W dniu 26 czerwca 2010 roku zmarł po ciężkiej chorobie nasz przyjaciel, praktykujący medytacje Zen, znakomity malarz, pisarz i poeta – Jarosław Markiewicz (1942-2010). Zapraszamy do lektury wybranego zbiory wierszy autora.
Wiersze górne i dolne – Jarosław Markiewicz (1942-2010)
Jarosław Markiewicz był poetą i malarzem, hipisem i buddystą, w okresie stanu wojennego współzałożycielem podziemnego wydawnictwa „Przedświt” i redaktorem pisma „Wezwanie”.
Urodzony pod znakiem Bliźniąt, duża wagę przywiązywał do kwestii narodzin i śmierci.
Jarosław Markiewicz w środku
Wolny przechodzeń
Przychodzą śnić twój sen,
więc pomóż im znaleźć wygodne łóżko
w bezpiecznej przestrzeni umysłu,
twoje czarne i białe krowy na kamienistym
zboczu, pięknookie, nie mogą powstrzymać
produkcji mleka z miłości do cielęcia,
może domyślają się,
że chodzi też o mięso
i na wszelki wypadek dają mleko.
Bramy snu otwarte,
a dalej ciemność,
idą przecież śnić twój sen,
daj im trochę jasności i mleka
na samym początku przyszłości,
bajko,
bądź dobra dla swojego ludu.
.
W samo południe słońce ogrzało mi głowę
i wyrwało z automatyzmów
prowadzenia samochodu,
przyłapałem się na gorączkowym poszukiwaniu
kamienia, który toczył Syzyf,
przecież musi tu gdzieś być,
na którymś wzgórzu lub w dole, to obojętne,
po prostu zostawił go w tym miejscu,
gdzie rozwiązał kompleks Syzyfa,
a kiedy zbliżał się do rozwiązania,
obserwował swój umysł,
żeby nie przeoczyć tej chwili,
obserwując umysł, pierwszy raz pomyślał,
że to obca istota, która mieszka pod dnem
czucia
przestraszył się bardzo, pobiegł do psychiatry,
pan musi wszędzie z tym kamieniem,
.
Tysiąc lat odchodzi za wzgórza,
mury stoją w słońcu,
dziewczyny wodzą się po ścieżkach
wypatrując czegoś, czego nie chcą widzieć,
spragnione,
ta gra wprowadza je w śnienie,
(gro, bądź dobra dla swoich graczy,
bo przecież większość i tak nie wygrywa)
czy o to chodzi Łowcy Wrażeń,
czesze góry i zbiera
nieznaczne drżenia,
mimowolne ruchy bioder i traw,
dymu z komina,
zawadiackie wymachiwanie ogonem,
bo przybiegł pies i patrzy mi w oczy
— patrzy czy widzę to, co on widzi —
przesuwające się nad górami wzory
i działania,
coś co nie w pełni przed sobą
samo się odsłania
Obrazy, którymi niebo patrzy
w głąb mojego czoła,
nie zatrzymują się we mnie,
oglądam je i puszczam,
mógłbym powiedzieć — wydalam,
a w dole
dali
widzę
jak zdziwione niebo znowu bierze je
do swego oka odbytu
.
Słońce jest coraz bliżej,
wiatr coraz mocniejszy,
karp wigilijny po żydowsku,
powietrze i ogień podchodzą
jak woda,
cicho, ale z trzaskiem,
nic zrozumiałego,
garb podniebienia biegnie
jak połówka wielbłąda,
zapukałem w ścianę,
żeby przestała tak świecić z zachwytu
jak głupia,
ale nie było ściany,
więc co tak stukało pod palcem
jak skórka chleba,
głupoto, bądź dobra dla swoich głupków
.
Droga jest gorąca,
napięta pod asfaltem, wygięta na pagórkach,
biegnie po horyzont,
jej miłosne drżenie
przenosi się na kierownicę,
którą obściskuję od południa,
to drżenie jest miłosnym wyznaniem,
drżenie jest modlitwą bytu
.
Szukają przejścia
między moimi oczami,
a chcą trafić do siebie,
szukają drogi
w bruzdach skóry twarzy,
którą porastałem niechętnie,
targując się z bogami
o skórę tygrysa,
tygrysy,
bądźcie dobre dla swoich wyznawców,
wszyscy oni są jadalni
.
W mózgu słyszę czekanie-tykanie,
o piątej nad ranem,
kiedy przemykam przez wioski,
na odkrytej platformie ciężarówki,
na workach cementu,
kierowca jest pijany,
cement kradziony,
domy malowane,
kobiety w łóżkach
.
W ciemności twarz
zaczęła świecić błogością
neapolitańskiej żółci,
a on zamiast chłonąć to światło,
łapać je do butelki,
chwytać w pole magnetyczne
a może do garnka z pokrywką,
zaczął kombinować,
czy to reflektor czy lusterko,
z którego to okna,
i kto to może być:
anioł czy demon,
a może zazdrosny wielbiciel —
wtedy minęło
tych kilka chwil
i jej twarz zgasła
na zawsze
Twarzy,
bądź dobra dla tych, którzy cię noszą
przyklejoną do nigdy przez nikogo
nie widzianej twarzy,
czy to jest ta twarz,
którą się zakłada
do rozmowy z Bogiem,
być może, odpowiada
Radio Erywań,
w grę wchodzą też inne możliwości.
.
Patrzy na włosy, które rosną znikąd do nikąd,
skóra, od której się oddalają pozostaje
w cieniu podniesionych kolan
otwierających trójkąt łona,
na straży przenajświętszej
geometrii, trójkąt
Trójcy
.
Niepokalanie poczęty
pod latarnią,
jedyną latarnią w Ciemnogrodzie,
cisza ma kształt głowy,
rozlega się w przestrzeni od ucha do ucha,
przestrzeni,
bądź dobra dla tych, którzy chcą przekroczyć granice przestrzeni,
bądź dla nich matką.
.
Dwa razy na dobę
ciało dnia obcuje
z ciałem nocy,
wieczorem wydaje się,
że dzień jest mężczyzną,
rano znowu zdaje się,
że jest kobietą
.
Od opowieści rosną usta,
słowa jak święte karpie
pływają w wannie,
kąpię się z nimi,
pożyczam skrzela,
szukam raf koralowych,
w morzach południowych
opowiem innym razem,
bo może już czas
przestać bawić się z rybkami
i dowiedzieć się dokąd płynie woda
.
Uwalniam wszystkie istoty
błądzące w moim umyśle,
rozsypane po całym wszechświecie
który także błądzi w moim umyśle,
a umysł błądzi w nim po raz wtóry
i trzeci,
uwalniam wszystkie istoty
głęboko schowane na jawie
w gonitwach i wodospadach dnia,
rodzące się w fantazjach erotycznych,
w więzieniach, na wojnach,
pojawiające się w świętych
pismach automatycznych
i w pismach świeckich,
uwalniam od wydawania się sobie,
od wydawania się innym,
od brania jednego za drugie,
i wspinania się po raz dwunasty
na tę samą górę
.
Tak się zaczyna ten rzut kamieniem w przyszłość,
kamień trafia w cienkie ale jakże doskonałe lustro umysłu
i rozbija je,
a z tamtej strony lustra wychodzą wszystkie dzieci,
które muszą się wszystkiego nauczyć.
.
Dzieci ludzkie, kocie, psie czy krowie — są tak do siebie podobne, że tworzą ponad-gatunkową dziecięcą międzynarodówkę.
Niby inne ciała, ale istota jest ta sama, bawią się,
nie odróżniają baśni od rzeczywistości, bawią się w dorosłych,
a wtedy wybuchamy śmiechem,
bo pokazują naszą mechaniczność.
Przychodzi czas dorastania i ludzie przestają być podobni
do zwierząt, twarze i sylwetki nabierają wyrazu, stanowczości
lub bezradności, zjawiają się maski,
widać jak ludzie przyklejają się do ról, które przyszło im grać
w ostatniej, już zapomnianej
chwili dzieciństwa.
A kiedy przychodzi starość, te piękne, pełne wyrazu
twarze kobiet
i mężczyzn — zaczynają się rozmazywać. Twarze bulwieją,
zwykle znikają usta, maleją oczy, Japończycy przypominają
Polaków, Polacy amerykańskich Indian,
znowu jakaś międzynarodówka starych.
Jednak w tej epoce wzmożonej dokumentacji,
jakby spodziewano się jakiejś katastrofy,
która może już nadeszła, starość jest słabo dokumentowana.
Wszyscy są zawsze piękni i młodzi, nigdy nie umierają,
na wakacjach poznają nową wspaniałą kobietę, na wybrzeżach,
na piaskach są wielkie składowiska pięknych kobiet,
które powinny już dawno wyschnąć na wiór od słońca,
a jednak mają mokre usta
i wilgotnie w kroku.
Niekiedy starzy ludzie mają wyraźną twarz —
i wtedy jest to dalej twarz piękna, tylko cokolwiek fantastyczna,
niesamowita, jakby odsłaniała coś,
czego ludzkie oczy już nie powinny oglądać
.
Odchodząc
zostaw otwarte drzwi świadomości
drzwi wykute w drewnie
prosto w las
gwiezdne wrota
do pradawnego żywota
.
We śnie ktoś ukradł mi buty,
kto ukradł mi buty?
czy rozwiązanie tej zagadki pozwoli mi je odzyskać?
a jeśli ktoś znalazł
buty na moich śpiących nogach,
buty zdobyte na prawie umarłym,
po co mu buty, więc nie ukradł a znalazł,
zdarzyło mu się znaleźć buty,
też bym je wziął, gdybym nie miał,
ale wtedy jeszcze miałem,
po przebudzeniu na bosaka ruszam w jego ślady,
ślady i znaki,
bądźcie dobre dla tych, którzy szukają
sami nie wiedząc czego, a nuż to znajdą
.
W męce przez wiele beznadziejnych lat
uwolniłem się wreszcie od przygniatającego obowiązku
bycia pępkiem świata,
wtedy zająłem się pępkiem w swoim brzuchu
tak intensywnie, że pępek się aż dziwi,
że zawsze wiem co u niego słychać,
że zawsze o nim pamiętam,
zaczynam myśleć pępkiem,
pępek jest bardziej odkrywczy niż głowa,
tak przynajmniej twierdzi pępek,
od czasu do czasu chce być jednak sam
i znalazł sposób, żeby mnie przeganiać,
zsyła na mnie sen,
więc zasypiam w nieistniejącej już pępowinie,
która łączyła mnie kiedyś z Bogiem,
sen nawadnia śliskie kanały
i wpadam do oceanu, mieszaniny wody i światła,
i nie dam się stąd wyciągnąć.
.
Prawda została zagubiona w nadużyciach języka,
tylko ty możesz ją odnaleźć i tylko w ten sposób ocalisz
swoją biedną głowę i w głębi niej ukrytą
jaskinię świadomości.
Być może ta jaskinia jest wszystkim, co jest,
więc tym bardziej warta jest badania
i czucia, od samego początku zamieszkują ją bogowie
i idee, kiedyśmy się wprowadzili już tam były —
tak mówi Platon — a ja mu wierzę, bo powiedział o poecie,
że nie prędzej potrafi coś zrobić w swoim fachu,
nim zmysłów nie straci i nie pozbędzie się rozumu.
Po wyzbyciu się rozumu — ale jak się go wyzbyć,
sprzedawać? rozum jest w cenie od strony chcenia,
ale z drugiej strony? kto kupi stary i nie chciany już rozum?
Po oczyszczeniu z rozumu
— na ekranie świadomości powinien pozostać dajmonion,
który prowadził Sokratesa,
ale Platon przecież nigdy nie słyszał
dajmoniona i ustawił na tej drodze fałszywe drogowskazy
— i wszyscy poszli za nim w pole
nasłuchując tego, kto słyszał, że Platon słyszał,
że Sokrates słyszał głos dajmoniona
.
Z dzwonnicy najbliższej koszuli
dzwoni skóra,
znowu jest kościołem,
gdzie się odprawia mszę jak służącą,
bo gnuśna już i niemłoda,
i mechaniczni księża-kaprale
w służbie niezwyciężonego,
zły teatr, źli aktorzy,
a Reżyser jak zwykle milczący
i pobłażliwy
.
Chęci teraz nabrałem
tylko na piach i kamienie,
powietrze jadam codziennie,
żelazo, węgiel i skałę.
Powietrze lepsze pod wieczór,
krzewy przed cmentarzem
sprzedają swoje kwiaty
w koszykach, kiściach i na sztuki,
trąba nocy, na której nikt nie zagra,
wspomnienia i fantazje odchodzą
w jasność świtu.
__________
Czery pierwsze wersy -Artur Rimbaud, tł. Artur Międzyrzecki
.
Poeta wie, że jest głupkiem,
ale nie rozpowiada o tym,
chyba że opęta go Bóg
albo Diabeł.
Wtedy musi być prorokiem,
pokazywać flaki,
że ma czyste intencje —
a i tak po latach
okazuje się, że Timothy Leary
był nieświadomym agentem CIA,
a Eliasz świadomym agentem Mosadu.
Jezus, nawet ten wykrojony
z czterech ewangelii,
potrafił obchodzić się z Diabłem,
a od Boga zachowywał
człowieczy dystans.
Tyś to powiedział!
Jezu, zmiłuj się nad nami.
.
Jakie jest to oko, które wszystko widzi
a siebie nie może zobaczyć,
chyba że w lustrze, wtedy widzi dwoje
oczu i nie jest w stanie odróżnić
które jest szklane
.
Nim Ziemia we śnie urodziła Uranosa,
najpierw wydobyła się z Chaosu,
dziewczynka płacze po utracie lalki,
nie możemy żyć bez opowieści,
opowieść jest jak ta cegła przewiązana sznurkiem
i ciągnięta przed kaczuszką, która przed chwilą sama wydziobała się z jaja — jak mówi Lorenz,
dziewczyna rodzi lalkę,
odkrywa, że to jest żywe dziecko,
zawija je w pieluszki, i mówi do niego, ciągle mówi,
mówi żeby zgłuszyć niepokój, że to nie jest tak jak myślała,
że będzie, żeby coś wytłumaczyć,
żeby się usprawiedliwić,
tak podążamy za opowieścią,
mimo iż straciła dla nas sens,
chociaż nadal jest piękna,
nawet po zrekonstruowaniu, po dodaniu tekstów
odrzuconych, gnostyckich, egipskich, tybetańskich,
summeryjskich
—spod opowieści prześwituje papier,
przez papier widać niebo.
A my w brzuchu opowieści, już nigdy z niego nie wyjdziemy, chyba że jako odchody, zwykłe gówno,
i żeby odwrócić uwagę od tak marnego końca —
wciąż neurotycznie pytamy
— jak było na początku?
.
Opowieść zna też inne rozwiązania,
Herkules skacze w otwartą paszczę opowieści z nożem w ręku,
wieloryb ginie, wszyscy wychodzą na wolność,
śmierdzą zdechłą rybą —
to jest już inna opowieść
czy wariant tej samej opowieści,
opowieść chroni samą siebie, chce mieć dalszy ciąg,
udaje że się zmienia,
zmienia dziewczyny, lalki, skórę,
zmienia wieloryby jak rękawiczki
opowieść wszystkich rodzi w sen,
budzę się tylko z opowieści w opowieść
.
Ciągłość świadomości jest trudna do uchwycenia,
a potem do utrzymania, rwie się na zakrętach, wraca i zapętla
we wspomnieniach, znika na całą noc i nie wie co robiła
ale ma kaca, boli ją głowa,
ciągłość świadomości oszukuje się ciągłością opowieści, bajką
z tysiąca i jednej nocy, opowieść jest błogosławionym rakiem świadomości, nie kończąca się opowieść, słodka jak rozcieńczona cukrem kokaina, o życiu, śmierci, o tym co potem i co przedtem, opowieść wszędzie zajrzy,
wszystko może wiedzieć, wszystko przewidzieć, jest lepsza
od oryginału,
imituje nigdy nie wysychający strumień
świadomości, a płynie najniżej jak tylko można,
ale zwykle po górskich kamieniach,
a z góry dobrze widać, że świat jest opowieścią,
w życiu opowiadam swoją opowieść i słucham tej opowieści,
jeśli słuchasz uważnie, możesz zrozumieć świadomość —
pociesza Swami Muktananda.
.
W dolinach Nilu i ci nieszczęśliwcy, co wylądowali
na górze Ararat byli pewni, że to bogowie w garnkach naszych czaszek warzą myśli, lęki i pożądania, nie mówiąc o fascynujących wciąż obrazach stworzenia,
ale teraz bogów nie ma, czekamy na boga,
niektórzy powiedziałbym bezczelnie i jawnie,
niektórzy czekają w ukryciu, niektórzy nazywają go Godotem,
inni co chwilę obwołują nowych bogów, opakowanie zastępcze, byle coś mieć.
Jedynym przedmiotem danym mi bezpośrednio
jestem ja sam, a świadomość mojego istnienia od czasu
ustanowienia logiki arystotelesowskiej implikuje innych
osobników, których zespół tworzy świat— jak mówił Witkacy —
i to wszystko, nic więcej, dosłownie nic —
neuroteologia to nauka przyszłości,
już uprawiana w skrytości ducha pod wieloma kapeluszami
Czekanie jest niebezpieczne dla ludzi,
wyzwala nadmiary
.
Mówią, że od początku znasz swoje imię, znam tylko projekcje
i blaski twojego imienia, nie mogę więc zapytać wprost,
czy byłeś przy swoich narodzinach, czy byłeś przy moich
narodzinach, być może nie było cię nawet przy narodzinach
opowieści o tobie, bo dla mnie zrodziła cię opowieść,
dlatego wciąż chcę złapać oddech
sprzed pierwszego słowa.
Imię jest adresem internetowym —
czyje imię znam,
tego mogę wezwać,
ale nie będę wzywał nadaremno
.
Na odludziu żył stary człowiek, który pasł krowę, żywicielkę,
mieszkali w jednej chacie i kiedy było zimno, krowa grzała
lepiej niż kaloryfer.
Niestety krowy żyją krócej niż ludzie i człowiek zorientował się,
że dni krowy są policzone, przestawała dawać mleko i grzała
znacznie gorzej, krowa, nie licząc rozwalającej się chatki, była całym majątkiem tego człowieka, więc w dzień targowy
z bólem serca zaprowadził krowę na rynek.
Ale oczywiście żaden kupujący nie zwrócił na starego
i jego podupadłą krowę najmniejszej uwagi.
Aż nastąpiła zmiana, nieobliczalne życie
machnęło potężnym ogonem. Pośrednik, agent, rajfur — różnie nazywano tego fagasa na targu —
stanął obok starego człowieka i zaczął wykrzykiwać
— Hej, ludzie, czy widzicie to, co i ja widzę, ta stara krowa ma tylko trzy cycki, bo jeden jej wilki odgryzły
i wygląda jakby miała za chwilę wyciągnąć kopyta
— ale to pozory, ta krowina daje mleko najsmaczniejsze w całym powiecie, mleko tak tłuste, że można powiedzieć, wprost doicie śmietanę i tyle tej śmietany, że po kilku dniach macie furę masła.
Kupujący rzucili się, jedni przez drugich podbijali cenę, wartość zdychającej krowiny osiągnęła nagle cenę trzech, czterech, pięciu najlepszych krów.
I znowu nastąpiła odmiana, znowu nieobliczalne życie
machnęło potężnym ogonem.
— Zaraz— powiedział stary — skoro dajecie za tę moją ukochaną tyle, ile za pięć najlepszych krów na tym targu,
a jesteście ode mnie młodsi, bogatsi i mądrzejsi –
to coś w tym musi być. To ja tej krowy nie sprzedaję.
I stary nie sprzedał krowy.
Nic się niby nie zmieniło, a wracał jako bogacz,
prowadził krowinę z powrotem do chatki, a nieobliczalna fortuna bezsilnie i znacząco ledwo machała ogonem.
.
Głosy wracają
z przestrzeni,
której nie było bez głosu
i znowu nie ma,
cisza
w uchu bytu —
poza tą myślą
w całym wszechświecie nie ma
nic,
ta myśl też szczęśliwie gaśnie —
i zjawia się wreszcie stary przyjaciel
— stół,
ma cztery nogi
mój stół ubogi, kopyta ma osła,
broda mu urosła.
.
W labiryncie krzemiennego umysłu — górnik,
szuka tam światła zastygłego w krysztale,
czas zapisywania wiadomości, która nadchodzi z krzemienia
jest czasem anulowanym
— taka jest ta wiadomość,
jest też dodatek — czas wątpliwości nie jest anulowany.
.
Zawisałem ludziom na wargach,
rzucałem liny — jakby rzekł Homer — na zagrodę ich zębów,
a później długo szukałem innego punktu zawieszenia,
żeby tak nie huśtało jak na uciążliwej dziecięcej huśtawce,
której zatrzymać nie można,
chociaż dzieciństwo dawno minęło, gadulstwo ludzkie bezustanne
.
Wracają wirujące stoliki, marynarskie spodnie,
teraźniejszości zabrakło obrazów,
ideokosmos dnia i nocy
składa się z telewizyjnych powtórek, trzeba coś wepchnąć
między reklamy,
siedem osób, dłonie na stole, w półmroku,
kasjerka, właściciel spożywczego sklepu,
student z niespokojną grdyką, matka studenta,
w pokoju stoi wielka egzotyczna roślina,
ciemno zielona, o grubych liściach,
pewnie sukulent,
może to ta roślina która rośnie na Hawajach,
— a w Polsce jest na doniczkowej emigracji —
spragniona kontaktu z ojczyzną,
ściąga moc,
bo stolik się poruszył, no i co z tego, powiedział student
— nawet jeśli to prawda,
to ja poproszę na stół trochę kasy —
matka zaczęła się tłumaczyć przed duchem świętym,
który się objawił w stole, z braku talentów pedagogicznych
— cicho, powiedział handlowiec
przeszkadzacie duchowi,
duch, skoro on duch, to widzi myśli, cały ten rozgrzeb
w mojej głowie, to jak on może się tu zjawić,
powiedziała nagle szlochając kasjerka,
handlowiec na to — pani Krysia to lubi sobie
w cichości ducha puścić bąka —
z tamtej strony pleców elektronik wspomniał
o nagraniu Jurgensona, że Watykan nie wykrył fałszu,
roślina na emigracji ruszyła gałęzią
od strony okna
za oknem daleko za górami zachodzi słońce
a czerwone powietrze podpływa aż tu,
przez cały ogród
.
W czasie letniego przesilenia
dziewczęta w Atenach
szły na wzgórza za miastem,
przy pełni księżyca
zbierały rosę i odnosiły ją
na ołtarze Ateny,
Grecy wiedzieli
o powinowactwie porannej rosy
i księżyca w pełni,
a pasterze popychając od tyłu owieczki
zapędzali je na wysoki brzeg morza.
.
Słyszę, że jestem z przestrzeni
zrobiony jak ze stali,
która dźwięczy
i pilnuje swego tonu.
Słyszę, że jestem z tego,
co przestrzeń rozpuszcza
i okrąża, i buduje
w niej kominy i dzwony.
Słyszę, że niesłyszalność,
cisza, głusza i głuchota
grają na moich bębenkach
usznych, na przeponie.
Słyszę, jak rozlega się boleśnie
śmiertelny dźwięk ciała,
które przez dziurę czasu
wraca do nieśmiertelności.
.
Jeśli coś powiem,
to już powiedziane
nie trafia celu
ale tak ciągle beznadziejnie błądzić
a gdyby uwierzyć,
że słowo dane jest od Boga
wówczas już nawet mówić nie trzeba
wystarczy słuchać
.
Dzieci kochane,
nie wiem jak byłyście chowane,
ale nikt nie uchowa,
tego co schowane,
a co to jest?
.
Szybko się zorientowałem w dzieciństwie,
że poczucie święta nie jest zapisane w kalendarzu,
a wytwarzane jest nastrojami, energią matki,
narzekała, była głęboko urażona
i zawiedziona, a jednak była nieświadomą
swych mocy czarownicą —
potrafiła w jednej chwili wyczarować w domu stan święta.
Jeśli szukam kobiety — to dokładnie wiem jakiej —
wyposażonej w możliwość powodowania
stanu święta,
żeby to mogła zrobić ze mną,
musi to najpierw zrobić w sobie.
Ale nie musi byś święta. Święte zwykle robią
wokół siebie piekło.
Mężczyźni, którzy wiedzą, że brak
energii żeńskiej jest dla nich szkodliwy —
są w dużym kłopocie.
Muszą w kobietach, które zrobili swoimi niewolnicami
od pokoleń, obudzić potrzebę wyzwolenia.
A może to nie tak, dokładnie nie wiem,
to jest energia, zawsze gotowa —
i chce być blisko ciebie,
za oceanem mówią na to
— Bóg cię kocha,
gorąco.
.
W okolicach podwzgórza
na początku tysiąclecia wszyscy śpią,
gdyby był ktoś przytomny,
to mógłby pomyśleć,
że odsypiają kaca po poprzednim,
ale trzeźwych nie ma,
śpimy zwinięci w pępku świata,
Homer powiedziałby, że to bogowie
zesłali nam sen,
od bogów wiedziałby też co śnimy –
ale w poprzednim stuleciu
kontakt z bogami ostatecznie zamarł,
śnimy więc sny ciemne,
niezrozumiałe obrazy,
zamiast do spowiedzi biegamy
do psychoanalityków,
którzy też nie wiedzą co jest grane,
a grają najgłośniej,
ta kakofoniczna orkiestra
kiedyś nas obudzi
w inny sen
.
Ciało moje wędrowne, które jest ciałem wiatru,
a także wiatraka, a trochę ciałem ptaka
podąża w spiralnych obrotach rąk i nóg w sześć stron
świata, w siedem kolorów białego światła,
i
dzień się otwiera
jak kadzidło, które dymi w umyśle Buddy,
góra się obraca dołem do góry
i robi się z tego kielich klepsydry,
kropla po kropli
spływają poszukiwacze świętego Graala,
poszukiwacze góry Mehru,
turyści kręgów piekieł i ich starożytni przewodnicy,
wędrowcy wzdłuż granic węża, który połyka własny ogon,
połykacze ognie, łykacze świętych grzybów,
i ci którzy wiedzą,
że w temp. 37 stopni zawsze płoną
lekko niebieskawym ogniem
podobnym do poświaty Ziemi na zdjęciach kosmicznych,
szukający miejsc mocy,
chwytający płatek śniegu pod mikroskop —
w spiralnych obrotach sześciu stron świata
góra się znowu obraca
i widzę jak rodzi się rzeka, ojcem jest niebo,
matką ziemia,
jakże czuła,
szedłem na szczyt,
nie doszedłem w ciągu dnia, rozłożyłem się na noc
w przytulnej kotlinie,
rano runęła na mnie rzeka,
która tam w dole
odniosła sukces,
zyskała własne imię
i została zapisana
na mapach świadomości
.
U Ewy Raj w Sztokholmie okno kuchni
wychodzi prosto do północnego lasu,
nad lśniącym zlewozmywakiem ze stali,
trzymam wysoko podniesiony szklany kielich,
uwodzicielski jak Graal,
szkło bez powodu rozpada się od góry,
ulatnia i tym silniej oświetla przestrzeń,
która dygocze jakby przyszło trzęsienie ziemi.
Patrzę w prawo, gdzie zwykle wisi kalendarz,
ale ten ktoś, kto wyświetla obrazy w moim umyśle
zadbał o to, żeby kalendarza nie było na swoim miejscu
— rzecz dzieje się więc w bezczasie lub wieczności.
Nie wiem czy zmywam, czy odprawiam obrządek,
na granicy widzenia rejestruję swój brzuch
przepasany kusym fartuchem,
a w centrum uwagi wciąż powoli znikający kielich,
szklana materia kielicha ulatnia się skokowo,
kielich jest rozbieralny, zrobiony z podobnych
chociaż nie takich samych kształtek-modułów,
a każdy moduł, dopiero kiedy się oderwie,
pokazuje niewidoczne przedtem zapięcie.
Chcę zapamiętać te zapięcia, żeby w przyszłości
złożyć kielich i przekazać wiedzę, ale o jakiej
przyszłości myśli mój zatroskany zawsze umysł,
skoro zniknął kalendarz i kolejność zdarzeń
i rzeczy dzieją się w bezczasie lub w wieczności.
.
Znowu
wchodziłem na wieżę,
choć wydawało się, że dawno już wszedłem,
widoki z góry, otoczone fosforyzującą mgiełką
zawsze piękne przedmioty w dali
i gdyby nie ten przedustawny dygot
coraz lepszych konstrukcji —
Lecz przestrzeń odpuściła, dygot
ustał, cisza i spokój, zapach kwiatów
wypełnił późne popołudnie, jeszcze gorące
powietrze, a na trawie zbiera się już
chłodna rosa zabarwiona fioletem
i zmartwychwstała energia ładuje ciało i umysł,
obecność wzmaga się z gramów w gigatony,
i lekkość także się wzmaga, razem z ciężkością,
a ręce trzymają wyłoniony ze spokojnej
przestrzeni świecący jak konstrukcja
ze złotych drucików wzorzec wszystkich zapięć,
który chciałem kiedyś zapamiętać
jak pojawił się w Sztokholmie u Ewy, w kuchni
— wizjonerzy też wysiadają, zyskawszy tyle,
biorą w zęby zdobycz — i w te pędy idą
głosić dobrą nowinę,
cokolwiek przyniesione s t a m t ą d,
ma większą wartość poznawczą, niż cokolwiek stąd,
gdyby jednak nie ganiali tak od razu ze zdobyczą
i potrwali trochę w zachwycie dla braku cudu —
ich oczy nabierałyby większej przenikliwość
z chwili na chwilę
i zobaczyliby więcej wzorów, może wszystkie,
tajemnicze sympatyczne pismo czaso-przestrzeni.
Trzeba się go uczyć czytać, dzieci.
Bo inaczej jest się wczytywanym. Amen.
.
Dorocie Wójcik – Khanchandani
Nie każdy może — powtarzała
przez zaciśnięte wargi sromowe —
chociaż jej rozchylone gościnnie uda
zdawały się przeczyć
tym zakazom
coraz wilgotniejszym
— bo ona miała wizję Tego Jedynego
i zawsze była zawiedziona sobą,
że w kroczu
nie dotrzymywała kroku swojej wizji,
oko Doroty śni swój sen,
była zdania, że dobrze jest znać swoje miejsce
w hierarchii bytu,
a ponieważ była kapłanką,
— umiała brać bogów i służyć bogom
ciałem i umysłem,
oko Doroty śni swój sen
lecz z biegiem lat musiała się godzić coraz częściej z tym,
że ziemscy mężczyźni
nawet kiedy wyglądem przypominają bogów,
nie są nimi —
i to westchnienie — niestety,
budziło ją z głębokich snów na jawie,
w których dawała bogom swoje ciało,
a oni brali je, chwalili i pragnęli więcej,
oko Doroty śni swój sen.
Grecka Doris była uosobieniem szczodrości,
dawała ludziom i bogom.
Jeśli zaś idzie o kobiety, które oddawały się bogom
z wyższego nakazu lub z upodobania
– to bogowie nie tylko dbali o to, żeby były piękne,
ale także obdarzali je rodzajem oszołomienia,
które zwykli śmiertelnicy brali za sen.
Tych, które oddają się bogom,
nie dosięgają żadne nieszczęścia,
bo bogowie je chronią.
Jedynym ich nieszczęściem
może być to, że żyją w czasach,
kiedy nie ma bogów,
lub w miejscach, w których bogowie
pojawiają się tak rzadko,
że nawet najstarsze bajki
już o tym zapomniały.
Jednak poezja
zawsze pamięta czasy,
kiedy bogowie chadzali po ziemi,
a Hezjod wspomina, że pod względem
przyrodzenia bogowie
przypominali osły —
i że z tego też powodu
kobiety porzucone przez bogów,
(bo bogowie nie byli wierni kobietom,
wierni byli swojej naturze,
dla nas, śmiertelnych niepojętej)
często oddawały się osłom,
co narażało je na obmowę pospólstwa —
oko Doroty śni swój sen.
O trzeciej nad ranem ocknąłem się w przydrożnym motelu,
po przejechaniu setek mil z napiętą uwagą,
wsłuchiwaniu się w pomrukiwanie koni mechanicznych
i wypatrywaniu szczeliny drogi,
ciało wreszcie wzięło ciepły prysznic,
poczuło się głodne,
umyśle, boże ciała, nakarm je, choćby obrazem,
bo to jedyna rzecz na tej pustyni,
ciało, boże umysłu, nakarm umysł,
ciało, katedro umysłu,
umyśle, gotycka katedro ciała,
co skrywasz w swoich kamieniach,
podobno dźwięk wydobyty umiejętnym uderzeniem
z twoich świętych ścian
rezonuje z dźwiękiem planet, które wpływają na nasz los,
poznawszy tajniki komunikacji, można grać swoim losem,
który w końcu złączy się z logosem,
pudłem rezonansowym wszechświata,
Chrystusem mistrza Eckharta,
być może tylko w tej katedrze w Kolonii
Eckhart mógł wygłaszać swoje poruszające kosmos mowy
.
Błyszczą rury organów,
strzegą ciemności pod dachem,
barokowe balustrady ruszyły
robaczkowym ruchem anielic
w jelitach Boga,
zatrzeszczał chór papug
jakby przesuwano szafę
po łukach sklepienia,
elity boją się jelit,
zachodzi to, co wschodzi,
papugi siedzą na chórze,
czekają na następną kwestię
.—
Decyzja i tak należy do jakiegoś zbiorowego ciała,
które z pewnością jest we władaniu demona,
demony z braku własnej siły lubią wstępować
w wiele ciał równocześnie
i podejmować jedynie słuszne zbiorowe decyzje,
konsultacje z innymi zbiorowymi ciałami są zawsze mile widziane,
kaznodzieje i etnografowie widują wtedy orgie
i cieknie im ślina z ust.
Wolny przechodzeń demokracji idzie wrzucić kartkę do urny.
Sufit pierwszego dnia
i zaraz potem ściany,
zbudowane jak pałac na przyjęcie najwyższego,
wysokie, wysokie niebo,
światła i ogrody, noce i dni, ciepło i zimno,
i zawsze przygotowany poczęstunek
dla wędrownej kobiety, żeby potem mogła wyruszyć
w nieznane
a ty jesteś nieświadomy tego co jest, bo wciąż nie ma
tego świata, jeszcze nie przybył, dopiero stroi się
jak zwykle z dużym ociąganiem,
robiąc tysiąc małpich grymasów przed lustrem
w przymierzalni,
aż wreszcie ubiera się
w twój słuch, wzrok i język
Były
Był tu młody poeta, poprzekładane papierami,
żeby się nie skleiły, przyniósł swoje obrazy świata,
nie mam gdzie ich trzymać, grzecznie postawił je w kącie,
po trzech miesiącach przyszedł znowu,
myślałem, że się porozłażą po mieszkaniu, że wyjdą
na miasto, powiedział, przecież kiedy je
zostawiałem, były żywe
Eutyfron
Jak tylko ubieram coś w słowa,
to coś odchodzi i znika.
— Goń to — powiedział Sokrates.
— Niczego nie dogonisz —
zawołał za Eutyfronem Zenon.
* * *
A ona stoi tam, w górach, które ciągle rosną,
a chmury płynące z południa ucierają przyrost
na pył i niosą do portów na północy
góry rosną, rosną bo trawa nie pozwala im zasnąć,
a ona stoi na tych górach jak na podnośniku
i nic nie robi, żeby się wznosić
A wznosząc się dogląda innych wzgórz, łysych,
budzi je okiem bytu, kiedy zasypiają
budzi je, żeby rosły, bo trawie jest ciasno
O świcie jej ciało pokrywają krople zielono błękitno
różowe krople rosy, ona pokrywa się tą rosą dla mnie,
powinienem je zlizywać, żeby być wiecznie żywym,
ale mnie tam nie ma i ona, wodząc palcami po ciele
popycha krople ku sobie i one spływają w dół brzucha
małym górskim strumieniem,
na samym dole ona podstawia liść łechtaczki i po liściu
wprowadza krople do butelki — i tak jest każdego ranka
aż do zmroku — odsącza swoje ciało z wilgoci dla mnie
A wieczorem, kiedy góry przestają rosnąć do góry,
bo zmówiwszy grzecznie paciorek do Pionu Władcy
wszystkie bardzo znużone kładą się spać
O niezmordowana, boska krucha i dziecinna —
ona idzie na nocną pocztę w Wałbrzychu i wysyła butelkę,
a na butelce nakleja mój adres,
bo ona wie gdzie mieszkam, ja niestety tego nie wiem,
jestem zagubiony w którymś z tych wielkich miast,
których łuny zaśmiecają horyzont
Teoria koła dookoła
Jeremiasz, którego imię wzięło się stąd, że jako niemowlę
był krzykliwy jak prorok, mówi
— dlaczego czytasz mi bajki do snu,
ja nie lubię snu,
we śnie strasznie się nudzę,
czytaj mi bajki nie-do-zasypiania.
A rano często ma wątpliwości:
Czy dzisiaj jest wczorajsze jutro?
Czy nie spałem w drugą stronę?
Czy dzisiaj to nie jest przedwczoraj?
Bawiłem się kołem wyjętym z roweru i nagle je
wymyśliłem, zobaczyłem w swoich myślach,
w głowie kręciło się nawet szybciej,
ale się opamiętałem, wyrównałem, żeby za daleko
nie odjechać, trochę też mnie mdliło.
Teoria odbicia
Teraz zabawa polega na tym, żebym zgadywał kim jest.
Jest lwem, smokiem ziejącym ogniem,
chmurą, drzwiami
do innego pokoju, pustą przestrzenią pod krzesłem.
Wymyka się określeniom,
płynnie przechodzi z jednej postaci w drugą,
jego język jest inny niż mój,
on tańczy na tafli języka, która na chwilę się zestala,
przybiera konsystencję lustra, odbija jeden,
drugi fantastyczny pomysł —
i rozpuszcza się, żeby po chwili —
kiedy Jeremieszowi przyjdzie nowy pomysł do głowy
— być znowu gotowym do odbijania.
Brama Wejścia i Wyjścia
Spinoza na przedmieściach Hagi, kaszlący, bo zimno,
choć gorąco, napędzany gruźlicą, która za dwieście lat
wejdzie na salony, wygląda przez okno biednej izby
— dziewczyna, gdyby wierzył w anioły, to byłby anioł,
a może to właśnie jest Anioł,
ale Spinoza zna tylko jeden gatunek Aniołów,
którzy nosili nakazy od Pana — więc to jest piękna kobieta,
— zatrzymała się, rozejrzała się dokoła czy nikt jej nie widzi,
podniosła naręcze sukien i halek, które miała na sobie,
żeby się niezwłocznie podrapać we wzgórek łonowy
— Spinoza widział tuż za szybą jej twarz, która doznawała
rozkosznej ulgi — i ona zobaczyła nagle pod innym kątem
patrząc w szybą, że on patrzy —
i spłoszyła się,
ale tylko na chwilę,
światło pojawiło się w jej oku, jakby otrzymywała
dalekie sygnały — uśmiechnęła się, odeszła
kilka kroków od okna,
zadarła suknie wysoko, prawie przysłoniła twarz, patrzyła teraz znad wzburzonych sukien ponad wybrzeżem w dal morza,
tam coś widziała —
jej brzuch wstrząsały wibracje jakby zbliżało się trzęsienie ziemi
— i on to zobaczył,
patrząc na jej rozchylone między udami
wejście i wyjście,
wejście czy wyjście — o mało nie ugrzązł w rozmyślaniach,
jego umysł podążył w dal umysłu Boga,
terytoria umysłu Boga i umysłu człowieka pokrywają się
aż do horyzontu, gdzie sięga ludzkie poznanie,
— a jednak ugrzązł w rozmyślaniach —
kobiety już nie było, przez pękniętą szybę
doszedł go zapach fijołków,
może był to zapach kobiety a może dalekiego fioletu
— na horyzoncie ziemia łączyła się z morzem,
nadchodził zmierzch — morza przybywało.
Przegadane haiku
O piątej nad ranem wyobraźnia
razem z dorzeczami wodospadami kataraktami
rozpuściła się w liściu,
który znalazłem
na spacerze, jeszcze było ciemno,
liść włożyłem pod mikroskop,
to nie był liść, to była mapa, obok rzeki
i trzech wzgórz wiodła droga,
powiększając pociągnąłem ją ku sobie,
jakbym pociągnął za cycek
Mleczną Drogę,
wtedy usłyszałem, że planety wydają jakiś dźwięk,
najpierw myślałem,
że to jest jęk i płacz, a kiedy płacz się przybliżył,
usłyszałem że to był śmiech, planety jak dzieci
śmiały się radośnie,
że ciągle ktoś je obraca
i to wszystkie w tę samą stronę,
tylko Wenus woli pod wiatr —
o świcie wszechświat wypływał z umysłu poprzez moje oczy,
poprzez mikroskop —
i tam oczy pragnęły zasmakować bytu,
a kiedy byt się przybliżał w powiększeniu, to już miał jakiś kształt,
więc umysł odrzucał go jako falsyfikat bytu, bo coś znaczył –
i tak nie wiadomo gdzie i po co odrzucił już spory kawałek wszechświata —
niebo rozświetliło się i umysł zrozumiał swój błąd,
że to są kule w kulach, czaszki w czaszce, sfery w sferach
i żeby było oszczędniej ( brzytwa Ockhama)
każda zajmując nieskończoną przestrzeń zawiera w sobie drugą,
która także zajmuje nieskończoną przestrzeń — ale nie tę samą, którą zajmowała tamta,
bo w nieskończoności nieskończoności nie ma dwóch podobnych
do siebie nieskończoności…
czy nieskończoności są przewidywalne,
czy one przewidują czy my je możemy przewidzieć?
one przewidują i jeśli podłączymy się do tego ich przewidywania,
to wtedy mamy szanse je zauważyć
jak oddalają się w nieskończoność —
ale nie tę samą, którą zajmowały tamte,
bo w nieskończoności nieskończoności nie ma dwóch podobnych
do siebie nieskończoności, w nieskończoności luster
nieskończoności są poodwracane i dlatego, że wciąż obracają się — i wszystkie w tę samą stronę — śmieją się radośnie
dlatego tak trudno skończyć opowieść
o nieskończoności wyobraźni,
która rozpuściła się w jesiennym liściu,
bo śmiech odkryty w liściu jest zaraźliwy jak katar
Dwóch teoretyków
Tak jak owady mają swoje czułki, tak my z nim
spotykamy się tylko swoimi teoriami, usiłujemy się
dotknąć do żywego, ale po chwili biorąc jak nosorożce
za duży rozpęd, cwałujemy przeciw sobie, przez siebie,
nie trafiamy na siebie i bezwładność wynosi nas dalej,
na wzgórza, i jeśli okolica jest zamieszkała,
budzimy popłoch, co jest o tyle zabawne, że obaj
jesteśmy teoretykami miłości powszechnej.
Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego
Brzegiem Bawarskiego Morza
z widokiem na Alpy,
a za Alpami zaraz Włochy,
mówili tęsknie Niemcy,
Piotr wiózł moje ciało
samochodem długim jak katafalk,
w powietrzu, które dźwięczało
odciśniętymi w nim nawoływaniami
do wypraw krzyżowych
i rozpalania stosów,
na granicy szwajcarskiej
tuż nad grobem
Jana Husa rosły gruszki
i spadały,
z Alp dochodziły śpiewy
tybetańskich mnichów,
rosły niebotycznie
i spadały w doliny Alp,
a za Alpami zaraz Włochy,
mówili tęsknie Niemcy,
i były tam także inne
ciała domyślne
i domyślające się,
że o coś tu chodzi,
że znaki na niebie,
które odbijają się w wodzie,
że wszystko jest znaczące,
a wszystko co znaczy
próbuje się z ciałem gadatliwym
dogadać w materii zdarzeń
i w przeciągach snów
poprzez energie ukryte
przed czasem i przestrzenią,
przed dobrem i złem,
w zgodzie z losem
i bez pytania o zgodę,
moje krystaliczne ciało myślące
było jak w torbie podróżnej
ciało synchronizowało się z kryształem
kwarcu w moim zegarku
zrobionym na Tajwanie,
bo okazało się, że
trzy czwarte
komputerów, rakiet,
telewizorów i kamer,
zabawek dla dorosłych
i zabawek dla dzieci
zrobiono na Tajwanie,
2 miliardy Chińczyków
rzuciło się do morza
jak zwykle
nie wiadomo po co,
żeby przyłączyć Tajwan
czy emigrować na Tajwan,
morze nie patrząc na intencje
ku uciesze katastrofistów
wystąpiło wreszcie z brzegów,
na Żuławach wody podskórne
i żylne zaczęły wyrzucać szeregi
zdyscyplinowanych od poczęcia
potomków Konfucjusza,
którzy rozdawali wszystkim
pastylki Murti-Binga,
a pierwszą dostał
Lech Wałęsa —
można by ciągnąć dalej
tę umiarkowanie fantastyczną
opowieść —
ciąg dalszy niech sam się snuje
w pojęciach i twierdzeniach
implikowanych przez pojęcie istnienia —
jakby powiedział Witkacy —
a za Alpami zaraz Włochy,
mówili tęsknie Niemcy,
tajemnice zostały wyrwane z ziemi,
z przestrzeni,
z oczu,
święte miejsca wyschły,
święty czas się oddalił,
dziennik telewizyjny donosił,
że tajemnice zastępuje się
tajnymi związkami,
mafie przejmowały władzę,
ludzie z chorągwiami demokracji
oddawali się w niewolę
komukolwiek lub czemukolwiek,
co było akurat pod ręką zwiniętą w pięść,
a wszystkiego było w nadmiarze,
wynalazków i bezrobotnych,
ludzi i maszyn,
władców i poddanych
jechaliśmy samochodem
długim jak karetka reanimacyjna,
troje, ciągle żywi,
choć nikt nie znał swojego czasu,
chwili stałej
lub zmiennej,
w płynących kryształach naszych ciał
wolnych od wstrząsów,
Niemcy budują znakomite autostrady,
powyżej 130 kilometrów na godzinę
miękkie jak woda,
miałem wrażenie, że odbywamy podróż
pośmiertną
i każdy płynie tam,
gdzie gotowe wzory,
wyobrażenia nanizują na siebie
wzgórza, miasta, rzeki
niesione przez zjednoczone hologramy
lewej i prawej półkuli
Nagle wszystko domagało się
wyjaśnień, nic nie było
jasne samo z siebie,
zmącenia
przychodziły od strony lądu
i od strony morza,
kontynent i wyspa łuszczyły się,
ocean i jezioro odsłaniały
dno
zastygały w oczekiwaniu
moje krystaliczne ciało
odnalazło się w ogrodzie zoologicznym,
który był Labiryntem,
gdzie zwierzęta były na wolności,
a ludzie przemykali ogrodzonymi ścieżkami,
na wzgórzach
mieszkały małpy
na wszelki wypadek zupełnie niepodobne do ludzi,
podobno z Madagaskaru,
podobno niektóre pamiętały Beniowskiego,
a jeszcze inne Polską Ligę Kolonialną,
małe i porośnięte zajęczego koloru futrem,
poruszały się ruchami konika szachowego
skrzyżowanego z kangurem –
ale o tym wiedziałem od Piotra,
który pisał doktorat o Husserlu
i cierpiał, chociaż nie znał powodów
swojego cierpienia, co tylko pogłębiało
je i dodawało ciemnego blasku,
krążyłem po ciemnych ścieżkach
wysypanych żółtym piaskiem,
piasek czułem na wargach
i na języku, zmysły
dotyku i smaku
rosły w ustach, pogłębiały skórę
bańkami mydlanymi, które zetknąwszy się
z wrażeniami pękały do środka
i na zewnątrz
krążyłem ogrodzonymi ścieżkami
wśród setek ludzi,
którzy pokazywali sobie coś w dali,
to mogły być małpy
lub nie małpy,
ciała lub przeciwciała,
z daleka jaśniały Alpy,
a za Alpami zaraz Włochy
i Rzym, prawdziwa stolica
Cesarstwa Rzymskiego
Narodu Niemieckiego
Nagle za wszelką cenę
chciałem się wydostać
z tego labiryntu pojęć
i jak zwykle wydawało się,
że już za następnym wzgórzem,
w następnej chwili,
w następnej myśli
będę wolny, całkowicie wolny, zobaczyłem,
że jakaś samotna małpa swoim truchtem konika szachowego
zszytego z kangurem, trochę na dwóch,
trochę na czterech nogach biegnie w tę samą stronę —
i tak biegliśmy,
małpa przodem lasem
na przyboś
po prawej
ja dróżką wydeptaną przez ludzi
i przez ludzi ogrodzoną po lewej,
gdyby to był sen
interpretowany przez Junga —
to ona biegła w przyszłości,
a ja w przeszłości,
od czasu do czasu zwalniała,
żebym nadążył z przeszłości,
nie dając znaków dawała znaki,
żebym biegł wytrwale —
niebo nad rzadkim lasem poróżowiało
zieleń zrobiła się soczysta jak u Veronese’a,
krystaliczno-ciekły worek mojego ciała
poczuł, że stała grawitacja
to kolejny przesąd starszej pani nauki,
która kiedyś, kiedy byłem bardzo młody
umiała wabić mnie ku sobie,
byłem lżejszy o kilka, a może kilkanaście
kilogramów i biegłem
jak po Księżycu
a małpa kilka kroków przede mną po prawej stronie,
dwa, trzy metry od żerdzi, które odgradzały dróżkę
od iluzji wolnej przestrzeni.
Małpa zatrzymała się lekko,
ja musiałem hamować gwałtownie,
podeszła na dwóch nogach,
usiadła w kucki na żerdzi,
nie stojąc stanęła przede mną
twarzą w twarz,
z odległości półtora metra
przyglądaliśmy się sobie
oko w oko
lekko zakłopotani
jak ludzie, którzy widzą się po raz pierwszy,
ona przełamała ten stan głębokim i szerokim ziewnięciem,
(ziewała jak Dalaj Lama w polskim Sejmie)
przez długą chwilę dane mi było
zaglądać w głąb jej ciała,
dziąsła, język, krtań, kształt zębów
i rozstawienie zębów
miała takie jak człowiek,
nie była już młoda,
turyści karmili ją cukierkami,
zęby trzonowe miała poczerniałe
i dziurawe,
nagle byłem wściekły na Niemców,
że nie leczyli jej zębów,
wściekłość pobudziła moją uwagę,
dlaczego pod pozorami uprzejmości
z byle powodów wściekam się na Niemców,
którzy hodują gipsowe krasnoludki
w ogródkach i są bardziej
bajkowi niż ich bajki,
obrazy, które zjawiały się już
na ekranie świadomości,
ale ekran miał zbyt rzadki splot,
teraz nabierały kontrastu i barwy.
ekran rzeczywistości
i ekran świadomości,
dwie iluzje nakładały się na siebie,
przedzierały się przez siebie,
osłabiały, wzmacniały i pojawiały się
przebłyski bytu ontologicznie innego,
w praoceanie świadomości
na łodziach z oper Wagnera
był i nie było go,
nie miałem wątpliwości, że
to za sprawą tej istoty,
która z konieczności lub wyboru
siedziała przede mną w skórze małpy,
ona siedziała przede mną,
a ja stałem przed nią,
przyglądałem się jej twarzy,
wąskim wargom jej ust,
brązowym pięknym oczom
i wtedy poczułem, że ona jest kobietą,
że była elegantką,
że przed okupacją niemiecką
zadawała szyku
w warszawskich lokalach,
protesty rozumu nie zadawały się na nic,
to była pani K. z Alei Jerozolimskich,
miała na sobie to, co zwykle,
długowłose futro z małpy,
sięgnęła do kieszeni futra,
wyciągnęła do mnie rękę,
w której był papieros z filtrem
w doskonałym stanie
jakby przed chwilą wyjęty z paczki,
chciałem zapytać czy pali,
ale w jakim języku,
po polsku czy po niemiecku,
rauchen Sie?
jeszcze raz wyciągnęła rękę,
wziąłem od niej papierosa,
z kieszeni marynarki
wyjąłem zapalniczkę, zapaliłem
i podałem jej, powiedziała mi gestem,
żebym palił, że ona nie pali,
odgarnęła włosy z czoła,
uśmiechnęła się
jakby chciała uspokoić moje zdumienie,
miałem 45 lat,
nie wiem ile miała ona,
pani K. była ode mnie starsza,
w czasie okupacji
z przystojnym oficerem Wermahtu,
grafem von Singen
przyprawiała rogi mężowi,
konspirowała w AK
i miała syna, który był moim kolegą,
polsko-niemieckie kombinacje
seksualne i ta małpa
przypomniały mi stryja,
podporucznika z Armii Andersa,
wrócił w 47 z wojny,
wyszedł na ląd w Gdańsku
z orderami za odwagę, krzyżami zasługi
i inną blachą na piersi,
towarzysze z NKWD
przebrani w polskie mundury
o mało się nie posikali z radości,
po roku opuścił
więzienny szpital psychiatryczny
z mocnymi papierami wariata,
śmiał się zaraźliwie,
jakby przygniatający klimat komunizmu
nie imał się jego kuku na muniu
opowiadał o małpach,
że mogą mieć z ludźmi dzieci,
że udają, że nie mówią,
dlaczego udają, zawsze znalazł się ktoś,
kto zadał to pytanie,
bo by je ludzie zagnali do roboty,
śmiał się stryj
i opowiadał chłopom na wiejskich zabawach,
że żołnierze z Armii Andersa w Afryce
pieprzyli się z małpami,
stryj ryczał ze śmiechu
i twierdził, że Anglicy wywozili
spolonizowane małpy na Madagaskar,
co chwilę
mijała chwila
skojarzenia tworzyły
w różowej poświacie nieba
linie energetyczne
wysokiego napięcia,
w małpie ustawały
wibracje starzejącej się kobiety,
spostrzegłem dopiero teraz,
że ona siedziała na żerdzi
w półlotosie,
niewidzialni spece
od wysokiego napięcia
w moich skojarzeniach,
przesyłali nowe impulsy
— przede mną siedział
patrzący mi w twarz
i zarazem oglądający moje plecy
rosi Kapleau
w brązowo szarej marynareczce
dwunastoletniego chłopca,
od dawna spodziewałem się
przekazu umysłu,
nie znałem
dnia ani godziny,
i oto odbywało się to teraz,
w najmniej stosownych
okolicznościach,
u podnóża Alp,
a za Alpami zaraz Włochy,
mówili tęsknie Niemcy
umysł nigdy nie wie
gdzie jest i co robi,
jest wszędzie i nigdzie,
jest wszystkim i niczym,
nigdy i zawsze,
kiedy nie jestem z nim zjednoczony
myślę o nim,
że śni swoje własne sny,
które wieją przeze mnie
jako energie kosmiczne,
gesty bogów,
energie pól,
które próbuję zrozumieć
w jednolitej teorii pola,
a kiedy chcę się zjednoczyć —
wtedy się oddzielam —
sprytna małpa-Kapleau
dostrzegła ciszę,
przerwę w kontinuum umysłu,
kiedy jedna myśl wygasła,
druga jeszcze nie powstała,
małpa
dokonała przekazu umysłu
z umysłu do umysłu
i kiedy się to stało
i zakończyło
— umysłu już nie było,
stał się koncepcją,
jedną z wielu,
od strony Alp
płynęło teraz żółte światło,
było mi obojętne czy to światło bardo,
chińskiego cesarza
czy chorągwi papieskiej,
zza wzgórz usłyszałem nawoływania
Piotra i Promyka,
byli na mojej ścieżce,
trzymali się za ręce,
mężczyzna i kobieta
nadbiegali z raju,
byłem zachwycony
pięknem ludzi,
dokładnością
rzeźbień na każdym liściu,
na każdym liściu inaczej,
chociaż według wzoru.
A za Alpami zaraz Włochy,
mówili tęsknie Niemcy
i Rzym,
Święte Cesarstwo Rzymskie
Narodu Niemieckiego
w pustym umyśle małpy,
od której pobierałem nauki
za niewielką opłatą,
wliczoną w cenę biletu.
* * *
Leżałem w ciemności góry, na dosychającej trawie, ale siano
nie pachniało snem, patrzyłem w niebo tak głęboko,
aż zaczęło mi się wydawać, że widzę jedne gwiazdy bliżej
inne dalej, straciłem poczucie bliskiej przestrzeni, byłem
w trójwymiarowej poświacie nieba,
straciłem poczucie ciała, nie wiedziałem gdzie jestem,
byłem tym, co widziałem, nagle
wszystko się obróciło i patrzyłem z góry w dół nieba, ziemię miałem za plecami, siano parowało w głąb gwiazdozbiorów,
zachwyt i przerażenie gwałtownie przywracały przytomność,
osadzały ją na skórze rąk lekko świecących,
wrażenie, że niebo jest pode mną, w dole — nie znikało,
planeta, którą miałem za plecami przestała mnie przyciągać,
te obrazy powoli wpływały do pustego wgłębienia świadomości, prawdę mówiąc — do dołka powstającego z niczego i w niczym,
rozbudzone nowym wrażeniem wyraźniały wspomnienia,
dołek przegłębiał się w studnię,
bąbelki studziennego powietrza
dryfowały w balony, balony napełniały się opowieściami ludzi,
którzy przychodzili ze studni czerpać wodę,
trochę wody się zawsze rozlało, tym karmiły się mętne kałuże
w koło połyskujących telewizorów,
zrobiło mi się gorąco, rozebrałem się w ciemności góry do naga —
i góra to zobaczyła, zaczęła mięknąć,
zawsze obecne w niej źródła zaczęły się otwierać i wilgotnieć,
planeta, którą miałem za plecami przestała mnie pociągać,
widziałem tuż przed sobą rozchylone kolana góry
i w głębi ud pulsujące światełko, jeszcze jedną gwiazdę,
widziałem każdą gwiazdę na niebie przywołującą mnie miłośnie, góra parowała nieskończonością,
z sykiem wchłaniała Mleczną Drogę,
mój członek uwikłany w ziemskie przygody
zaczynał się budzić — i unosił się w nieskończoność
jak święty głupek
* * *
Na kampingu za Tucholą, koło Czerska,
drzewa w nocnym lesie,
w namiotach chichoczą dziewczyny po kilku piwach,
drzewa zaczęły świecić chrząstkami kory i wreszcie
przyszła ta chwila, na którą w poprzedniej chwili
przestałem czekać,
wolna wola wydała mi się poglądem
wklepywanym do głowy jak lemiesz,
żeby odwracał czyjąś glebę,
jestem świadomością — przezroczystą, bez właściwości,
bezwiedną, niewidzialną, pojmującą istnienie widzialnie,
muzyka na nieznanych instrumentach,
drzewa nieznacznie poruszają się,
wiatr jest na górze,
dziewczyny w śpiworach,
mówię do komara, który przysiadł na ręce, pij, bracie,
ale odleciał,
jego piękno zbiło mnie z tropu,
a za czym węszyłem?
starawy wyżeł z fajką i kubkiem yerba maty
na stole wkopanym w ziemię
próbuje coś w ciemności zapisać w zeszycie,
że świeci mu się w oczach
* * *
Kości przechowywane w ciałach zwierząt,
w ptakach służących do latania,
Rudolf Steiner miał wizję, że kości to stwardniałe
systemy nerwowe, pewnie dlatego inni Niemcy
tak dokładnie palili kości, twarde dyski,
za pieniądze z kieszeni niemieckiego podatnika,
trwale wymazywali z kosmicznej pamięci
Zmiana
Godni podziwu
są ci wyznawcy nauki,
którzy już wiele razy musieli
przesiadać się z konia na osła,
z muła na małpę,
z małpy na pchły, z pcheł
na geny — i dalej sądzą,
że to musi być jakaś materia —
a gdyby tylko zobaczyli siebie
w tych przesiadkach,
musieliby uznać zmianę
stanu rzeczy za ważniejszą
niż rzecz.
Terytorium oczywistości
Budzę się rano z nieświadomości, która przypomina wodę
bezkształtną i rozciągliwą poza rozumienie,
świadomość zaczynają wypełniać przedmioty,
piętrzyć się w skojarzeniach, (niektóre jak delfiny
wyłaniają się tylko dla zabawy, te pieszczochy)
po chwili wypełniają ją całą,
trudno się poruszać, tym trudniej, że ujawniają się
wzory zachowań i można poruszać się tylko po torach
uprzednio ułożonych,
a tu pamięć rozmieściła jeszcze przestrogi i bufory,
opony na zakrętach,
świadomość traci swą idealną przezroczystość, zamiera,
zasypia i wpada jak śliwka w kompot
a po trzech sekundach zmartwychwstaje
i znowu jest teraz,
jedyna brama do wieczności
* * *
Obraz, który próbował się przedostać na ekran świadomości, pochodził od nieznanego nadawcy i był wysyłany ze słabnącą energią. Odruchowo rozluźniłem ciało i opróżniłem umysł, żeby przyjąć go mimo słabnącego sygnału.
Byłem na strychu jakiegoś budynku krytego słomą. Pod glinianą podłogą usłyszałem terkotanie gręplarni i wydawało się, że wiem gdzie jestem — wtedy wyświetlił się cały obraz. Przyjąłem go z radością, chociaż myliłem się sądząc, że pochodził od nieznanego nadawcy. Obraz pochodził z przeszłości i to z obszaru, który
niedawno przeglądałem bardzo uważnie chwila po chwili. Ale widocznie nie dość uważnie.
* * *
Białe myszki już czekają, kiedy się obudzisz,
ze snu na otwartym dachu,
kiedy jako młody kot wyskoczyłeś za starym kotem,
przez cały tydzień stary opowiadał o tej chwili bycia na wolności,
w sobotę wyskoczymy do baru na jednego i piwo, może ktoś poczęstuje nas skrętem i potem znowu piwo,
i potem stary kot znika za ogonem młodej kocicy,
a ty zostajesz sam wystawiony na mroczne wizje alkoholu —
noc ciemna, zimno, śnieg z deszczem sunie od Kamczatki,
na drewnianym suficie knajpy światło księżyca odbite
od tafli lodu za oknem,
wiedziony kierunkiem skąd przychodzi światło
wyglądasz i widzisz ziemię zamkniętą hermetycznie w szkło
jak ekran telewizora, gałązki na topolach skrystalizowały
i emitują zdumiewające programy,
wizja zewnętrzna jest tożsama z wizją wewnętrzną,
na obrazie Memmlinga światło bije
z grobów, ze światła powstają zmarli
zdziwieni jak diabli i pobożni jak nigdy,
czy widzą archanioła czy tylko trzęsienie ziemi?
Dwóch przy barze rozmawia
o podróżach w czasie i mówią o czasie jak o galarecie, gazie, polu energii. I jasnym jest dla nich, że żeby przemieszczać się,
trzeba być bardziej lotnym lub zwartym, w innym stanie skupienia,
a przedmiotem tego skupienia jest uwaga,
bo czas i przestrzeń są kategoriami umysłu i w umyśle, dzięki stanowi skupienia umysłu na samym sobie, odbywa się podróż przez sfery niebios, przestrzeń i czas,
i wszystko znowu jest stwarzane —
i wystawiane na sprzedaż
Omam mechaniczny
Miałem w czasach konspiry elektroniczny zegarek
z zaszafrowanym kluczem do notowania telefonów, kontaktów, terminów, nazywał się Ibis jak święty ptak Egipcjan,
wcielenie boga księżyca Totha, który był bogiem mądrości,
obdarzył ludzi pismem.
Nosiłem go na ręku dzień i noc ponad dwa lata, nawet w kąpieli,
aż urwał się pasek od zegarka i zegarek leżał na stole, na szafce,
na półce z książkami, od ponad dwóch lat co godzinę wydawał charakterystyczne piknięcie.
I stało się coś, co napełniło mnie panicznym lękiem o umysł. Zegarek dalej dzwonił co godzinę tam, gdzie sobie właśnie leżał —lecz ja słyszałem go na mojej lewej ręce.
Nie mogłem w to uwierzyć, patrzyłem na puste miejsce
po zegarku na swoim lewym przegubie, widziałem,
że go tam nie ma, zegarek dzwonił — i nieodmiennie słyszałem zegarek tam, gdzie go nie było.
Po trzech miesiącach cogodzinnego upokorzenia, omam ustąpił.
Mowa samuraja z XIV wieku
Nie mam rodziców — bez wątpienia jest niebo i ziemia,
ono jest ojcem, ona matką, to są moi rodzice.
Nie mam domu — świadomość jest moim domem.
Nie mam życia ani śmierci — rytm oddechu
czynię swym życiem i śmiercią.
Nie mam boskiej mocy — wewnętrzna szczerość i skupiona uwaga to moje boskie moce.
Nie mam żadnych środków — zrozumienie czynię swymi środkami.
Nie mam żadnych magicznych sekretów — niektóre odwieszone automatyczne reakcje to moje magiczne sekrety.
Nie mam ciała — wytrzymałość czynię swym ciałem.
To oświadczenie wydaję bijąc mocno językiem o podniebienie.
Nie mam języka — bo częściej on ma mnie niż ja jego.
Nie mam podniebienia, nie trzymam go — wolę niebo.
_______________________________________________________
Motywy z Ricka Fieldsa Przebudzenie Wojownika, bydgoski Limbus
Neochasydzka opowieść
Dlaczego chrześcijanie sprawiają wrażenie czcicieli diabła?
Ja wam powiem — odpowiedział cadyk z Węgorzewki k.Nagłowic — jak człowiek jest daleko od Boga, to diabłu to nie przeszkadza, jak człowiek zbliża się do Boga,
to gdzie się nie rozejrzy, wszędzie widzi diabła.
Nic mi się nie śni
Babcia półprzezroczysta jak liść,
o zachodzie słońca pokazuje chłopcu znaki na niebie,
nie wiem czy widziałem to, co ona, ale widziałem znaki,
które były zapowiedzią przyszłych zdarzeń,
nie pamiętam tych zdarzeń, czyżby niebo
trudziło się daremnie nad przedstawianiem czegoś,
co nie warte jest pamiętania —
ale pamiętam znaki.
Budzę się w głębi nocy, patrzę w niebo,
a niebo jak fantastyczny durszlak — same znaki,
te znaki pisze laserem światło z tamtej strony,
to japoński teatr cieni — kładę się znowu, udaję,
że się nie budziłem, ale nic mi się nie śni,
sama jawa, wyspa wpada do japońskiego morza,
podniosłem z wyspy monetę i na rewersie zobaczyłem głowę dwugłowego orła, co za dziwactwo, nie wiadomo co począć
z jedną głową, a tu dwie, jedna patrzy w lewo, druga w prawo,
orzeł wygląda na przestraszonego, nic dziwnego, skoro przeziębił schizofrenię, babcia, która uczyła mnie znaków na niebie, mówiła, że każdą chorobę można przeziębić, zwłaszcza na dalekiej Syberii.
Z Conrada
Uciekam tuż przed demonami, ostatnie słowa w Jądrze ciemności,
jestem najgorszym z ludzi, nie mam prawa się obejrzeć,
pamiętam żonę Lota,
a gdybym się jednak obejrzał, to bym zobaczył, że ten świat
został stworzony przez demony, które obsiadły teraz latarnie na ulicach i placach, i świecą spolaryzowanym światłem
prosto w moje oczy przechodnia, najbardziej ślepego z ludzi
— pierwszy był demon wyobraźni,
z demona wyobraźni narodził się strach przed śmiercią
i z czasem wyrósł na tęgiego arcybiskupa demonów,
więc gdybym się jednak obejrzał, to bym przestał uciekać,
w demonie wyobraźni, w jego żyłach krąży nie krew tylko
opowieść, usłyszałbym tę opowieść jak krwawym szeptem połyka ją głodny demon — a gdybym się wsłuchał w opowieść,
mógłbym zająć się doskonaleniem formy opowieści — demon byłby syty, a świat piękniejszy.
O rozważenie tej kwestii zwracam się do demona. Dopomóż Boże.
W kolejce
Wojaczek widział w poezji Matkę Boską i przypominał
(podobnie jak Radio Maryja), że zawsze jest dziewicą,
Stachura jak Huculi kochał się w dziwożonie,
miała na imię Gałązka Jabłoni,
Kowalski boi się kobiet, niewielu
się do tego przyznaje, zwłaszcza sami przed sobą,
Markiewicz, pewnie pod wpływem zen,
odkrył dzięki kobiecie, że potencja umysłu
jest największą tajemnicą, a umysł początkującego
jest umysłem poety.
Zatem poeta nie wie tego, co wie poezja i to jest
wieczystym powodem istnienia poety,
niestety nie liczy się wcale jego los,
jego cierpienia i urazy, głupota lub mądrość,
opowieść sama z siebie dochodzi w nim do głosu
i musi być jej posłuszny, jeśli zacznie kombinować
na własną nutę, to przestaje być słyszalny
w tętnie świata i ustawia się w kolejce
o przydział do innego wszechświata.
Jak głupek
wszedłem do urzędu,
żeby kupić znaczek pocztowy,
bez którego ani rusz
i zobaczyłem, że wszedłem do jakiegoś
reformowanego kościoła komunikacji
i zysku, marmurowe ściany, ogrody posadzek,
szczęka mi opadła,
z opadem szczęki zbliżyłem się do ołtarza,
który obsługiwała kapłanka z nazwiskiem na piersi,
jędrnej ale stylizowanej silikonem przez feministki,
przypominały skopki Mandżurii,
Mongolii Wewnętrznej w malowniczej mgle,
z opadłej szczęki wysunął mi się język,
kapłanka obejrzała go uważnie jak lekarz
i nie położyła na nim komunii znaczka,
przykleiła mi jak głupkowi znaczek do czoła,
wyszedłem na ulicę bijąc pokłony
każdemu, kto się oddalał i nie rzucał cienia
Na oklep schabowy
Zamieszkać w górach, najlepiej na przełęczy,
gdzie wszystkie okna wystawione na najdalsze widoki,
otwierają się i zamykają razem z oddechem,
i nie przejmować się,
że drzwi wyszły na zawiasach i biegają
hałasując deskami po górach i lasach,
a na kotlecie na oklep schabowym
jedzie Jan z Czarnolasu
i nasłuchuje uszami poety,
które są darem bogów powietrza i ognia,
jak kotlet na oklep schabowy
na talerzu Adama z Nowogródka
zatrzymuje się jak wryty,
bo Zosia wbiega do ogródka —
tu wszystkie okna wystawione na dalekie widoki,
otwierają się i zamykają razem z oddechem,
aż jakaś zabłąkana deska z rozklekotanych
i fruwających kędy chcą drzwi
walnie w łeb i przypomni o przejściu.
* * *
Przyzwyczajenie jest jedyną naturą —
polecam to uwadze obrońców natury
— innej natury nie ma.
* * * Mirosławowi Słapikowi
W połowie drogi
w głębi ciemnego znalazłem się lasu,
z rękami podniesionymi nad wierzchołki drzew
próbowałem dawać znaki,
że chcę się uwolnić
Leśną drogą
podobno jedyny raz w swym mnisim życiu
z Królewca do Gołdapi przejeżdżał Kant
taradajką
niczym Towiański z misją do Paryża
Przestrzeń jest tylko modelem umysłu — pomyślał
widząc mnie przyklejonego do nieba
stożkami wzrostu palców
— i oddalał się w czasie na dwukółce mózgu
* * *
Tao się rozsupłało
i znikało
jak ciało
leżałem przy drodze
na podłodze
która szła w górę
góra miała bujne piersi
i niedawno zdawała maturę
do piersi dodane były usta
do ust mowa
a tuż za mową
czaiła się kraina pusta
od urodzenia.
i rozległa jak klarnet
Cyjanek centaura
Między skałami, które świeciły ze środka
zimnym ogniem, ogień parował,
odrywał się, był niebieski
i biały jak dłonie
wschodniej tancerki,
szedł powoli koń z ludzką głową,
szedł przed siebie
jak mechanizm,
trochę skrzypiał,
skały poruszały się,
centaur od zawsze był w ruchu
a wszystko pozostawało w centrum widzenia
jak w bezruchu
zwykle dość wyraźna granica
umysłu i przestrzeni
rozpuszczała się,
żywe obrazy pojawiały się
jakby nie na swoim terytorium,
przesunięte w czasie
centaur poruszał się
jeszcze wolniej,
skórą na całej powierzchni
* * *
Dwa psy
związane ku sobie w jeden kij,
raz po raz rzucają się na siebie
i nie mogąc się dosięgnąć,
krążą zaciekle
* * *
Siedzę przy stole, który zatrzymał się w półcieniu mojej percepcji, w uchylonych drzwiach świadomości, tam gdzie materia rzednie, łysieje i zamienia się w niebyt.
Niebyt nie przypomina wprawdzie odbytu, ale wielce
jest nieteologiczny. Po tamtej stronie stołu siedzi dziadek Józef
z babcią Albiną. Pamiętam ich śmierci i pogrzeby. Dziadek zmarł zimą na kilka zaledwie dni przed śmiercią Stalina.
Babcia tygodniami kładła się spać bez pacierza, obraziła się na Boga, że nie dał się nacieszyć jednemu Józefowi śmiercią
drugiego Józefa.
* * *
Zrozumiałem śmierć,
zacząłem widzieć jej oczami
i widziałem wszystko — oprócz siebie
śmierć widzi to, co śmiertelne
czy to, co nieśmiertelne?
Al-Gazali
urodzony w 1058 roku, powiada: Jeśli intelekt postrzega jakieś przedmioty, to nie oznacza to wcale, że przedmioty tej wizji
są w nim obecne w tym samym stopniu…
Niektóre przedmioty wizji nie zawsze łączą się z intelektem,
gdy zostaną mu przedstawione…W oparciu o to założenie arifun
(wybrani) wznoszą się od podstaw istnienia metaforycznego
do szczytów prawdziwego istnienia.
________
(Al-Gazali, Nisza świateł, przeł. J.Wronecka, BKF)
Jarosław Markiewicz (ur. 12 VI 1942 – zm. 25 VI 2010)
malarz i poeta, pisarz, publicysta, wydawca, krytyk
Założyciel Kościoła Naturalnej Obecności i Wydawnictwa Przedświt
KRÓTKA BIOGRAFIA
Jarosław Markiewicz, ur. 12.06.1942 w Wysokiem Litewskiem (taka oryginalna pisownia).
Ojciec – Stefan, przed wojną policjant, po 22 czerwca 1941, kiedy to Niemcy wydarli Sowietom to, co tamci zajęli 17 września 1939 później, na rozkaz AK w tzw. granatowej policji, po 1945 repatryjacja ze Wschodu na Kujawy, matka – Zofia z d. Woźniak, córka tzw. osadnika wojskowego.
Technikum Leśne w Rzepinie (Ziemia Lubuska), Liceum Ogólnokształcące w Lubrańcu (Kujawy), studia (przerwane) na Wydziale Filozofii UW, a następnie 3 lata na Wydziale Historii (Historia Sztuki).
Debiut prasowy, wiersze – 1957 rok
debiut książkowy – 1965 r – Stadion słoneczny, Iskry – nagroda Wolnej Europy za najlepszy debiut roku 65,
1968 – Przyszedłem zapytać o własne imię czasu, który wnoszę – jako suplement do II serii Orientacji, pisma ZSP. Uważany w Nieufnych i zadufanych St.Barańczaka i Rzeczywistości nieprzedstawionej jako zaczynający tzw. Nową Falę.
1969 – założył i prowadził Teatr na Terespolskiej, przedstawienie Między nagimi idą nadzy. (W filmie A. Krauzego Palec boży.)
1971 – Podtrzymując radosne pozory trwania pochodu, wiersze, WL.
W pierwszym zespole Nowego Wyrazu zastępca red. nacz. i prowadzenie działu poezji. Zwolniony za zbyt duży procent wierszy odrzucanych w każdym numerze przez cenzurę.
Uprawia krytykę artystyczną, artykuły o nurcie przedstawieniowym i mistycznym, Beksiński, Broll, Waniek, Urbanowicz.
Samodzielne studia malarskie. Pierwsze wystawy malarstwa olejnego – 1976 r.
Od 1974 roku studia i praktyka buddyzmu zen pod kierunkiem Philipha Kapleau, po inicjacji u Andrzeja Urbanowicza i Urszuli Broll, do stanu wojennego w mieszkaniu na Oboźnej dwa razy w tygodniu kilkugodzinne praktyki medytacyjne grupy warszawskiej (około 30 osób).
1976 – W ciałach kobiet wschodzi słońce, wiersze, PIW.
1978 – Wiersze wybrane, Czytelnik.
1979 – Chaos wita w tobie łotra i świętego, proza, PIW.
1980 – i, („i” pisane z małej litery jako spójnik, łącznik a zarazem obrazek przedstawiający sylwetkę człowieka) wiersze, PIW.
1980 czerwiec – wyjazd do RFN, wystawy obrazów w Niemczech i Berlinie Zachodnim – powrót do Polski 12 grudnia.
1982 luty – Wszędzie jest ziemia, wiersze pod pseudonimem Jan Marty, wyd. bez cenzury.
Współredagowanie kilku pierwszych numerów podziemnego Wezwania, felieton „Z lewego brzegu Wisły” w tymże Wezwaniu. Druk 2/3 nru Wezwania i początek podziemnego Wydawnictwa Przedświt (założone z kuzynem żony – Wacławem Holewińskim – do 1989, około 150 tytułów)
Dwie wpadki w podziemiu wydawniczym, w roku 1984 i 1988 (lata przestępne, obydwie w „tłuste czwartki” – ciekawostka dla astrologów) – zakończone szczęśliwie krótkotrwałymi aresztami, żona po pierwszym aresztowaniu dostała wylew krwi do mózgu, trepanacja czaszki, trwały niedowład nogi. Po drugim konfiskata samochodu.
1989 – podział Wydawnictwa Przedświt, 1990 razem z żoną s.c. Wydawnictwo Przedświt z tym samym znakiem, co w podziemiu. Kilkadziesiąt książek, m.in. Arnold Toynbee Cywilizacja w czasie próby, Aldous Huxley Drzwi percepcji, Aleksanda Dawid Noell Mistycy i cudotwórcy Tybetu, Emanuel Swedenborg O niebie i piekle, Wacław Korabiewicz Tajemnica młodości i śmierci Jezusa.
1996 – Papierowy bęben, wiersze, Wydawnictwo Przedświt.
0d 1971 do rozwiązania członek ZLP, następnie od założenia członek SPP.
1973 – związek małżeński z Elżbietą Błaszkowską, w 1993 z tego związku syn – Jeremiasz Stefan. Pod koniec grudnia 1999 żona Elżbieta dostaje drugiego wylewu, który jest echem pierwszego i umiera 24 lutego 2000 roku.
26 czerwca 2010 – Jarosław Markiewicz umiera na raka po długiej i wyczerpującej walce o życie…
Udział w życiu literackim i kulturalnym skromny i bez zapału. Kilka wystaw obrazów w Warszawie, Sztokholmie, Berlinie, Paryżu, Kłodzku, Olsztynie. Prowadzi warsztaty w Pracowni Przestrzeni Umysłu, wykłady, wedle jego scenariusza i z udziałem telewizyjny film o tzw, śmierci klinicznej, publikuje w Wegetariańskim świecie, Czwartym wymiarze, prasie literackiej. Próbuje w 1995 roku założyć Kościół Naturalnej Obecności, bez powodzenia.
KNO
Kościół Naturalnej Obecności (KNO) – jeden z nowych ruchów religijnych skupiający przede wszystkim przedstawicieli środowisk artystycznych (malarzy, poetów, twórców filmowych). Założony został przez Jarosława Markiewicza, a jego pierwotna nazwa miała brzmieć Kościół Nieustającej Twórczości. Praktyki członków KNO to medytacje (joga, tantra, zen, taniec, muzyka, odosobnienie, posty, podróże poza ciałem), twórczość inspirowana (wywoływanie natchnienia, wizji, objawienia), praca, rozważania, ćwiczenia z okresową utratą świadomości.
Próba zarejestrowania KNO w Departamencie ds. Wyznań przy URM w 1995 (dziś MSWiA) roku zakończyła się niepowodzeniem z powodu szkodliwie negatywnej opinii Ministerstwa Zdrowia i przestępczej, naruszającej wolność wyznaniową oraz prawa człowieka odmowę dyktowaną MSWiA przez katolicki reżim III RP. Okazało się, że po upadku PRL wolności jeszcze mniej, a władza III RP zbrodniczo narusza ustanowione przez siebie prawa do wolności wyznania… kolejny reżim…
Kościół ten deklaruje pozytywny stosunek do innych religii, odrzuca jedynie kulty satanistyczne i ruchy o charakterze eschatologicznym, które zapowiadają bliski koniec świata. Spotkania członków KNO odbywają się nieregularnie, zazwyczaj w mieszkaniach prywatnych, gdzie czytają oni dzieła mistyków oraz zgłębiają przekazy innych systemów religijnych, starając się odnaleźć „nieustającą obecność, która staje się naturalną obecnością”. Czerpią m.in. z doświadczeń Swedenborga i Gurdżijewa oraz szamanizmu…
LINKI:
Już nieistniejąca, acz wcześniej zamrożona od około 2000 roku strona Jarosława Markiewicza
http://www.jaroslawmarkiewicz.neostrada.pl/
W hołdzie znamienitej osobowości
Dodaj komentarz