Bhagawan Śri Ramana Mahariszi (dewanagari रामन महर्षि, Rāmana Mahaṛṣi , ang. Ramana Maharshi, Ramana Maharishi) – ur. 30 grudnia 1879, zm. 14 kwietnia 1950 — święty hinduistyczny, mistrz duchowy (bhagavan, guru, satguru), mistyk, filozof oraz dźiwanmukta (z ang. jivanmukta), dusza wyzwolona z Tiruvannamalai w stanie Tamil Nadu w Indiach. Bhagawan Ramana Maharyszi – w sanskrycie, w dewanagari – रामन महर्षि – urodził się we wsi Tirućuzhi w okolicy Maduraj w stanie Tamil Nadu w rodzinie bramińskiej (brahmana varnam). Jego imię w języku tamilskim Venkataraman Iyer (Ayyar) wyewoluowało poprzez Śri Brahmana Swami do Bhagawan Śri Ramana Mahariszi (Błogosławiony Najczcigodniejszy Wielki Ryszi Ramana), jakim to imieniem obdarzył go najbliższy uczeń Swami Kavyaktkanti Ganapati Śastri (sam będący już guru, gdy przyłączył się do wspólnoty). Jak sam stwierdził, nigdy nie podjął jakiejś typowej dla sadhaków duchowej praktyki, chociaż od małego dziecka kultywował inicjacyjną praktykę, w tym mantry Gayatri wedle brahmańskiej gotry Iyer (Ayyar) do jakiej z urodzenia w szlachetnej warnie duchowych i kapłanów należał. Członkowie brahmańskiej warny zawsze są inicjowani wedle świętego wedyjskiego rytuału, a jako dzieci wypełniają Sandhyam, trzy razy dziennie praktykę mantry Gayatri po 108 mantry i wiele innych wedyjskich praktyk duchowych. Formalnie kultywują po ojcu linię przekazu swojej Gotry, Klanu.
Podczas pobytu i nauki w domu wujka, już po śmierci ojca, podczas jego wizyt w świątyni Meenakshi w Madurai zaczął się budzić w nim nowy nurt świadomości, „stan błogiej świadomości wykraczający poza płaszczyznę fizyczną i mentalną, a jednocześnie zgodny z pełnym wykorzystaniem zdolności fizycznych i umysłowych”. W 1896 roku miał metafizyczne doświadczenie śmierci, które całkowicie zmieniło jego życie, jako tak zwane aweśam (avesam). Dzięki temu doświadczeniu, przeżyciu mistycznej śmierci, zrozumiał jaka jest jego prawdziwa natura (swarupa), co potem bylo rozpoznane przez zaprzyjaźnionych guru i swamich jako stan połączenia Jaźni/Duszy z Iśwarą, osobowym Bogiem, doskonałą Jaźnią, a także z Śiwą, z bóstwem Śiwa (Shiva, Śiva) jako archetypem Iśwary w tym przypadku. Unikając towarzystwa, wolał siedzieć samotnie, pochłonięty koncentracją na tym nurcie lub sile i codziennie udawał się do świątyni tamilskiej Bogini Meenakshi, w ekstazie oddany wizerunkom 63 Nayanmara (Najanararów) i Śiwa Nataradźa (Władcy Tańca), pragnąc „tej samej łaski, jaką okazano tym świętym „, modląc się, aby „miał taką samą bhakti, jaką mieli oni” i „[płacząc], aby Bóg dał mi tę samą łaskę, jaką dał tym świętym”. Następnie odszedł z dom rodzinnego, z domostwa wuja w Madurai, i przybył do Tiruwannamalai, gdzie jest święta góra południowych śiwaitów Arunaćala (Góra Czerwonego Płomienia – Arunachala). Przez pierwszych kilka lat siedział w świątyniach lub w ich pobliżu, prawie cały czas pogrążony w dhjanie (medytacji światła bóstwa) lub samadhi (jedności z Najwyższym Bóstwem). Przyjął jakby rolę sannjasina, chociaż formalnie nie podjął Inicjacji, ale żył samotnie jako eremita, pustelnik czyli sannjasin. To spowodowało prawie całkowite wyczerpanie ciała, bo prawie nic nie jadł, niewiele pił, taką ostrą ascezę mistyczną uprawiał. Następnie przeniósł się do jaskiń na zboczach góry Arunaćala, a gdy zyskał większą popularność, już uczniowie jego (śiszjah) założyli dwa aśramy (pustelnie, eremy). Najważniejszy z nich to Sri Ramanasramam, zlokalizowany przy trasie giripradaksziny. Śri Ramana Maharishi posiada sporo polskich uczniów i sympatyków, jak chociażby słynna Wanda Dynowska (Umadewi), Maurycy Frydman, dobrze znani poszukiwaczom i joginom z lat 60-tych i 70-tych XX wieku oraz Maria Pieniążek czy Leon Zawadzki z fundacji Ramanadom w latach późniejszych. Książki o Bhagawan Ramanie Maharyszim i dotyczące jego nauk wydawano również w języku polskim w ramach Biblioteki Polsko-Indyjskiej. Do najbardziej znanych uczniów na świecie na przełomie XX i XXI wieku należał tak zwany Papaji.
Śri Ramana Maharishi (Raamana Mahaarszi) stał się znany poprzez rozpoznanie różnych guru jako emanacja Śiwa, częściowo jako awadhuta (posłaniec, głos Śiwa), a coraz częściej jako awatara (zstąpienie), zaczął także udzielać darśanów (łaski widzenia bóstwa Śiwa poprzez swoje oblicze) oraz instrukcji praktyki duchowej w postaci znanej jako upasana (nauka bezpośrednia “u stóp mistrza”), uczniów zwykle nauczał indywidualnie, jak mawiał, zgodnie z charakterem uczniów. Ramana Maharishi akceptował uczniów z wielu różnych tradycji religijnych i duchowych Indii, gdyż jak wiadomo, awadhutowie oraz awatarowie są bardziej uniwersalni, jednak nie mieszają ścieżek ani metod praktyki, każdą szanują i polecają do praktyki, ale osobno, pomagając pogłębić praktykę i doświadczenie mistyczne. Dla tych, którzy byli kompetentni czy o wysokich zdolnościach do urzeczywistnienia Duszy/Jaźni czyli Atmana (posiadający silne wyrzeczenie lub jednopunktowy umysł) zalecał wnikliwe badanie Duszy/Jaźni czyli Atmana jako swej najgłębszej istoty czy esencji (praktyka ātmavicāra – jedna z czterech praktyka sampradźńata kalsycznej Jogi wedle Ryszi Patańdźali). Istotę tej metody oraz swoich nauk opisał szerzej w „Nan Yar?” oraz „Ulladu Narpadu”. Wnikliwe badanie Jaźni/Duszy czyli Atmana to utrzymywanie ciągłej uwagi na świadomości boskiej indywidualności (pozostawanie bez żadnej innej myśli oprócz myśli „Aham” czyli “Jam”, która jest podstawą dla przejawiania się innych myśli) w taki sposób, że umysł (manas) staje się coraz bardziej subtelny i skupiony, dzięki czemu ostatecznie dociera do źródła myśli „Jam” i w ten sposób następuje poznanie Atmana, Jaźni/Duszy (ostatecznie poprzez proces nirvikalpasamādhi), a także rozpoznanie nierzeczywistości myśli „Ja” (umysłu, kama-manas). Metoda ta również niszczy wszystkie karmiczne predyspozycje (vāsanā) sanskar, nasion karmicznych, co jest jednoznaczne z osiągnięciem mokszy, błogości, wolności, zbawienia. Ramana Maharishi nauczał zwykle dźńanajogi lub poddania siebie Guru albo Bogu (tak czy owak: Iśwara-Prani-Dhanah). Jego nauki klasyfikuje się zwykle jako adwaita-wedanta w wydaniu mistrza, który jest awadhutą – posłańcem, który przez bardzo głębokie autentycznie mistyczne przeżycie przechodzi proces duchowego przebudzenia i urzeczywistnienia Duszy/Jaźni, realizację świadomości Atmana (osiąga czy odzyskuje i utrzymuje połączenie z Wyższą Jaźnią, z Boską Duszą, Atmanem, Atmą).
Bhagawan Ramana Maharishi dawał również przykład poprzez swoje własne praktyczne oddanie dla Śiwa, które zostało szeroko opisane przez jego wielbicieli i sympatyków, takie jak spacery wokoło świętego wzgórza Arunachala, w których uczestniczyli wielbiciele, oraz jego autorstwa hymny na cześć ducha góry Arunachali. Śri Ramana Maharishi opisał swoją Jaźń/Duszę, Atmana, jako „siłę” lub „prąd”, który zstąpił na niego w mistycznym doświadczeniu śmierci i trwał przez całą resztę jego życie. Niektórzy wielbiciele Ramana Maharszi uważali go za emenację Śri Swamy Dakszinamurti – południową postać Śiwa Nauczyciela Dharmy. Śri Dakshinamurti reprezentuje Bóstwo Śiwa jako nauczyciela jogi, muzyki i mądrości, oferując wykład Śastr, i jest czczony jako bóstwo mądrości i medytacji. Śri Dakshinamurti Śiwa dosłownie oznacza w sanskrycie „ten, który jest zwrócony na południe (dakṣiṇa)”. Według innej szkoły myślenia „Dakszinya” oznacza w sanskrycie Karunę lub współczucie (współodczuwanie), miłosierdzie. Zatem ta manifestacja Śiwa Boga jest życzliwym nauczycielem, który udziela mądrości poszukiwaczom zbawienia. W większości świątyń Śiwa Mahadewa kamienny wizerunek Śri Dakszinamurti-Dźi jest ustawiony zwrócony w stronę południa, na południowej ścieżce otaczającej sanctum sanctorum. Dakszinamurti Śiwa najbadziej pasuje, chociaż niektórzy uważali Ramana Maharshi jako awatara Skandy lub Murugi, boskiej formy Syna Śiwa popularnej w Tamil Nadu (ten był jednak wojownikiem z natury); a także jako inkarnację Duszy/Jaźni Śri Jnana Sambandara, jednego z sześćdziesięciu trzech świętych Najanarów; i jako inkarnacja Śri Kumārili Bhaṭṭy, filozofa Mimamsy z VIII wieku, z powodu podobieństwa nauk, sposobu ascezy i nauczania uczniów. Naukami i praktyką duchową Bhagawana Ramana zainteresowany był żywo znany psychiatra i psychoanalityk Carl G. Jung.
Jako młodzieniec, przed przebudzeniem związanym z mistyczną śmiercią, Bhagawan Śri Ramana Maharishi przeczytał Periya Puranam, historie 63 tamilskich świętych, Nayanmarów. W późniejszym życiu opowiadał te historie swoim wielbicielom, a opowiadając te historie, życiorysy świętych śiwaickich, dramatyzował głosem i gestem postacie głównych świętych tak, iż wydawało się, że w pełni się z nimi identyfikuje lub one przemawiają przez niego jakby się w niego wcielając, co jest charakterystyczne dla awadhutów właśnie. Arunachala, święta góra, święte wzgórze (giri) to jedno z pięciu głównych świętych miejsc szaiwitów i joginów śiwaickich w południowych Indiach, które można czcić i wielbić jako samego Śiwa Jogeśwara w postaci świętego wzgórza wraz z Dakszinamurti Dewatą poprzez mantrę: „Om Arunaćala Śivaya Namah!” Okrążanie góry Arunaćalah medytacyjnym spacerem wokół jej podstawy, wraz z mantrą także jest bardzo często wykonywaną w Indiach praktyką duchową, sadhaną. Pół roku medytacji w miejscach, gdzie dawni święci i mistrzowie duchowi praktykowali, jak w tym wypadku wielu Najanarów oraz Śri Ramana Maharishi, może zdziałać cuda!
Karman księżycowy na węźle południowym Ketu widać jako ogon spraw rodzinnych, stąd ciężka sytuacja rodziny po śmierci ojca, a potem nieakceptacja drogi duchowej przez rodzinę z licznymi naciskami na porzucenie ścieżki sannjasy i powrót do domu, zaprzestanie medytacji i kultywowania wyrzeczeń, a w końcu śmierć z ciężką nieleczoną chorobą w 71 roku życia. W horoskopie ładnie, wzorowo widać śmierć, potężną bramę śmierci, zaraz po zakończeniu okresu trzeciego Sade Sati. Mistyka bram śmierci wedle horoskopu towarzyszy tej inkarnacji, zaraz po ukończeniu pierwszego roku życia, potem pomiędzy trzecim, a czwartym rokiem życia, znów się przypomina około szóstego roku życia, około ósmego i dziewiątego roku, zapewne razem z bramińską inicjacją, a potem od 12/13 roku życia aż do 15/16 wraz ze swoją kulminacją, gdy Saturną kończył przejście przez XII dom znakowy horoskopu urodzenia… Kiedy Saturn jest w siódmym domu znakowym (a znak Barana z descendentem jest w horoskopie VII domem znakowym), wtedy osoba niejako kończy w tym życiu swój karman, kończy rozliczając się za dawne uchybienia, selekcjonuje oraz zakańcza ziemskie relacje i związki, wiedzie los jaki ma przeznaczony, nie podejmuje nowych zobowiązań, tylko wypala karman, co także utrudnia rozwój duchowy. Tylko osoba, która przychodzi już jako znacząco urzeczywistniona jest zwykle w stanie podjąć poważne aktywności duchowe w tym praktyki sannjasy, praktyki ascetyczno-mistyczne, podczas gdy, zwyczajny człowiek, nie jest zwykle w stanie praktykować, z wyjątkiem jakiś elementarnych podstaw, co daje wskazanie, że urodzony, właściciel horoskopu zwyczajnie dokańcza to, co zaczął i zdeterminował w poprzednim życiu, dodajmy, że musiało być burzliwie, z różnorakimi wyskokami, jak na sannjasina karmicznego przystało. Istnieje też inna możliwość, z której wielbiciele mogą nie być zadowoleni, a która dla wielu bywa groźna, a mianowicie, przejęcie ciała i wcielenia przez siły ciemne i niegodziwe, przez tak zwane energie asuryczne, które jedynie udają oświecenie, choć mogą czynić małe cuda. Być może nieustanne przebywanie w świątyniach i miejscach życia dawnych świętych miało moc uchronienia przed tym scenariuszem.
Wibracja daty urodzenia w zachodnim kalendarzu wychodzi: {30.12.1879; 3+0+1+2+1+8+7+9=31; 3+1=4; mamy zatem wibrację 4 z tłem 31, budowniczy o dobrym zapleczu komunikacyjnym i jasnym celu; w lokalnym kalendarzu indyjskim mogło być jednak inaczej} wibracja Czwórka z tłem 31. Horoskop urodzenia Venkataramana na 30 grudnia 1879 rok – w zaledwie dobę po całkowitym zaćmieniu Księżyca, a do tego w godzinach północnych, pokazuje, że urodzony jest najpewniej inkarnacją jednego ze Świętych Najanarów, oddanych Śiwa Bogu, ale dopalających jakiś ciemny karman związany z dawną misją lub szerzeniem dharmy, szukamy postaci o ciężkim życiorysie, z którego mogło jeszcze zostać trochę na następne wcielenie z powodu niemożności przerobienia.
Życie Ramany Maharysziego – Śri Umadewi Wanda Dynowska
Przytoczę tu słowa napisane wkrótce po odejściu Śri Ramana Maharisziego:
“Był on jednym z nielicznych dziś mędrców i świętych na miarę największych, jacy kiedykolwiek istnieli w historii, nawet starożytnych – tak bogatych w mędrców – Indii. Nazywano go również Dźnianinem i Dźiwanmuktą. Te słowa sanskryckie zawierają szerszą treść, wyrażają wyższe szczyty ducha aniżeli nasze określenia: mędrzec i święty. Dźńana – to najczystsza mądrość ducha, a ten kto w niej osiąga szczyt – Dźńanin, jest na wieki zjednoczony z Prawdą, o świadomości pogrążonej w Rzeczywistość jedną i nieprzemijajacą. Trwa on w morzu niezmąconej światłości i bezgranicznej szczęśliwości (Ananda).
“Dziwanmukta – to dusza (Dziwa), która osiągnęła bezwzględną wolność – Mukti lub Moksza (zbawienie w terminologii chrześcijańskiej). Jest to więc człowiek – ściślej mówiąc nadczłowiek – tak w Bogu pogrążony, iż Jego światłość – mocy, mądrości, miłości – świeci przezeń nieustannie, niezmącona i potężna.”
“Istotnie, każdy kto widział Maharisziego, musiał to odczuć silniej lub słabiej, zależnie od własnego rozwoju i «pojemności duszy»; ale w ciągu mego wieloletniego kontaktu z aszramą nie spotkałam ani jednego człowieka, który by nie doświadczył tego niewymownego promieniowania. A przybywali tam ludzie o najwyższym wykształceniu europejskim, różnych narodowości i wyznań, ze wszystkich części świata. Wielu, zarówno hindusów, jak chrześcijan lub muzułmanów, Europejczyków czy Amerykanów, pozostawało tam przez szereg miesięcy, a nawet lat, wgłębiając się w nauki Maharisziego, usiłując stosować wskazywane przezeń metody samopoznania i odkrywania Boga; niejeden odjechał istotnie przemieniony. Setki i tysiące ludzi doznawało przedziwnej pomocy w jego obecności; milczące jej promieniowanie uleczyło niejedno, zarówno fizyczne jak psychiczne schorzenie. Trudno jest oddać słowami atmosferę aszramy, ten nieskończony spokój, głębię ciszy, a jednocześnie dynamicznej mocy.”
“A gdy się starało zbliżyć swą ludzką świadomość do Maharisziego, spotykało się bezkres, nieskończoną, niemożliwą do ogarnięcia wielkość, jakby jego indywidualność nie istniała oddzielnie od Świadomości Kosmicznej; odczuwało się w nim Boga, niejako bezpośrednio, «dotykalnie». Osobiście widziałam w nim «soczewkę» bożej światłości, żywą, nieskończoną Prawdę, a nie człowieka. Takim pozostał dla mnie zawsze. Nie byłam zresztą bynajmniej odosobniona ani w tym odczuciu, ani w wyrażaniu go w poetyckiej formie; w wielu, bardzo wielu, budziła się samorzutną twórczość, wypowiadająca się, u ludzi Zachodu w wierszach, u Hindusów zaś w najłatwiejszej dla nich formie – w pieśni.”
“Mahariszi nieraz powiadał, iż żadna wyobraźnia ludzka nie może sobie wytworzyć najsłabszego pojęcia, czym jest ta przepastna głębia, ta bezgraniczną intensywność Szczęśliwości – Anandy – jaką zna, którą nieustannie żyje ten, który się zjednoczy z Rzeczywistym. Myślę również, że trudno sobie wyobrazić, czym mogą być doznania tych, którzy mieli możność znalezienia się w obecności Człowieka promieniującego takim, szczęściem.”
“Milczenie było jego żywiołem; ale odpowiadał chętnie na wszelkie ustnie, pisemnie lub myślowo stawiane mu pytania; gdyż czytał w myślach ludzi jak w otwartej księdze. Niejednokrotnie najtrudniejsze zagadnienia męczące ludzi latami rozwiązywały się nagle «same», już w pierwszych godzinach cichego skupienia w obecności mędrca. Słuszna okazywała się w tym wypadku tradycja hinduska, iż wystarczy tzw. darśan – tj. milczące, choćby krótkie, przebywanie w obliczu świętego i wewnętrzne oddanie mu czci, by promieniowanie jego mocy mogło dokonać w nas wielkich i doniosłych przemian. Byłam sama świadkiem niejednej…”
Słowa te były pisane przed dziewięciu laty, w parę miesięcy po odejściu Maharisziego, i wywołały w niejednym czytelniku serdeczny żal, iż nie danym mu było ujrzeć mędrca i przebyć w szramie choćby parę dni.
A jednak… Żal ten, tak bardzo ludzki, nie był uzasadniony; wkrótce życie zaprzeczyło samym jego podstawom. Oto od czasu zrzucenia fizycznej powłoki “praca” Maharisziego jakby się stała konkretniejsza, bardziej uchwytna i do zauważenia łatwiejsza, a zataczająca zdawałoby się kręgi szersze aniżeli podczas jego przebywania w fizycznej postaci na ziemi. Bowiem dziwne rzeczy dzieją się wśród różnych, nic o sobie nie wiedzących grup ludzkich, w krajach tak odległych jak Afryka Południowa, Brazylia, Australia, Polska. Przypadkowe spojrzenie na przedostatnią – przepiękną w wyrazie – fotografię mędrca, przez ludzi nieraz zupełnie nie “mistycznych”, a o ile można by sądzić z pozorów, nie specjalnie wrażliwych – wywołuje wstrząs (aż do łez) i nie chwilową, a długotrwałą, mniej lub bardziej głęboką w nich zmianę. Stale powtarza się prośbą o otrzymanie tej fotografii; a potem odbijanie jej, powiększanie, rozdawanie coraz szerszym gronom swych przyjaciół. I tak wędruje do wielu domów, biur, gabinetów przyjęć lekarskich… i wszędzie wywiera szczególny – dla racjonalistów niepojęty – wpływ.
Ale to, co mi piszą ludzie z tych różnych krańców świata, o miejscu, jakie zajął w ich życiu Mahariszi po wprowadzeniu do domu jego fotografii, może wyglądać na legendę, a przecie jest ścisłą i autentyczna prawda. Oto nawiązuje się wyraźny i stały kontakt z duchem mędrca, i zależnie od stopnia wrażliwości, prostoty i… miłości – bo fotografia wywołuje u licznych ludzi jakieś serdeczniejsze “osobiste” uczucia – wpływ ten rozszerza się i pogłębia, aż zajmuje u wielu centralne i najważniejsze w ich życiu miejsce. Jest to jakby subtelne kierownictwo duchowe, przyjaźń dobrotliwa i rozumiejąca, która umie wskazać błędy czy uczucia lub myśli niegodne danego człowieka, brzydsze i niższe aniżeli jego własne pragnienia; impuls żywy i prawie “konkretny” ku czemuś głębszemu, ku “odkłamaniu” swego codziennego postępowania, ku przewartościowaniu swego stosunku do siebie i otoczenia, ku szukaniu Boga. A przy tym pomoc wyraźną w każdej trudności, wysiłku, zawiłym problemie, pomoc nawet w fizycznym niebezpieczeństwie, tak rzucającą się w oczy, iż można by ja nazwać “cudem”.
Trudno mi opisywać fakty bez upoważnienia autorów tych licznych listów. Jedno występuje wyraźnie: siła i zakres, zarówno pomocy jak i kierownictwa, zależą w dużej mierze od otwarcia się i dobrowolnego zwrócenia się do mędrca, zapominając o czynniku, który uważamy zwykle za przeszkodę, nawet w wewnętrznym porozumiewaniu się, tj. o przebywaniu jednej strony poza fizycznym ciałem. Przyjąwszy, choćby niezupełnie świadomie, całkowitą niezależność wielkich Duchów od formy przejawienia – poprzez fizyczne, czy jakieś inne subtelniejsze ciało – można ten kontakt wzmacniać i pogłębiać własnowolnie niejako – bo w tym wypadku sprawdza się stare powiedzenie hinduskie, nieco zmienione, że “tam gdzie uczeń robi krok ku Mistrzowi, ten czyni ku niemu dziesięć”. Podstawmy zamiast słowa “uczeń” – człowiek, który serdecznie szuka czegoś głębszego, a zamiast Mistrza – Mędrzec, o nieskończonej dla wszechżycia miłości – a będzie to równie ściśle. Pisze tych parę słów, aby zapewnić czytelników, którzy słysząc lub czytając o Mahariszim odczuli ten żal, że go nie mogli znać; jak i dla tych, którym się zdaje, że ich głębsze tęsknoty są próżne, że wszelkie ich usiłowania ku wyższemu życiu są skazane, bez pomocy, na niepowodzenie, itp. – że tylko i jedynie od ich własnego pragnienia zależy znalezienie nieprzemijającej radości i pogody, i… że pomoc stokroć dalej idąca aniżeli mogliby to sobie wyobrazić jest tuż, dostępna, czujna, szczodrobliwa; niechże tylko zechcą chcieć, niech nie wahają się zwrócić się ufnie ku niewidzialnemu Przyjacielowi, a On nie zawiedzie; czy to będzie Mahariszi, czy ktoś z innych Wielkich, niech się o to nie troszczy, będzie to na pewno jego własnej duszy najbliższą, najbardziej jej pokrewną w swym wewnętrznym dźwięku – Moc.
Teraz nieco szczegółów o życiu tego przedziwnego mędrca; a na tle całej historii świętych, sannjasinów, jogów czy mędrców Indii, zajmuje on bardzo specjalne i pod wielu względami wyjątkowe miejsce, jak to postaram się w tym krótkim szkicu przedstawić.
W 1879 roku na południu Indii, w Tamilskim kraju, niedaleko sławnego grodu Madury, urodził się w kulturalnej i bogobojnej bramińskiej rodzinie chłopak, którego nazwano Wenkataraman. Do lat szesnastu nie odznaczał się niczym specjalnym, poza jedną dziwną cechą, o której za chwilę.
Był silnie zbudowany, lubił sporty, ruch, zabawę, nie palił się do nauki; ani w szkole początkowej w swej wiosce, ani w następnej w pobliskim mieście Dindigul, ani w Madurze, w wyższej, należącej do amerykańskiej misji chrześcijańskiej, nie wykazywał żadnego zapału do nauki; ale dzięki fenomenalnej pamięci – mógł powtórzył każda lekcje po jednokrotnym jej przeczytaniu lub wysłuchaniu – nie był uważany za złego ucznia. Natomiast celował w sportach – piłka nożna, pływanie, zapasy i biegi były jego żywiołem.
Jedna cechą odróżniała go od innych kolegów, oto niezwykle twardy, nienormalnie głęboki sen. Mahariszi po wielu latach sam opowiadał o paru zdarzeniach ze swego chłopięcego wieku, które mu przywiódł na pamięć odwiedzający aszramę krewny.
Raz cała rodzina udała się na nocne nabożeństwo, a chłopak został “pilnować domu”. Zaryglował drzwi i położył się spać. Gdy po paru godzinach rodzina wróciła, żadne najsilniejsze bombardowania do drzwi i okien nie pomogły, musieli pożyczyć od sąsiadów klucz, by drzwi otworzyć; a że trwało to dość długo, złość wylądowali na śpiącym chłopcu; ale o dziwo, żadne razy ani szturchańce nie zdołały go obudzić, a nazajutrz zupełnie nie pamiętał, co się z nim działo. Gdy koledzy dowiedzieli się o tym, nie omieszkali z tej dziwnej właściwości czasem korzystać i ilekroć “mieli z nim na pieńku” – a nie odważali się otwarcie go atakować, bo był silny i zręczny – szli wieczorem do jego domu, wyciągali śpiącego na podwórze i tu “mścili się” do woli; a Wenkataraman nigdy się nie obudził, pomimo najdotkliwszych razów, a nazajutrz był zdumiony widząc siniaki i czując ból we wszystkich członkach. Sam Mahariszi opowiadał te zdarzenia w aszramie.
Według psychologii jogi hinduskiej oznaczało to tak dalekie “odejście” Ducha od ciała fizycznego, tak całkowite pogrążenie się w swą ojczyznę, iż nic, co tylko fizyczności dotyczyło, nie mogło przywołać ku niemu z powrotem uwagi świadomości. Ale wśród otoczenia Wenkataramana nikt o tym nie wiedział i tym się nie zajmował.
Chłopak miał 12 lat, gdy umarł ojciec, a rodzina się podzieliła; on ze starszym o dwa lata bratem przeniósł się do domu stryja, do Madury i wstąpił do amerykańskiej szkoły misyjnej. Tutaj przyszło niebawem jakby pierwsze przeczucie jego przeznaczenia; oto, gdy odwiedził ich stary krewniak i na zapytanie chłopca, skąd przybywa, odpowiedział: “Z Arunaczali” – sam dźwięk tego imienia sprawił na nim dziwne, niemal wstrząsające wrażenie. Przedtem nic o Arunaczali nie wiedział, poza tym, że jest to imię wielkiej starożytnej, Śiwie poświęconej świątyni. Nie czytał był również żadnych religijnych książek; a do równie sławnego chramu w Madurze chodził raczej, bo “wypadało”, bez żadnych wzruszeń ani specjalnych modlitw. Ale usłyszawszy to imię coś w nim tym razem drgnęło wzruszeniem. Drugim jeszcze silniejszym wrażeniem było pogrążenie się w żywoty sześćdziesięciu trzeci tamilskich świętych, opisanych w klasycznej księdze Perija-puranam, którą pożyczoną skądś przez stryja znalazł wśród jego książek.
Zagłębił się w nią aż “do utraty tchu”. Uderzyło go najbardziej to, iż Bóg, zdający się dotąd odległym, niepojętym Olbrzymem, może niejako “zstępować” ku swym Bhaktom, że można go dosięgnąć, z Nim obcować i ukochać Go najwyższą, najżarliwsza, “bezpamiętną” miłością; ze całkowite odejście od świata, wyrzeczenie się i zatonięcie w medytacji dało tylu świętym poznanie Go i bezgraniczne szczęście. Odtąd zbudził się w nim nurt jakiegoś nieznanego wewnętrznego życia i nieraz unosił go w najgłębsze skupienia medytacyjne. Teraz chodził do świątyni z radością, czuł tam obecność Boga i doznawał gorących uniesień w czystych, pozbawionych wszelkich prób modlitwach.
W parę miesięcy później zaszedł fakt zmieniający całe jego życie, a właściwie odsłaniający dokładnie jego przeznaczenie, wielkość i osiągnięte – zapewne w ciągu wielu poprzednich żywotów sadzany – szczyty. Sam Mahariszi opisał to zdarzenie, toteż wolę zacytować jego własne opowiadanie:
“Ta wielka zmiana w moim życiu zaszła około sześciu tygodni przed moim definitywnym opuszczeniem Madury. A była zupełnie nagła. Siedziałem sam w pokoju, na pierwszym piętrze domu mego stryja. Chorowałem w ogóle niezmiernie rzadko, a w ów dzień absolutnie nic mi nie dolegało; aż oto nagle ogarnął mnie przerażający strach śmierci. W stanie mego zdrowia nic nie mogło być tego przyczyną; nie starałem się też przyczyny tej szukać i strach mój uzasadniać. Po prostu czułem: «zaraz umrę», i począłem zastanawiać się, co mam zrobić. Nie przyszło mi wcale na myśl, by zwrócił się do lekarza, czy do starszych z rodziny lub przyjaciół; czułem, iż mam stanąć przed tym faktem twarzą w twarz, zupełnie sam.”
“Ów wstrząs przenikliwego lęku śmierci skierował całą moją uwagę i myśl ku głębi, w siebie; powiedziałem sobie wewnętrznie, bez formułowania w słowach: «Oto przyszła śmierć, ale cóż to znaczy? Co ma umrzeć? To ciało umiera.» I od razu dramatyzując ten oczekiwany fakt i chcąc nadać jak największą realność swemu badaniu położyłem się wyciągając członki sztywniejące, jakby rigor mortis już mnie ogarniał; wstrzymałem oddech, zacisnąłem usta, aby żadne słowo się z nich nie wymknęło, ani «ja», ani żadne inne. Mówiłem sobie: «Ciało to już umarło; zaniosą je i spalą na popiół na stosie pogrzebowym. Ale czyż ze śmiercią tego ciała umarłem i ja? Czy to ciało to ja? Wszak jest ono nieruchome i nieme, a JA czuję pełnię sił mej indywidualności, a nawet słyszę głos mej Jaźni wewnątrz, w głębi, zupełnie poza ciałem i od niego niezależnie. A więc jestem Duchem, wyższym od ciała. Ciało umiera, ale Ducha, który jest ponad nim, śmierć nie może dotknąć. Jestem więc nieśmiertelnym Duchem»”.
“A nie były to mgliste, niewyraźne myśli, były one jak błyskawice świadomości, żywej bezpośrednio przeżywanej prawdy, niejako poza procesem myślowym. «Ja» było czymś tak żywym i realnym, jakby to była w tej chwili jedyna rzeczywistość. Cała działalność świadomości, dotąd związana z ciałem, była teraz ześrodkowana w tym «Ja». Jaźń skupiła cała swa uwagę na sobie, została wciągnięta niejako w głąb siebie samej jakimś potężnym impulsem. Strach śmierci zniknął, aby nigdy nie wrócić.”
“To pogrążenie się w Jaźń-Ducha trwało odtąd nieprzerwanie wciąż. Inne myśli mogły pojawiać się i znikać, jak różne tony muzyczne, ale owa «Jaźń» trwała wciąż jak podstawowa nuta brzmiąca nieustannie, zlewając się z innymi tonami. Czy byłem zajęty rozmową, czytaniem, czy jakakolwiek inna czynnością, wykonywało ja moje ciało, a «Ja» byłem wciąż skupiony w Duchu. Poprzednio przed owym krytycznym przeżyciem nie miałem jasnego pojęcia o swym Duchu, nie byłem świadom jego przyciągania; nie odczuwałem żadnego zainteresowania nim, a tym bardziej pragnienia, by się weń całkowicie i na stałe pogrążyć.”
Oto w prostych słowach opis najdziwniejszego mistycznego przeżycia, które ze zwykłego, wesołego chłopca uczyniło świętego.
Biografowie Maharisziego równie to przeżycie interpretują. Jedni uważają, że było to pierwsze przejrzenie, a po nim nastąpiły lata tzw. tapasu, tj. surowej dyscypliny i wysiłku w coraz głębszym sięganiu w Ducha, aż do zupełnego – po wielu latach – stopienia się z nim na stałe. Ale inni, głębsi, a może i lepiej znający tajemnice i arkana jogi, utrzymują, że wszelkie dyscypliny i wysiłki miał już Mahariszi poza sobą, że w dawnych żywotach osiągnął już był szczyt jogi, a w obecnym wystarczyło jednego silnego wstrząsu, by całkowicie dojrzała, dorosła i z Bogiem już zjednoczona świadomość spłynęła niejako w to silne, zdrowe, a wrażliwe chłopięce ciało i poczęła wyrażać się w codziennej świadomości. Własne słowa Maharisziego, różne wzmianki i napomknienia raczej to zrozumienie potwierdzają. A fakt tak niezmiernie rzadki w historii jogów i świętych Indii, iż nigdy nie miał Guru i nie znał przedtem żadnych metod jogi, ani ksiąg, prócz jednej – żywotów tamilskich świętych – utrwala to mniemanie. Są i tacy, którzy uważają Maharisziego za bezpośrednie wcielenie (awatara) jednego z najwspanialszych “bogów”, czczonych specjalnie gorąco na południu Indii – Subrahmanii.
Co do mnie przychylam się raczej do drugiego ujęcia, które ciekawie ujmuje jeden z najlepszych pisarzy o Mahariszim – Artur Osborne: “Cała sadhana zajęła nie więcej jak pół godziny, ale fakt, że była to sadhana, czyli skupiony wysiłek ku światłu, a nie łatwe bezwysiłkowe przebudzenie, jest dla nas doniosły i ma swe głębokie znaczenie.”
Owa zasadnicza zmiana ośrodka świadomości musiała stać się widoczna i w codziennym życiu, tak iż otoczenie nie omieszkało jej zauważyć, zresztą nie rozumiejąc jej zupełnie. Częste zadumy nad otwartą a nie czytaną książką przypisywano lenistwu; nieobecność uwagi i jakaś odległość, której krewni nie umieli wytłumaczyć, dziwiła ich i raziła; wszystko, co dotychczas lubił, zdawało się teraz absolutnie obojętne.
Można sobie zresztą wyobrazić, jak trudne było dostosowanie codziennego życia do tej nowej, dotąd zupełnie nie przeczuwanej świadomości, zwłaszcza przy braku jakiejkolwiek wiedzy z dziedziny jogi. Mahariszi sam powiedział ciekawe i dla jogi znamienne słowa, oto że dusza – będąca łącznikiem, pomostem pomiędzy Duchem (z którym był się w owym przeżyciu zjednoczył) a świadomością fizyczną – “usiłowała znaleźć na nowo «miejsce» do zarzucenia kotwicy”; kto wie, czy następne lata samotności, milczenia i zupełnego zdawałoby się “odejścia” od fizycznego ciała nie były poświęcone właśnie tej pracy; bo jest to praca olbrzymia – jak uczynić z duszy i ciała fizycznego odpowiedni, najwrażliwszy przewodnik dla niezmiernie szybkich i potężnych wibracji Ducha, tak, aby jego moc mogła dosięgać przez ten instrument fizycznej sfery oraz całej ludzkości.
W dwa miesiące po owym przeżyciu, gdy jego zachowanie się coraz bardziej niecierpliwiło otoczenie, nastąpił “wybuch”; zresztą, jak przystało na bardzo kulturalna rodzinę bramińska, o przysłowiowej delikatności, w formie niedomówionej i tylko nieco ironicznej; oto stryj zastawszy go pogrążonego w medytacji, z otwartą książką gramatyki angielskiej na kolanach, zauważył, iż te książki na nic się nie przydadzą “takiemu” chłopcu, czyli chcącemu prowadzić życie sannjasina, a nie człowieka świeckiego.
Zrobiło to na nim ogromne wrażenie, uderzyła go niezaprzeczalną słuszność tych słów i natychmiastowe zrozumienie jak błyskawica wychyliło się z wewnątrz – “oczywiście tylko sannjasa jest dla mnie właściwa.” Wstał z postanowieniem odejścia z domu zaraz. Dokąd? Ma się rozumieć do Tiruwannamalai, do Arunaczali. Pozostawił charakterystyczny list:
“Wyruszyłem ku Ojcu, na Jego rozkaz. Przedsięwzięcie, które «to» podejmuje, jest słuszne, przeto niech nikt się nie smuci tym czynem i nie wydaje pieniędzy na szukanie «tego». Czesne w koledżu nie zostało zapłacone, resztę – 2 rupie – załączone.”
Parę punktów uderza w tym liście jako ilustrujące ten stan duszy “szukającej, jak na nowo zarzucić kotwicę”: związek ze świadomością fizyczną się rozluźnił, a z Duchem nie był jeszcze dość ścisły. Drobne oszukaństwo – wzięcie przeszło połowy z sumy danej przez stryja na zapłacenie koledżu (zresztą ściśle tyle, ile sądził, że bilet kolejowy do Tiruwannamalai może kosztować, oddając resztę), które nie byłoby potem możliwe; wyrażenie: “ku Ojcu”, lub może dokładniej “w poszukiwaniu Ojca”, choć właściwie już Go znalazł i z Nim się całkowicie w duchu zjednoczył, ale… do pełnej mózgowej świadomości nie mogło to jeszcze dotrzeć; oraz – nazywanie siebie “to”.
Nie będę się zatrzymywała na zdarzeniach podczas podróży do Tiruwannamalai. Gdy przybył z sercem wezbranym radością, pospieszył wprost do wielkiej świątyni, a że o świcie wszystkie bramy, aż do świętego świętych, są otwarte, znalazł się za chwilę w najgłębszym wzruszeniu, sam na sam z symbolem od wieków umiłowanego Pana. Tu poczuł, iż długiej wędrówce wielu żywotów nastąpił kres, powrócił “w dom Ojca”.
Świątynia Tiruwannamalai jest poświęcona Śiwie najwyższemu, pod imieniem: “Arunaczala-Iśwara” (skrócone Arunaczaleśwara), co znaczy »Bóg (Śiwa) przejawiający się pod postacią Arunaczali”. Odtąd ten symbol stał mu się najbliższy i nieraz nazywał Przenajwyższego Pana po prostu Arunaczala.
Nad stawem (wiele świątyń ma w obrębie swych licznych dziedzińców staw dla kąpieli) zrzucił święty bramiński sznur, jak i całą skromną odzież, przygotowawszy sobie tylko małe biodrze z podartego w tej chwili “dhoti”; balwierz przy bramie ogolił mu – jak mnichowi – głowę; resztę miedziaków, jakie mu zostawały, rozdał ubogim i tak, dopełniwszy wszystkich zewnętrznych oznak wyrzeczenia – sannjasy – wrócił do świątyni. Ale już nie do świętego świętych, nie przed oblicze najświętszego symbolu; jakby pełnią zjednoczenia w tym pierwszym “przywitaniu” była tak wielka, że dalsze przebywanie w największej bliskości nie było potrzebne. Usiadł w olbrzymiej sali o tysiącu kolumnach (wiele świątyń południowych Indii ma te charakterystyczne olbrzymie tysiąckolumnowe “salę”, zwane mantapam) i tu, znalazłszy ustronne miejsce pogrążył się w ekstatyczną medytacje. Dzień za dniem płynął, a on prawie bez przerwy tonął w tej bezgranicznej szczęśliwości.
Tak się rozpoczął drugi okres po owym pamiętnym przeżyciu, mający trwać kilka lat; zmieniał miejsce, najpierw w obrębie tej samej świątyni, potem w małych, przydrożnych, albo pod drzewami, a jeszcze później po różnych grotach na stokach Arunaczali; zawsze w tym zupełnym zapomnieniu i oderwaniu się od widzialnego świata, w absolutnym pogrążeniu się w świat Rzeczywistej, dla nas trudnej do wyobrażenia, boskiej Świadomości. A pochłonięcie to było tak wielkie, że nie czuł jak mrówki raniły mu nogi; jak kolana mdlały w wilgotnej ciemni podziemia świątyni, gdzie się był schronił niebawem po przybyciu do niej; ślady tej wilgoci zostały mu na całe życie w ostrym reumatyzmie. Zawsze znalazł się jakiś bogobojny człek – nie brak ich w Indiach wszędzie – który widząc młodzieniaszka pogrążonego w medytacji, przyniósł mu odrobinę ryżu, wody, owoców, aby uchronić go od zbytniego wycieńczenia postem; nieraz taki dobroczyńca musiał przywoływać wielokrotnie jego uwagę, chcąc zmusić go do posiłku, lub całe godziny czekać, zanim chłopak otworzył oczy i zgodził się coś przełknąć. Nie wymawiał do nikogo ani jednego słowa. Nie dziw, że otoczenie, jak i późniejsi, bardziej powierzchowni biografowie uważali ten okres za wstęp do Wyzwolenia, czyli trudna drogę umartwienia – tzw. tapasu. A było to tylko bezpamiętne pogrążenie się w bezkres Rzeczywistego, życie z Bogiem i w Nim.
W tym okresie zewnętrzny wygląd Maharisziego mógłby przerazić każdego Europejczyka – bo Hindusi przyzwyczajeni są do widoku skołtunionych włosów, popękanej skóry, chudości przypominającej raczej szkielet niż człowieka, itp. Po prostu w krótkich chwilach, gdy powracał świadomością do fizycznego świata, zdawał się własnego ciała nie dostrzegać czy też nie być go normalnie świadomym. Ale właśnie taki wygląd przemawiał do wyobraźni licznie przeciągającego przed świątyńkami ludu i niejeden zatrzymywał się, oddawał część najgłębszym pokłonem, lub rozciągnięciem się na ziemi. I tak młodziutki swami powoli stawał się znany. Ale nikt nie wiedział ani skąd przybył, ani jakim włada językiem.
Zostało to odkryte dopiero w dwa lata po przybyciu do Tiruwannamalai, gdy mieszkał w małej świątyńce zwanej gurumurtam – bo wielce nabożny człowiek imieniem Tambiran odprawiał tam nabożeństwa do swego zmarłego guru – on to zdołał przekonać młodego sannjasina, aby się tam schronił przed szalejącym monsunem, spod drzewa, gdzie wówczas przebywał; a sam wzruszony głębokim pięknem wyrazu młodzieńca, kiedy pozostawał godzinami w stanie najgłębszej medytacji, zaczął i jemu oddawać, podobna jak swemu guru cześć. Raz, gdy przyszedł z codzienną użebraną porcyjka ryżu, ujrzał wypisane dużymi tamilskimi literami na murze: “to wystarczy, nic więcej nie trzeba.” Zrozumiał, że swymi nie chce żadnych oznak czci, tylko te odrobinę strawy. Ale i zdumiał się, że młodzieniec tak ładnie pisze; ciekawość jego została tym podniecona, toteż wraz z innymi przyjaciółmi stale odwiedzającymi świątyńkę postanowił dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Jeden z odwiedzających okazał się w swych pytaniach wytrwały, choć myśląc, że swymi złożył ślub milczenia, nie nalegał na ustną odpowiedź, kładł przed nim jednak ołówek, prosząc o słowo. Czekał długo; Mahariszi bowiem zdawał się nie słyszeć prób i nie widzieć papieru. Aż po wielu dniach straciwszy cierpliwość bhakti oznajmił, że się nie ruszy z miejsca i nie będzie jeść, ani pić, zanim odpowiedzi nie dostanie (jest to starożytna i powszechnie używana w Indiach metoda). Wówczas dopiął swego, młodzieniec napisał po angielsku swe imię: “Wenkataran; wieś Tiruczuzhi”.
Znajomość angielskiego, z która swami się zdradził, wywołała jeszcze większe zdumienie i stała się przyczyną nowych zdarzeń. Oto od pewnego czasu mieszkający w tej samej świątynce sadhu imieniem Palaniswami przynosił różne książki tamilskie i angielskie i mozolił się nad nimi w pocie czoła, gdyż jeden i drugi język znał mało, będąc sam z Malabaru, który używa języka malajalam. Teraz widząc, że młody swymi zna angielski, nabrał odwagi i zwrócił się doń o pomoc.
Książki były przeważnie klasycznymi dziełami z dziedziny filozofii i religii. Choć Mahariszi nigdy przedtem nie miał ich w ręku, doświadczenie przeżyte równało się sięgnięciu w sferę Ducha, gdzie cała wiedzę można przyswajać innymi metodami niż nam są znane, toteż przeglądał książki szybko, od razu ogarniając całość i streszczał, lub obszernie wykładał swemu towarzyszowi. W tym właśnie okresie i tym sposobem nauczył się niemal bez wysiłku sanskrytu i dwóch dotąd nie znanych języków, pokrewnych tamilowi – telugu i malajalam.
Dla rodziny, głównie matki, zniknięcie Wenkataramana było równie niespodziewane jak bolesne, zwłaszcza że nie mieli pojęcia, gdzie go szukać. Dopiero w trzy lata później, na pogrzebie stryja, u którego Wenkataraman w Madurze mieszkał, po raz pierwszy usłyszeli, iż w Tiruwannamalai przebywa młodziutki sannjasin, który podał swe imię jako Wenkataraman. Wówczas brat matki, na jej usilne prośby, udał się zaraz do Tiruwannamalai chcąc nakłonić siostrzeńca, by powrócił w rodzinne strony, tak aby sędziwa matka mogła przynajmniej od czasu do czasu go widywać, zapewniając go, że nikt na pewno nie przeszkadzałby mu w życiu sannjasina, które jak widać jest jego powołaniem. Miał duże trudności w dostaniu się do Maharisziego, który przebywał wówczas w ogrodzie zamykanym przez właściciela na klucz; ale gdy wreszcie dotarł i stanął przed obliczem swego do niepoznania zmienionego siostrzeńca i począł go prosić i błagać o powrót, spotkał absolutną obojętność, może raczej nieobecność; bo Mahariszi zdawał się nawet nie słyszeć jego słów.
Po paru dniach natarczywie powtarzanych próśb, z tym samym skutkiem, wuj musiał powrócił z niczym. W parę miesięcy później matka, doczekawszy się urlopu najstarszego syna, puściła się w drogę w tym samym celu. Poznała syna natychmiast, pomimo wychudzenia i zupełnego zaniedbania; cała jej macierzyńską troska i niepokój wyrażały się w łzach, których nie umiała powstrzymać. Przemawiała najczulszymi wyrazami – ale z dala, nikt bowiem, nawet matka, nie zbliża się i nie dotyka sannjasina – jednak i tym razem młody swymi nie drgnął, siedział jak przedtem nieruchomy, odległy i “nieobecny”. Dzień po dniu, przez parę tygodni, przychodziła przynosząc różne potrawy i przysmaki, których swami ledwie tknął, a zostawały wedle zwyczaju rozdane pomiędzy obecnych. Prosiła wciąż, czasem najpokorniej, to znów z wyrzutem; raz rozszlochała się na dobre i zwróciła się do jednego z obecnych o pomoc w uzyskaniu od syna odpowiedzi. Wówczas podsunięto mu papier i ołówek, błagając o parę słów. Były one charakterystyczne. Tak bezosobiste, iż mogły się pozornie wydawać zimne, a przecież były wyrazem współczucia (o jego właściwym stosunku do matki zaświadczy w wiele lat potem jego czuwanie przy jej śmierci i uczynienie dla niej niemal “cudu”). Oto jego odpowiedź:
“Najwyższy Zarządca kieruje przeznaczeniem dusz, zależnie od prarabdha karmy każdej. To, co nie jest przeznaczone, nie stanie się, choćbyśmy się o to najusilniej starali. A to, co jest przeznaczone, stanie się, choćbyśmy wszystko robili, by tego uniknąć. Jest to niezawodne i pewne. Najlepiej więc trwać w milczeniu.”
Czyż nie było to, jak słusznie biograf Maharisziego zauważa, najjaśniejszą wskazówką, iż przeciw zrządzeniom Opatrzności nie ma “odwołania”, nawet dla matki? Mahariszi zawsze podkreślał, że to, co się zdarza, jest wynikiem naszych przeszłych czynów, myśli i uczuć, wyrazem niezłomnego prawa przyczyny i skutku, a więc jest już przeznaczone (prarabdha karma), ale jednocześnie wciąż powtarzał, iż mamy pełną swobodę nieutożsamiania się z ciałem, podległym temu przeznaczeniu; a kto zdoła utożsamić się, tj. czuć się Duchem, a nie ciałem, ten jest od wszelkiej karmy (skutków) wolny. Mahariszi powtarzał wyraźnie, że człowiek jest sam odpowiedzialny za to, jakie stwarza przyczyny, ale od logicznych i naturalnych ich skutków nie może się uwolnić, musi je “wyżyć”. Kiedyś powiedział: “Ponieważ ludzie zgodnie z prawem Boga zbierają tylko plon, który sami posieli, przeto odpowiedzialność jest ich, a nie Boga”. Najwyższy stwarzając wszechświat ustanawia pewne niezłomne prawa, tak fizykalne jak i moralne, i żadne błagania, prośby ni zaklęcia, działania tych praw nie są w stanie uchylić; ale mogą dodać człowiekowi w ciężkim położeniu więcej sił i rozumu o tyle, aby się nie buntował przeciw “przeznaczeniu” i nie chciał się uchylić od tego, co się już nie może odmienić.
Ostatnie słowa: “Najlepiej jest trwać w milczeniu”, choć odnosiły się specjalnie do matki Maharisziego, zawierają właśnie te głęboką naukę – niesprzeciwiania się przeznaczeniu, tj. temu co się staje i “zapada”; bunt taki tylko pogarsza każda sytuację, przeszkadza nam w przyswojeniu sobie nauki, której życie ma nas nauczyć. Nie znaczy to jednak bynajmniej, że nie trzeba się trudzić i działać; nigdy nie możemy wiedzieć z góry, ku czemu dane zdarzenia zmierzają, jak się mają rozwinąć, więc czyn ma zawsze swe miejsce, jak i “spełnianie tego, co jest naszym obowiązkiem” (dharma). Tej właśnie trudnej a może najważniejszej w naszym życiu mądrości uczy nas nieśmiertelną Bhagawad Gita.
Matka wróciła już spokojnie do domu, Mahariszi nadal pogrążał się w Rzeczywiste. Bez cienia wysiłku, tym mniej zmartwienia, sam wspominał o tym w wiele lat później: “nie jadłem, więc mówili, że poszczę, nie odzywałem się, więc mówili, że złożyłem ślub milczenia”. Czyli życie pozornego umartwienia (tapasu) nie było przygotowaniem do wyzwolenia, a skutkiem jego osiągnięcia. O tym stanie “nieobecności” sam wspominał: “czasem otwierałem oczy i spostrzegałem, że to ranek, a czasem, że to wieczór, ale nie widziałem sam, kiedy słońce wstało ani kiedy zaszło.”
O dalszym życiu Maharisziego jest stosunkowo niewiele do powiedzenia; o tyle, że poznawanie jego mądrości i potęgi dokonywało się powoli, ale stale. Zaczęło się od prostaczków, chłopów okolicznych, potem przychodzili inteligentniejsi i nabożni ludzie i różnego rodzaju sannjasin, potem “biegli w Piśmie”, pandity, jogowie i swymi, oraz intelektualiści – lekarze, prawnicy itd. itd., wreszcie zjawił się “przypadkiem” sławny już i wielce uczony Ganapati Muni, zwany też zaszczytnym mianem Kawiakanta, tj. “mistrzem w poezji”, dzięki jego wspaniałym improwizacjom sanskryckim. Był człowiekiem wybitnym, znanym, mógł był zająć pierwsze miejsce wśród pisarzy i filozofów swego czasu, gdyby mu na tym zależało, ale interesowała go więcej joga; doszedł w niej do znacznych wyżyn, przez mantry i dźapy; miał wielu uczniów, tak w swych świeckich umiejętnościach, jak i w jodze; miał wpływy, powodzenie, zaufanie setek ludzi, a jednak ani spokoju, ani bezpośredniego odczucia Boga. Nie spotkał nigdy silniejszego i rozumniejszego od siebie jogina; pragnął kierownictwa. Męczył się, nie wiedział co dalej? W takim stanie znalazł się w Tiruwannamalai i poszedł na górę Arunaczalę do groty Wirupaksza, którą zamieszkiwał wówczas Mahariszi. Rzucił mu się do nóg z charakterystyczną bezpośredniością swej natury i drżącym ze wzruszenia głosem mówi: “Wszystko co można było przeczytać (z filozofii i religii hinduizmu) – przeczytałem; nawet zrozumiałem w pełni Wedanta-siastry (trudne sławne księgi), praktykowałem bez końca dżapę (śpiewy i różańcowe modlitwy, jak i inwokację), a jednak nie zrozumiałem jeszcze, na czym polega prawdziwy tapas. Po to przychodzę tu, naucz mnie, oświeć, powiedz co jest treścią tapasu.”
Mahariszi zwrócił wzrok na uczonego i trwał bez ruchu; wreszcie rzekł: “Jeśli badasz skąd pochodzi pojęcie «ja», cały umysł pogrąża się w TO; to jest tapas. Gdy powtarzasz mantry i badasz, jakie jest źródło, z którego powstaje głos, dźwięk, dusza pogrąża się w TO; to jest tapas”.
Dumny uczony rozpogodził się, poczuł światło w sercu a radość w duszy. Odtąd począł tworzyć pieśni sanskryckie ku czci Maharisziego, którego czcił jako swego guru. To on nadal mu imię Bhagawan Śri Ramana Mahariszi – Błogosławiony, najczcigodniejszy wielki Riszi Ramana; a imię to przyjęło się tak dalece, że mało kto dziś zna, jakim go nazywała matka. Uczony ten, gdy zmienił się w najgorętszego bhaktę, rozsławił imię Maharisziego na całe Indie.
Od tego czasu coraz więcej ludzi poczęło odwiedzać skalne ustronie o cudownym, rozległym widoku; a gdy w 1922 na usilne prośby swego rodzonego brata – który też został sannjasinem – i wielu bhaktów, Mahariszi zgodził się przenieść się z groty do małej chatki zbudowanej przez nich u stóp Arunaczali, nieustanny szereg odwiedzających wzmagał się z roku na rok. Tam w rozbudowanej już szramie i ja ujrzałam po raz pierwszy Maharisziego – zresztą mam pewne podstawy, aby wierzyć, że to on mnie wezwał do Indii i on skłonił do pozostania tu wiele lat; a w 1939 “wysłał ” do Europy. W tej aszramie odwiedzał go S. Radhakrishnan, wiceprezydent Indii, Baba Radżendra Prasad, który przy mnie przebył tam ze dwa tygodnie z paru wybitnymi pracownikami Gandhiego.
On sam na nieszczęście nigdy nie mógł aszramy odwiedzić, ale tak się Mahariszim interesował, że ilekroć zostawałam z nim sama w jego własnej aszramie – Sewagram (sewa – służenie, gram – wieś), rozpytywał i kazał sobie zawsze o nim opowiadać.
Pierwszym europejskim bhaktą był młody urzędnik z pobliskiego miasta Wellore – F.H.Humphrey; miał już za sobą poważne okultystyczne studia, rozwinął jasnowidzenie i inne tzw. “psychiczne władze”, miał nadzieję znaleźć w Indiach to, co go najbardziej interesowało – prawdziwą jogę. Wkrótce sen mu wskazał, iż jest w Wellore wybitny jogin – Ganapati Muni, i niebawem obaj udali się do Maharisziego, który powitał nowego przybysza jakby go od dawna znał. Sformułowania Humphreya mogą nas Polaków specjalnie zainteresować, gdyż był katolikiem, a po przeżyciu głębokich olśnień przy Mahariszim, poznawszy podstawową jedność wszystkich religii powrócił do Anglii i wiele lat życia spędził na kontemplacji w jakimś klasztornym ustroniu.
Pierwsze jego pytania były dla Europejczyka charakterystyczne: “Czy mogę pomóc światu?” Na co równie charakterystycznie brzmiała odpowiedź: “Dopomóż przede wszystkim sobie, a tym samym pomożesz światu. Przebywasz wśród świata, sam nim jesteś, nie stanowisz czegoś odeń oddzielnego i świat nie jest czymś całkiem od ciebie różnym.”
Po paru odwiedzinach Humphrey pisał: “Aż dziwne, jak wielka zmiana może się w nas dokonać po przebyciu krótkich chwil w obliczu Maharisziego!”
Bardzo prędko zrozumiał, że jego władze psychiczne są nieważne; że dla życia duchowego nie mają wartości, a są nieraz dużą przeszkodą. Oto co wkrótce pisał do “International Psychic Gazette” w Londynie:
“Mistrzem jest ten, kto tak długo rozmyślał tylko o Bogu, iż rzucił się całą swą istotą w ocean Boga i zatopił ja w Nim i zapomniał siebie, aż się stał Jego narzędziem; gdy otwiera usta mówi słowa Boże, bez wysiłku ani świadomości; a gdy podnosi rękę, to znów Bóg spływa przez nią i zdaje się czynić cuda.”
“Nie należy myśleć dużo o zjawiskach psychicznych i różnych niezwykłych władzach; jest ich legion; ale są użyteczne tylko dopóty, dopóki nie obudzą w szukającym światła człowieku wiary w istnienie niewidzialnego. Jasnowidzenie, «jasnoslyszenie» itp. nie mają same przez się wartości, gdyż o wiele większy spokój i oświecenie zdobywa się bez nich, aniżeli posiadając je. Mistrz nam je odbiera i jest to nasza ofiara. Pojęcie, iż Mistrzem jest ten, kto zdobył władze nad niewidzialnym światem i utajonymi «wyższymi» zmysłami, jest absolutnie błędne. Żaden z Mistrzów nie dbał o to nigdy. Nie zwracajcie uwagi na te wszystkie zmienne zjawiska, a nawet nie myślcie o samej czynności widzenia i postrzegania, myślcie jedynie o TYM, od którego to wszystko zależy.”
“Może na razie wyda się to wam zbyt trudne, ale wkrótce poczujecie Jego wpływ. Tak, starajcie się skupiać stale całą uwagę na Tym, który widzi, jest On w głębi was samych; choć może wam zająć lata przygotowanie się, by stanąć w Jego obecności, jednak skutki tego skupienia okażą się prędko, w kilka miesięcy – w spokoju myśli, w pogodzie duszy, w zdolności rozwiązywania trudnych problemów, w znacznej sile i mocy, wewnętrznej, ale zawsze nieświadomej.”
“Przekazuje wam ta naukę w słowach mego Guru. Myślcie odtąd wciąż o Tym, który widzi.”
“Nie istnieje nagroda za osiągnięcie Prawdy. Jeśli zastanowicie się, iż sam fakt myślenia jest możliwy tylko dzięki Jedynemu Życiu, iż umysł ożywiony tym Życiem działa jako cząstką Całości, którą jest Bóg, wówczas wasza osobowość wkrótce zniknie jako oddzielna istność, ciało i umysł równie niejako znikają, a to co zostaje to czysty Byt, który jest i istnieniem i nieistnieniem, ale to jest niemożliwe do wytłumaczenia w słowach, ani pojęciach.”
“Mistrz nie zdoła już być w innym stanie; z ta różnica jedynie, iż w jakiś dziwny, dla nas zgoła niezrozumiały sposób może używać umysłu, intelektu i ciała, nie popadając już nigdy w ułudne poczucie, iż jest oddzielną od Całości świadomością. Spekulowanie, dążenie do osiągnięcia intelektualnego pojęcia, idei, jaka sobie tworzymy, jest zupełnie bezużyteczne. Jest to tylko popularna religią, kodeks dla dzieci (w wewnętrznym rozwoju), dla społecznego życia jest to chwilowy przewodnik, by uniknąć zbyt dużych odchyleń, aby wewnętrzny ogień w nas mógł prędzej spalić to bezsensowne poczucie oddzielności, by odrobinę wcześniej zbudził się w nas rozum poznający ułudę odgraniczonej naszej jaźni.”
“Religie – czy to chrześcijaństwo, czy buddyzm lub hinduizm, czy nawet teozofia – czy jakakolwiek inna religijna filozofia – mogą nas doprowadzić tylko do punktu, gdzie wszystkie religie się spotykają i ani kroku dalej. A tym punktem jest zrozumienie, nie w jakiś abstrakcyjny, daleki od życia sposób, a jak najżywiej, najkonkretniej i najrealniej, w codziennym praktycznym życiu, iż Bóg jest wszystkim, a wszystkość jest Bogiem. I od tego punktu poczyna się praca urzeczywistniania tego zrozumienia w każdej chwili i godzinie dnia. W praktyce sprowadza się to do przełamania i zniweczenia nałogu, przyzwyczajenia myśli «ja». Trzeba przestać uważać przedmioty i wszystko co widzimy za «rzeczy», a nauczyć się widzieć w nich Boga… Bóg jest nieskończony, a więc istnienie i nieistnienie są tylko dwora Jego przejawami. Prawdziwa wiedzą płynie z wewnętrznej głębi, nie z zewnątrz. A prawdziwe poznanie to nie wiedza, to widzenie. Wyzwolenie nie jest niczym innym jak widzeniem Boga, dosłownie. Największym naszym błędem jest wyobrażanie sobie Boga jako działającego symbolicznie lub alegorycznie, zamiast widzieć Go dosłownie w każdym praktycznym, dotykalnym czynie.”
Po autorze tych słów było jeszcze paru dość wybitnych Anglików, aż jeden z ostatnich (ostatnim, o ile wiem, jest Artur Osborne) Paul Brunon, zdolny, lecz wcale nie głęboki dziennikarz, miał natchnienie napisania dość popularnej i nieco sensacyjnej książki o jogach Indii, w której najładniej przedstawił swe spotkanie i doświadczenia z Mahariszim. Ta książka obiegła cały świat, stała się sławna i zainteresowała tysiące. Od tego czasu zaczęli zjeżdżać ludzie z wszystkich krajów i lądów, a niejeden znalazł oświecenie, spokój ducha i nieprzemijającą radość.
Aszrama się rozbudowywała; na miejscu słomą krytych chatynek, które zastałam dwadzieścia cztery lata temu, urosły murowane, wielkie budynki, mieszczące ogromną salę jadalna, która gości nieraz – podczas uroczystości – kilka setek, a dobudowane naprędce szałasy, kilka tysięcy, odwiedzających; sekretariat, bowiem korespondencja – którą Mahariszi zawsze przeglądał sam – z całym światem wzrastała z każdym rokiem; księgarnia – gdzie sprzedawano książki Maharisziego i o nim, w różnych językach; szkoła sanskryckich mantram; parę murowanych domków dla stałych lub dłuższy czas mieszkających Bhaktów; a że kobietom nie wolno było przebywać w obrębie aszramy pomiędzy 7 wieczór a 5 rano (jak w klasztorach), więc wkrótce po drugiej stronie gościńca, naprzeciw aszramy, poczęły, jak grzybki po deszczu, wyrastać chatki, domki i większe wygodne domy ludzi zasobnych, którzy przyjeżdżali z rodzinami na kilka miesięcy, a niektórzy osiedlali się na stałe.
Przy samej szramie nie było na początku żadnej świątyńki, odprawiano pudże (bo bez tego nie mogli żyć hindusi) w malutkiej salce obok składu na ryż i jarzyny. Za mego pobytu powstała myśl wzniesienia większej, klasycznej świątyni, która, zapewne w przewidującym umyśle sarwadhikarina (zarządcy, którym był mocnej ręki brat Maharisziego) miała służyć jako ośrodek przyciągania, gdy mędrzec odejdzie. Nie omylił się, do dziś ciągną do niej tłumy, zwłaszcza w doroczne święta i uroczystości związane z wielkim historycznym chramem Tiruwannamalai.
Widziałam jak pierwszy kamień został uroczyście położony w 1939; jak wzrastała powoli, bo wedle starożytnej tradycji i najściślejszych przepisów ksiąg każda kolumna musiała być kuta z jednego kamienia, każdy posąg z największą czcią rzeźbiony, a raczej także kuty, przez specjalistów, z jednej bryły granitu; i wreszcie – na rok przed odejściem Maharisziego – byłam na wspaniałym obrzędzie poświęcenia tej świątyni. Jest to jeden z najbardziej malowniczych, skomplikowanych i magicznie potężnych rytuałów hinduizmu. Trwa dwa, do trzeci tygodni, zajmuje kilkudziesięciu kapłanów specjalistów – tzw. pudźarinów, sprowadzanych nieraz z innych wielkich świątyń – kosztuje kilkadziesiąt, nieraz kilkaset tysięcy rupii. Uroczystość ta była dla mnie niezapomniana, nie tylko dla swego piękna i potęgi, zwłaszcza gdy się wzywa anioły i archanioły i czuje się wyraźnie ich obecność, ale i dlatego, iż dziwne przeczucie mówiło mi, iż Mahariszi wkrótce odejdzie; jakby pobłogosławienie tego chramu – a wszedł był sam do świętego świętych i długo tam w samotności pozostawał, przed ostatecznym obrzędowym jego otwarciem – było ostatnim widzialnym jego darem dla kraju, który przetrwa – jak tyle miejsc świętych Indii – setki, a może tysiące lat.
Uproszono go, by przeniósł się z podłużnej skromnej sali, gdzie przebywał niemal od początku swego przybycia do malutkiej wówczas aszramy, do olbrzymiej, wspaniałej, stanowiącej część świątyni. A niemal w rok po poświęceniu chramu odszedł.
Naukę Maharisziego najlepiej przedstawiają notatki z jego odpowiedzi dawanych różnym ludziom przez kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, i parę jego własnych utworów o niezmiernej głębi filozoficznej; właściwie dwa główne – klasyczne, jak utwory pradawnych mędrców – a które w tym wydaniu dodaję, to: Upadeśa Staram, czyli Trzydzieści Wierszy o Prawdzie i Ulladu Narpadu lub Sat Widia, czyli Prawda Bytu lub Wiedzą Bytu; zostały spisane przez uczniów łącząc w całość poszczególne strofy przez Maharisziego, na wzór mantram, w różnych chwilach tworzone; oczywiście z aprobatą i korektą mędrca. Jedynymi utworami, które samorzutnie, w przypływie ogromnej szczęśliwości – w młodzieńczych latach – stworzył, są hymny do Najwyższego pod imieniem Arunaczali, tzw. Pięć Hymnów do Arunaczali, o dziwnej dla tego typu mędrca, Bhakti. Słusznie uważa się go za godnego następcę wielkich Rizzich, autorów przesławnych Upaniszadów, o których Max Muller, jak i Schopenhauer mówili, że przedstawiają niemal najwyższy wzlot metafizycznej myśli człowieka.
Mahariszi dużo wiedział o Polsce; tak ode mnie, jak od wcześniej przybyłego do Indii i częściej odwiedzającego aszramę, bardziej “odważnego” w swych pytaniach, a wielce przez Maharisziego lubianego – Maurycego Frydmana. Nieraz pytał o Polskę, czytał i pomagał na odległość. A gdy z grupą młodzieży uchodźczej objeżdżałam południowe Indie – dając wszędzie przedstawienia polskich tańców, i zawitaliśmy także do aszramy, chciał je zobaczyć; kazał mi stanąć tuż przy sobie i tłumaczyć każda piosenkę, którą dziewczęta śpiewały. W sali przy jego tapczanie stał od 1935 r. huculski drewniany lichtarz, który służył do laseczek kadzidła palącego się cały dzień. Na Arunaczali zostały zakopane kamyczki z Polski i wylana woda z Morskiego Oka. Na stoliczku przy tapczanie leżał polski kilimek… Łączność z Polska nie przerwała się i po jego odejściu; wiem, iż Mahariszi jest bardzo aktywny w pomaganiu każdemu, kto się don w Polsce zwraca, i… całemu krajowi.
Życzę serdecznie, by drugie wydanie tej książeczki, pomimo iż forma wypowiedzi – tak czysto hinduska – może być dla naszych czytelników trudna – znalazła do nich dostęp i przyniosła niejednemu te jasność i szczęście, jakie jest udziałem tych, którzy go ukochali.
Jeszcze o Arunaczali, Górze Świętego Płomienia. Jest dziwna. Niemal samotna wśród szerokich równin, pólek ryżowych, zarośli zwanych dżungla, lasków i jeziorek – wśród malowniczego krajobrazu o niebieskawych wzgórzach, o muzycznych liniach na horyzoncie – wznosi się wielka i majestatyczna. Choć obiektywnie niezbyt wysoka – około 800 m – góruje nad cała okolica; widać ja z dała, czy to z kolei, czy z biegnących w parę stron szerokich gościńców.
Od aszramy zdaje się prostą i dostępną; trójkątny szczyt, z dwora wzgórzami po bokach, o olbrzymich złomach skalnych porozrzucanych niesymetrycznie, jakby ręką bawiących się olbrzymów; o szerokich granitowych płaszczyznach, porosła bujną, wysoką trawą, rozzielenioną podczas dreszczów, a płową, jak grzywą lwa, w posuchę. Patrząc z aszramy zdaje się być łatwa i wcale nie tajemnicza, choć o przedziwnym wyrazie czerwieniejących zboczy, a szczycie dumnym, spowitym rankami w chusty mgieł, a w czarnosine chmurzyska podczas monsunu. Ale rozpocząwszy pradakszine, tj. tradycyjne okrążanie mając wciąż góry po prawej stronie, czekają nas niespodzianki. Co parę staj świątyńki, stawy, posągi, figury, ale to mniej uderza niż zmieniający się kształt góry, która teraz się okazuje zespołem wzgórz porosłych nieprzebytym gąszczem, o tysiącznych urwiskach, zagięciach, załomach, łożyskach strumieni, a szczyt nad nimi jak ścięty mieczem. A gdy w pół drogi (naokoło 8 mil) spotyka się świątynię dziwnie cichą, a wedle tradycji rozbrzmiewającą chórem anielskim, który tylko ludzie “czystego serca” mogą usłyszeć, raz do roku, w świętą noc Śiwy, którego symbolem Arunaczala od wieków się mieni – i stąd się spojrzy na górę – nie można poznać, że to ta sama, która się wznosi nad aszramą.
Szczyt dziki, stromy, groźny. Nie tylko legenda mówi, ale i Mahariszi stwierdzał, że dotąd żyją wśród jej niedostępnych rozpadlin, w nieznanych jaskiniach wielcy pradawni Riszi, strzegący misteriów odwiecznych, do dziś ponoć istniejących, choć przed wzrokiem ludzkim ukrytych.
Opowiadał, iż raz, w swych młodzieńczych latach, gdy lubił puszczać się w odkrywcze wędrówki, na przełaj wśród gąszczów, po niemal niedostępnych zboczach Arunaczali, spotkał pewnego dnia w jakimś wąwozie starą, zgrzybiałą, ubogo odzianą kobietę, zdającą się zbierać chrust (nie miała jednak przy sobie żadnej wiązki), która zatrzymała się naprzeciw niego mierząc go śmiałym, badawczym i wyniosłym spojrzeniem. Uderzył go ten niemal pogardliwy wzrok i cała postawa – dumna i dostojna, nie spotykana wśród prostych kobiet, które zresztą nigdy nie zapuszczały się tak daleko w głąb Arunaczali. Przystanął i chwilę patrzyli sobie w oczy. “Czegóż to szukasz młodzieńcze wśród tych dzikich skał i zarośli?” rzekła silnym głosem, z odcieniem głębokiej ironii. “Czy spodziewasz się tu znaleźć drogę do nieba? Czyli też spotkać samego Śiwę, by cię od razu Mokszą (wyzwoleniem) obdarzył? Czy nie lepiej siedzieć spokojnie, skąd przyszedłeś i nie wałęsać się po tych ustroniach, naruszając tylko ich ciszę?” I w jednej chwili znikła wśród krzaków zostawiając młodego sannjasina w zdumieniu, bowiem język tamilski tej kobiety był jeszcze bardziej uderzający aniżeli jej wygląd – silny, dosadny, zdawałoby się nieokrzesany, a przecie narzucający się. Czuł, iż było to jakby skarcenie, przestroga, czy też nagana i że nie była to zwykła prosta niewiasta. Gdy po latach opowiadał to zdarzenie w aszramie, dodawał z uśmiechem: “Kto wie, może to był jeden z owych tajemniczych Riszich czy siddhów, żyjących w niedostępnych jaskiniach Arunaczali, który, niezadowolony z mego wtargnięcia zbyt blisko jego schronienia przybrał tę postać, by mi dać surowe napomnienie? W każdym razie od tego dnia zaniechałem moich wędrówek i nie zapuszczałem się już tak głęboko w owe niemal niedostępne stoki świętej góry”.
Arunaczala nie jest zwykłą górą, stwierdza to każdy wrażliwy człowiek, który ją zna. Promieniowanie gleby i skał jest inne, prąd spod ziemi odmienny… Odczucie wichru wieków i zaduma, unosząca się jak żywy obłok, ciągną w głąb.
Arunaczala nie jest zwykła góra. Wzięta przed wiekami za symbol Najwyższego, Niewysłowionego, zdaje się nosić na sobie odblask Jego majestatu i oczy człowieka kierować ku Niemu.
ŚRI UMADEWI WANDA DYNOWSKA
Dodaj komentarz