów wierzenie, któremu służyli, i pod tym względem pierwotni autorzy doprawdy mogliby im pozazdrościć.
Ale co innego, czy ktoś chce poznać, co niegdyś podał pierwotny rękopis, czy też szuka zbożnego zbudowania w słowach poety, który usiłuje stworzyć dokument żarliwie umiłowanej wiary.
A że w starożytnym posłaniu, które pragnę tu naświetlić, pierwotny rękopis prócz tego został zachwaszczony zmyśleniem, a w ten sposób sfałszowano dokument stanowiący jedyne, jakie doszło do rąk potomności, świadectwo nieskażonej nauki., której wysoki Mistrz udzielał tylko swym najbliższym uczniom, bardzo więc było wskazane ustalić niesfałszowaną treść pierwotnego rękopisu, jeśli ktoś pragnął odtworzyć tekst.

Dzięki sposobowi wyrażania się, każde zdanie, które stanowi zamkniętą w sobie całość i zawiera prawie sprecyzowane znaczenie, choćby się znajdowało na innym miejscu, nie tam, gdzie je początkowo wstawiono, w pierwszych więc czasach każde wierzenie z łatwością mogło usunąć z tekstu zdania, które mu stały na przeszkodzie i wstawić je znowu dowolnie tam, gdzie lepiej musiały mu służyć.
Gdy znajdowano słowa, które niechętnie były widziane, bez wahania wyrzucano je jako dodatki „heretyków” to, co nosiło piętno pierwotnego rękopisu, gdy znów coś wydawało się zbyt ważne, by można to było usunąć, dawano wstawkę lub dodatek zmieniający pierwotny sens w jego przeciwieństwo.
Chętnie brano również słowa, które Mistrz kiedyś wypowiedział w zupełnie innym powiązaniu, i wstawiano do cudownych opowieści, jakie powstały w krótkim czasie po jego śmierci, by w ten sposób umocnić zbożną wiarę w te cudowne opowieści.

Niezliczone ustępy zostały zniekształcone, niezliczonym ustępom nadano wręcz odwrotne znaczenie, a jednak pozostały jeszcze ślady nieskażonej nauki – jednak cały tekst prześwietla wysoka miłość, która jako testament apostoła zachowała się nawet u późniejszych pokoleń jego uczniów, a która w świetle nieskażonej nauki także i autora cechuje jako miłującego.
Autor chciał, by uczniowie jego, do których kierował swe słowa, zachowali naukę – w czystości tak, jak on sam ją otrzymał – nie zmieszaną z wierzeniami, w których zbyt wyraźnie widział tylko błędy.

Z tych rzeczy, które poza tym, podobnie jak to dawne posłanie przypisywano uczniowi, którego Mistrz „miłował”, ponieważ odnalazł go w „miłości”, nic nie zostało niegdyś przez niego napisane i nic nie jest również dziełem pióra autora owego posłania.
To, co się uważa za „listy” apostoła Jana zawiera oczywiście niejedno wspaniałe słowo mądrości i jest naprawdę objawieniem ducha ludzkiego, który żył w „miłości”, ale te listy były niegdyś napisane w czasie, gdy posłanie, o którym tu mowa, zostało już przystosowane do nowego kultu i ich autor był wyznawcą tego kultu.

Tak zwana księga „Objawienia” – „Apokalipsa”– jest dziełem różnej wartości umysłów i świadectwem różnych czasów.
Znaleźć w niej można ślady mędrców obok tajemniczych ozdób, jakie księga otrzymała od wyznawców nowego kultu oraz obok hojnych dodatków późniejszych przerabiaczy.
Ten, kto niegdyś nadał treści tej księgi okazałą poetycką postać, wykorzystał tylko materiał, jaki na długo przed nim istniał już w urywkach, jako świadectwo mistycznych wizji.
Ale nieskażoną naukę, jakiej niegdyś udzielał wysoki Mistrz swoim najbliższym uczniom, i jaką rozumiał całkowicie tylko ten jedyny, którego On „miłował”, a który oddawał ją dalej tym, co się wokół niego skupiali, tę naukę można poznać tylko z owego posłania napisanego przez jakiegoś późniejszego ucznia, który żył całkowicie w duchu tej nauki.

Oby skarby mądrości, utajone w tym posłaniu, mimo całego zniekształcenia, jakiemu uległy, nie zaginęły dla Szukających w przyszłych czasach!

Bô Yin Râ

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *