Swami Wiwekananda (1863-1902)

Wiweka – to rozpoznawanie, odróżnianie wiecznego od znikomego; pierwsza przy Jodze wymagana cecha. Słowo Ananda (szczęśliwość) dodaje się zawsze do imienia Sanjasina gdy wstępuje do Zakonu, np. Sziwananda, Brahmananda, itp. czyli szczęście w miłości dla Sziwy lub Brahmy; albo też nadzieja osiągnięcia szczęścia i wyzwolenia przez doskonałość w jakiejś cnocie jak Wiwekananda, Satyananda itd.

Swami Wiwekananda, na tle historii Indii końca XIX (ur. 1863) i początku XX wieku rysuje się jako postać najbardziej przedziwna i najwybitniejsza.

Lubił mówić iż muszą narodzić się w Indii ludzie o lwim, nieustraszonym a zarazem gorąco współczującym, niemal tkliwym sercu. I sam był takim. Zwarta, skupiona moc, niezachwiana odwaga, nieugięty charakter, a jednocześnie bezgraniczne współczucie dla ludzkiego cierpienia, dla nędzy i jej skutku – upodlenia, dla bezwinnej ciemnoty jak i ciasnego uporu fanatyków, przy szerokiej, niemal genialnej inteligencji i niezależności myśli; najżarliwsze pragnienie wolności i prawdy – oto charakterystyczne cechy Wiwekanandy.

Rzadkie, bardzo rzadkie są w historii Indii typy ludzi o tak płomiennym, niemal religijnym współ-czuciu z najbardziej ubogimi i nędznymi. Kto wie czy nie od jego ognia zapaliło się ono w Gandhim jak i w Rabindranacie, który pisał słynne strofy razem z kamieniarzem tłucze kamienie na rozpalonych drogach i trwa tam, gdzie są najniżsi, najubożsi, najnędzniejsi. Brzmi to jak echo namiętnych słów Wiwekanandy gdy mówi: „Po co szukacie Boga gdzieś w oddali a nie kochacie współbraci? Czyż ubodzy, nędzni, słabsi nie są również Bogiem? Czemuż nie uczcić wpierw Boga w nich? Niechże ci maluczcy staną się Bogiem dla was! Oddawajcie im waszą pracę, serce, nieustanną modlitwę, a Pan wam wskaże drogę czynu najprostszą”.

I dalej: „Dopóki miliony umierają w ciemnocie i nędzy, każdego kto zdobył wykształcenie (jakże często ich kosztem) a zdaje się w swej obojętności nie widzieć ich i lekceważyć, zamiast dzielić się wiedzą zdobytą, uważam za zdrajcę”.

„Nie spocznę dopóki choć jedna istota w mej ojczyźnie ginie z głodu; szukanie środków zaradczych aby uwolnić tysiące od tej strasznej plagi będzie moim nieustannym trudem i moją religią; wszak nie można ludziom głodnym mówić o Bogu”.

Głos ten jest nawet bardziej namiętny i gorący aniżeli słowa późniejszych Wielkich Indii – Gandhiego i Rabindranata Tagore.

Wiwekanandę można również uważać za pierwszego (obok Szri Aurobindy) twórcę nowego w Indii patriotyzmu, nowej – przez zaborców wszelkimi sposobami tłumionej – wiary w siebie, w wielkość swego narodu w doniosłość jego posłannictwa.

A wierze w siebie, zarówno jednostki ludzkiej jak zbiorowości Narodu, nadaje Wiwekananda tak ogromne znaczenie iż woła: „Boscy jesteście wy, ludzie tej ziemi, jakże niesłusznie zwani grzesznikami!”. „Powstańcie jako lwy i odrzucie fałszywe mniemanie iż jesteście owcami”. „Nieśmiertelna, bezgraniczna jest wasza dusza, wolny, odwieczny wasz duch. Ciało to sługa, materia to jeno ducha podnóżek”. A wreszcie: „Jeśli wierzycie we wszystkich bogi waszych prastarych tradycji i te, które wam obcy przynieśli, a nie macie wiary w siebie, nie ma dla was prawdziwego życia. Wiara w siebie to opoka na której wspiera się wielkość”.

Wiarę w siebie, w swoje, choćby jeszcze utajone i prawie niewidzialne możliwości, uważa za tak ważną, tak nieodzowną iż mówi dalej: „Kto nie wierzy w siebie nie może prawdziwie wierzyć w Boga, bo tylko duch w nas może uznać istnienie Ducha poza nami”. „Tego nazywam ateistą kto nie wierzy w siebie. Dawne religie uważały za ateistę człowieka nie wierzącego w Boga; ale nowa religia mówi: „ten jest ateistą kto w siebie nie wierzy”.

„Gdy jednostka lub Naród traci wiarę w siebie ogarnia go martwota. Miejcie przedewszystkim wiarę w siebie, a potem w Boga”.

„Historia świata jest opowieścią o nielicznych ludziach którzy mieli wiarę w siebie. Tylko ta wiara wywołuje w przejawienie ukrytą w nas boskość. Gdy jest żywa nie ma dla nas rzeczy niemożliwej. Potykamy się i padamy tylko wówczas gdy wysiłek by przejawić ową bezgraniczną, ukrytą w naszym duchu moc, jest niedostateczny”.

Można łatwo sobie wyobrazić jakie znaczenie miał ten głos w epoce zupełnego w całej Indii zamarcia wiary w wartość własnej kultury i ideałów, w doniosłość własnych dążeń i misji historycznej; gdy pod naciskiem obcym, zarówno politycznym jak kulturalnym, nawet wiara w głębię i wielkość własnej religii poczynała się chwiać, gdy naród stał o krok od marazmu i psychicznej, nietylko politycznej niewoli.

Trudno dziś ściśle ocenić jak wielki był wpływ tej nowej filozofii siły, ufności, męskiej i dumnej postawy jaką głosił Wiwekananda.

„Naprzód”, wołał, „nie oglądajmy się poza siebie. Potężna skupiona energia, płomienny zapał, nieustraszona odwaga, a bezgraniczna cierpliwość – oto czego nam trzeba, tylko z nich zrodzi się wielki czyn”.

I: „Wiwekananda nie uznaje grzechu, uznaje tylko błąd; a za błąd największy uważa przekonanie żeśmy słabi, nędzni, mali, że nas nie stać na wielkość”.

„Siła to życie, słabość to martwota; moc to szczęście, to nieśmiertelność, a słabość to nędza, nicość, śmierć”. „Ofiary, modlitwy czy korne klękania nie stanowią jeszcze religii. Dobre są tylko wtedy gdy stają się bodźcem do czynów bohaterskich, do dzielności i szlachetnego postępowania, gdy wznoszą myśl ku doskonałości, ku Bogu”.

„Niechby w każdym kraju pojawiło się paru ludzi o lwim sercu, ludzi nie dbających o władzę, sławę, dobrobyt, bogactwa, o duszy która zerwała własne pęta i poznała Nieskończone i zjednoczyła się z Bogiem… a wstrząsnęło by to całym światem”.

„Widzę jedno godne człowieka zadanie, oto odkryć boską moc w sobie i głosić iż trwa utajona w każdym, i wskazać jak ją obudzić, jak w każdym czynie i ruchu życia przejawić”.

Wiwekananda nietylko swych ziomków zmuszał niejako do nowego spojrzenia na ducha swego kraju, do obudzenia się ku nowemu życiu i odkrycia wielkości własnej duszy; „zmusił” również Zachód do zobaczenia i uszanowania ducha Indii i istoty jej kultury; bo na słynnym kongresie Religii w Chicago w 1893 r. całe zgromadzenie „wziął szturmem”, jak pisał jeden z uczestników tego wielkiego zjazdu. Mówi on:

„Od pierwszej chwili gdy wysoki, dostojny mnich, w nieznanej wówczas na Zachodzie oranżowo-płowej szacie Sanjasina, a natchnionej twarzy, powstał ze swego miejsca i wymówił pierwsze słowa pozdrowienia zwracając się do zebranych słowami: „Bracia i Siostry Ameryki”… sala znieruchomiała z wrażenia, by zaraz potem powstać jak jeden mąż i odpowiedzieć burzą oklasków nie pozwalających przez parę minut przyjść mówcy do słowa. Formalistyka i banalność zwykłych zjazdów była złamana; oto ktoś mówił prosto z duszy, w płomiennych, nieznanych tej sali akcentach i witał ten najmłodszy z narodów imieniem najstarszego na świecie, bo sięgającego aż Wedyjskich czasów – Zakonu Sanjasinów. Wiwekananda mówił o Hinduizmie jako religii najstarożytniejszej i najszerszej – niemal macierzy wszystkich innych – która od wieków głosiła bezwzględną tolerancję i wszechogarniającą szerokość filozofii. Mówił krótko, ale z mocą i ogniem. I porwał słuchaczy. W przeciągu godziny stał się sławny”.

„Byli tam przedstawiciele niemal wszystkich religij świata; obok Kardynała Gibsona i delegatów niemal wszystkich odłamów Chrześcijaństwa, był i wysłaniec Buddystów cejlońskich, byli też hindusi delegaci różnych sekt, jak Brahmo-Samadż (do której należał Rabindranat Tagore), i Arja-Samadż najbardziej współczesnego zreformowanego Hinduizmu, byli i Dżaini, ale nikt nie uderzył w ton tak wielki, wszechogarniającej powagi i jedności wszystkich ludzi i wszystkich religij. Wiwekanada zacytował dwa, może najcharakterystyczniejsze dla Hinduizmu urywki:

„Jak strumienie wypływające z różnych górskich źródeł łączą swe wody gdy do morza wpadają, tak różnymi, o Panie, są drogi jakimi ludzie zdążają ku Tobie, dzięki swym odrębnym skłonnościom; choć pozornie są one sprzeczne – jedne zdają się proste, inne krzywe lub okólne – przecie wszystkie w końcu do Cienie prowadzą”.

Oraz: „Kto jakąkolwiek drogą zdąża ku Mnie i w jakiejkolwiek wielbi Mnie postaci, Ja mu Sam wychodzę naprzeciw. Wszyscy ludzie, na jakiejkolwiek znajdują się drodze w istocie ku Mnie zdążają”.

Swami WiwekanandaTa uniwersalność, wszechogarniające rozumienie człowieka jako takiego, bez żadnych różnic narodowości, wyznań, ras, uderzyła przedewszystkim słuchaczy. „Jeden jest cel do którego świadomie czy nieświadomie dąży każdy człowiek, jedna jest Prawda do której pod różnym kątem może się zbliżać; jedna najwyższa Światłość – czy ją nazwą ludzie Chrystusem, Kriszną czy Buddhą – jedno dla wszystkich nieskończone Życie; oto nauka Wedanty”, mówił Wiwekananda.

„Religia przyszłości znajdzie odpowiednią naukę zarówno dla typów najprymitywniejszych, mało różniących się od zwierząt, jak i dla najwyższych, geniuszów rozumu i serca, wznoszących się już ponad szczyty ludzkości, jak Himalaje wznoszą się już ponad szczyty Indii. Nie będzie w niej miejsca na prześladowania ani nawracania na swoją wiarę, bo w każdym człowieku potrafi dojrzeć ducha, który się trudzi i zmaga w swej żmudnej drodze ku objawieniu w pełni swej utajonej boskości. Celem tej religii przyszłości będzie dopomaganie w ewolucji każdej istocie tam, gdzie się znajduje”.

„Ukażemy ludzkości taką wszechogarniającą religię a porwie się ku niej; hindus nie będzie w niej nakłaniany do zostania chrześcijaninem, a mahometanin – buddystą. Każdy pozostając wierny specjalnej, „jedynej” odrębnej indywidualności swego wyznania, uzna tą jedną Prawdę Światłości najwyższej, której one wszystkie są promieniami; każdy idąc za prawem własnego wewnętrznego duchowego wzrostu, potrafi uszanować odrębną drogę każdego innego człowieka”.

„Ten kongres który jest jakoby Parlamentem wielu religij” mówił dalej, „wykazał ponad wszelką wątpliwość że dobroć, miłosierdzie, wielkoduszność, brak egoizmu, czyli bezinteresowność, nie są wyłączną własnością żadnej religii; że każda z istniejących wydała ludzi o najszlachetniejszych charakterach, najbardziej wzniosłych dążeniach; a wobec tej oczywistej prawdy, któż może dziś marzyć o wywyższeniu swojej religii ponad wszystkie inne? Ciasnota podobnego fanatyzmu tylko litość może dziś budzić. Wierzę że wkrótce każda religia wypisze na swym sztandarze: „Nie walka, a Pomoc i Współdziałanie”, „Pokój i Harmonia wszystkich, a nie podziały i odszczepieństwa”.

Nie dziw że wrażenie tych słów było na słuchaczach olbrzymie; były one zwrócone nie tylko do zgromadzonych delegatów, a ponad ich głowami do całego ludu Ameryki. I ten je usłyszał. Prasa przez wiele dni powtarzała je z uznaniem i podziwem; jeden z największych dzienników „The New York Herald” nazwał Wiwekanandę wieszczem i prorokiem, bezsprzecznie największą postacią na kongresie, i dodał: „Po wysłuchaniu Wiwekanandy musimy przyznać iż posyłanie naszych misjonarzy do Indii jest bezsensem”.

W tych słowach wyraża się doniosłość zadania Wiwekanandy w Ameryce, bowiem nie tylko on stał się sławny, ale i kraj który przedstawiał, budząc dla Indii szacunek i sympatię, a dla jej najwyższej filozofii głębsze zainteresowanie.

Można bez przesady powiedzieć że było to pierwsze wejście Indii na teren międzynarodowy jako narodu równego i wielkiego – choć podówczas tylko moralną wielkością. I właśnie ten czynnik „pierwszyzna”, pionierstwa, zarówno w swoim kraju jak i wśród rodziny wielkich a skłóconych narodów, i…ras świata, gdzie supremacja rasy białej była aksjomatem, to pierwsze obalenie, choćby na chwilę, tego fatalnego przesądu – stanowi największą chwałę Wiwekanandy i największe zwycięstwo jego życia. Drugim było wniesienie zupełnie nowych idei w prastary Zakon Sanjasinów, odnawiając go i uwspółcześniając przez własne głębokie, gorące uczucia i nowy stosunek do człowieka.

Trzeba pamiętać że Wiwekananda od wczesnej młodości – 14-stu lat – praktykował samorzutnie Jogę i miał w niej nawet osiągnięcia; a potem gdy spotkał Ramakrisznę i odwrócił się całkiem od świeckiego życia, oddał się z zapałem i wytrwałością coraz trudniejszym ćwiczeniom Jogi i nie porzucił ich do końca życia; ale tą Jogę rozszerzył, obejmując nią nowe dziedziny, dotąd uważane niemal za świeckie – służenie ubogim, cierpiącym, pracy oświatowej i społecznej. Był i w tym pionierem i nowatorem.

Toteż Zakon Ramakriszny założony za natchnieniem i impulsem Wiwekanandy, będąc z jednej strony przedstawicielem klasycznej Jogi hinduskiej odznacza się nowym tonem służenia i pracy społecznej dotąd w Indii w religijnych zrzeszeniach nie znanej. Rozrzucone dziś po całej Indii Aszramy są nietylko Zakonami w dawnym, starożytnym znaczeniu (kontemplacji i ścisłej Jogi) ale i ośrodkami energicznego i sprawnego służenia. Szpitale, przychodnie, zakłady dla ślepych, oświata na wsi, wykłady i odczyty dla inteligencji, zwłaszcza młodzieży studiującej, wydawnictwa nowych tłumaczeń prastarych religijnych i filozoficznych ksiąg z nowoczesnymi komentarzami, po za ścisłą regułą zakonną i obowiązującymi ćwiczeniami Jogi – oto prace Zakonu Ramakriszny. Gdziekolwiek zdarza się w Indii jakaś katastrofa żywiołowa – powódź, pożar, trzęsienie ziemi czy posucha i głód, tam nigdy nie brak mnichów tego Zakonu czynnej miłości niosących pomoc szybko, energiczni i sprawnie.

Zakon Ramakriszny zajmuje się specjalnie młodzieżą starając się przeciwstawiać (z dobrym skutkiem) wpływom europejskiego materializmu i modzie powierzchownego naśladownictwa Zachodu. W swych wykładach i kursach łączy wiedzę współczesną z indyjską religijnością filozoficzną; wyznając zasadę: „mało wiedzy od Boga oddala, wielka, szeroka wiedza do Boga zbliża”.

Zakon Ramakriszny odgrywa dziś niezaprzeczalnie dużą rolę w życiu Indii; ale na tym nie poprzestaje, – jak nie poprzestawał na budzeniu swych ziomków.

Wiwekananda – ma swe Aszramy w wielu krajach Europy i Ameryki, głosi tam w przystępnych i jasnych wykładach filozofię Wedanty i pomaga chętnym w łatwiejszych praktykach Jogi, a niektórych wprowadza w głębsze jej arkana.

Należy stwierdzić że dzieło Wiwekanandy nietylko nie zamarło i nie zwiotczało, ale do dziś tętni wciąż nowym życiem, rozwija się, umacnia, i z roku na rok rozszerza, zarówno w swoich naukowo filozoficznych i religijnych pracach, jak w społecznych i charytatywnych. Więc i w tej dziedzinie posiew życia Wiwekanandy wydał obfity i nowy plon, a praca pionierska, i w Indii jedyna, bogate wydała owoce.

* * *

Urodził się Wiwekananda w styczniu 1863 roku, w Kalkucie, w znanej z kultury i uczoności bengalskiej rodzinie – Datta’ów, a nosił imię Narendra.

Zarówno ogromne umysłowe zdolności jak religijność, skłonność do Jogi zdawał się dziedziczyć, bo dziadek jego w dwudziestym piątym roku życia, zaraz po urodzeniu syna, – co jest uważane w Hinduizmie za religijny i społeczny obowiązek, – porzucił rodzinę i został Sanjasinem. Ojciec Narendry był znanym w Kalkucie prawnikiem, nietylko wysoce oczytanym w swoich językach – bengali, sanskryt, hindi – ale w perskim i angielskim; czytywał w nich najtrudniejsze dzieła i nieraz zachęcał do nauki języków syna, z którym, już w jego chłopięcych latach prowadził długie i poważne rozmowy, pasjonujące Narendrę, który od wczesnego dzieciństwa zdradzał niepospolite zdolności, pamięć i nienasyconą ciekawość. Tak ojciec jak i matka Narendry – kobieta jak na owe czasy inteligentna, a pełna dostojeństwa i pogody – byli znani ze swej dobroci i wielkoduszności, nie umieli odmawiać prośbą zarówno znajomych i przyjaciół jak ubogich i wędrowców, dom ich nie zamykał się przed nikim – nie zważano na różnice kast, czy wyznań – i każdy wychodził zeń obdarowany.

Ojciec Narendry był miłośnikiem muzyki, miał piękny głos, od wczesnego dzieciństwa rozwijał te same zamiłowania w synu, a potem czuwał nad jego muzycznym wykształceniem, czemu Wiwekananda zawdzięcza wiele pięknych chwili w życiu Sanjasina i radości jaką mógł przekazywać swemu wielkiemu Guru – Ramakrisznie.

Matka, umiejąca na pamięć długie rozdziały Ramajany i Mahabharaty recytując je codziennie, nieświadomie pobudzała wyobraźnię syna i jego ukochanie rodzimej przeszłości. Narendra mając pięć lat tak się rozmiłował w postaci bohaterskiego królewicza Ramy, że kupił sam na jarmarku, za otrzymane od ojca pieniądze, jego mały gliniany posążek i urządził dlań w domu, w kąciku, małą kapliczkę, gdzie przynosił codziennie kwiaty i śpiewał znane ludowe pieśni ku jego czci. „Bawił się” już wówczas w medytacje, naśladując ojca i matkę i zdarzało się że „zabawa” zmieniała się w prawdziwe modlitewne skupienie, aż do zupełnego zapomnienia o wszystkim co go otaczało.

Narendra już wówczas specjalnie lubił wędrownych mnichów i Sanjasinów; gdy który stanął u progu biegł do matki prosząc by mu dała posiłek i sam im usługiwał; albo wynosił im z kuchni wszystko co znalazł najlepszego.

Oczywiście nie był łatwy w rodzinie; o niewyczerpanych pomysłach psot i figli, lubił przedrzeźniać siostry, a przewodzić kolegom. Oddano go do przedszkola gdy miał 6 lat, ale nie potrafił nagiąć się do jego dyscypliny, ani usiedzieć spokojnie, a uczył się dziesięciokrotnie szybciej aniżeli inni chłopcy, ale od nich przejmował wiele nieparlamentarnych słów, co przerażało matkę, i wkrótce musiano go zabrać do domu, gdzie mu dano dobrego nauczyciela, na czym oczywiście jego rozwój tylko zyskał. Był żywy i psotny, o kipiącej i wybuchowej energii, nie umiał usiedzieć na miejscu, wiąż wymyślał nowe zabawy i nowe figle; lubił płatać domownikom niestworzone psoty, a nigdy nie mogli mu dać rady bo był szybki i miał niewyczerpany zasób pomysłów; w ogóle trudno było dać z nim rady. Zdawał się mieć jednego wroga – monotonię. Pamięć miał niepospolitą. Mając siedem lat umiał całą trudną sanskrycką gramatykę na pamięć, jak i swe ulubione rozdziały Ramajany. Urządzał z kolegami przedstawienia, a sam grał zawsze role królów i wodzów, oddając się całą duszą swej roli, wogóle każdej rzeczy którą robił oddawał się całkowicie.

Posłano go wkrótce do specjalnej, tylko co otwartej w czysto hinduskim duchu, szkoły, gdzie odrazu poznano jego wybitne zdolności; wystarczyło mu usłyszeć wykład nauczyciela aby go zapamiętać, książek niemal nigdy nie brał do ręki.

Namiętnością jego były sporty; w domu jednego z przyjaciół uczył się fechtunku, walki ręcznej laskami – „lati” – wziął nawet nagrodę w szkolnych zapasach. Silny, rozhukany, wesoły, dowcipny, żywy jak iskra a pełen najdzikszych pomysłów był ulubieńcem wszystkich starych i młodych, bogatych i ubogich.

Mając 14 lat musiał zaniechać studiów szkolnych gdyż rodzice przenieśli się do małego miasteczka w Indii środkowej, gdzie nie było angielskiej szkoły, więc ojciec sam zajął się dalszą jego edukacją, co było oczywiście świetne dla jego rozwoju. Zwłaszcza przysłuchiwanie się, a czasem nawet branie udziału w długich dyskusjach jakie prowadzili z ojcem jego światli i wykształceni przyjaciele, często odwiedzający ich dom. Chłopak rozwijał się niesłychanie szybko, ale też wzrastała jego duma i zarozumiałość, ku wielkiemu zmartwieniu ojca; umiał wybuchnąć gniewem i oburzeniem jeśli ktoś niedostatecznie oceniał jego inteligencję, lub nie oddawał sprawiedliwości jego zdolnościom.

Po dwóch latach powrócono do Kalkuty. Przyjęcie do tej samej szkoły, po dwu letniej nieobecności nie było rzeczą łatwą, ale w uznaniu dla jego zdolności zrobiono wyjątek; a Narendra zaciął się, pogrążył się po uszy w nauce, w rok przeszedł kurs trzech, i zdał egzamin do Koledżu. Tu również zwrócił odrazu uwagę nauczycieli i kolegów. Przełożony W. W. Hastie, powiedział raz o nim: „Znam cały świat, przemierzyłem go wzdłuż i wszerz, ale nigdy jeszcze nie spotkałem chłopca takich zdolności i talentów, i o tak wielkich możliwościach. Nie przejdzie on niezauważony przez życie, wywrze na pewno wpływ na współczesność”.

Narendra nie ograniczał się do wykładów w Koledżu, studiował teraz namiętnie, idąc tylko czasem za wskazówkami ojca. Studiował logikę i filozofię zachodnią – induską znał już dobrze, – historię Indii i różnych krajów Europy. Każdej rzeczy którą robił oddawał się bez reszty, czy to nauce czy zabawie, sportom czy medytacji. Lubił towarzystwo, gry, zabawy, ruch, śmiech, był dowcipny aż do złośliwości, a wesołość jego porywała wszystkich; toteż był wszędzie lubiany, ze wszystkimi sąsiadami żył w przyjaźni nie przestrzegając żadnych kastowych ograniczeń, był tak samo serdeczny z uczonymi przyjaciółmi ojca, jak z najbiedniejszymi tragarzami, a nawet żebrakami swojej dzielnicy.

Choć rzucał się we wszystkie zabawy ówczesnej „złotej młodzieży” uniwersyteckiej, i dzielił z nią „szaleństwa młodości”, nie potykał się wszagże nigdy o sex; sam mówił w wiele lat później że widać skłonność do ascezy głęboko tkwiła w jego naturze, jeśli pokusy sexu nie były dlań nigdy groźne. Może i pamięć matki, która czystość duszy i ciała uważała za jedną z najważniejszych cnót – służyła mu za puklerz.

Drugą wrodzoną jego cnotą, prócz odwagi i siły, była rzetelność i prawdomówność, nigdy nie skalał się fałszem ani najdrobniejszym kłamstwem. Pozornie rozbawiony, żywy, płochy młodzieniec miał w sobie rzadkie cechy całkowitości i wewnętrznej powagi, pogardy dla wszelkiej słabości, nieugaszonego pragnienia dotarcia do źródła wszelkich rzeczy i zjawisk.

Uczucia religijne trwały w nim dotąd nienaruszone, ale wkrótce, pod wpływem studiów filozofii zachodniej i zapoznania się ze zdobyczami nauk przyrodniczych, jego naiwna chłopięca wiara zaczynała się chwiać, aż rozpętała się w nim burza zwątpień, pytań i buntu; prawdziwy przełom intelektualny. Dla jego gorącej, żarliwej uczuciowości i potrzeby religijnej czci była to tortura; bo jednocześnie zrodziła się przemożna chęć udowodnień rozumowych, potwierdzeń intelektem tego, ku czemu się serce skłaniało. Były chwile gdy zdawało mu się że tylko rozum może rozwiązać zagadkę życia i odkryć prawdę. Zagłębiał się w dzieła Hume’a, Spencer’a, J. St. Mill’a, i coraz gwałtowniejsze wątpliwości zrywały się w nim jak huragany, aż zmieniły się w zupełny filozoficzny sceptycyzm, niemal cynizm.

Ale może tym silniej odezwała się jego wrodzona religijna tęsknota, namiętny, tak bardzo typowo hinduski głód Prawdy, Boga, Rzeczywistego. Rozdarty sprzecznościami, miotamy wichrem najśmielszych myśli, nie znajdował chwili spokoju i począł namiętnie szukać czegoś jeszcze innego aniżeli w tych filozofiach zachodnich znajdował.

W owym czasie wpływ przywódcy nowego religijnego ruchu Brahmo Samadż – Keszaba Czandra Sena rozchodził się w Kalkucie szeroko i ważył wiele w życiu młodej inteligencji bengalskiej. Naredra również zainteresował się jego wykładami i artykułami, a nawet został członkiem zrzeszenia. Protestowało ono przeciwko niektórym zwyczajom ortodoksalnego Hinduizmu, nie uznawano wielożeństwa, ani też konieczności Guru dla wewnętrznego rozwoju, nie uznawano nauki o Awatarach, odrzucano obrazy i posągi nazywając to bałwochwalstwem; głosiło ścisły monoteizm, konieczność reform socjalnych, jak zniesienie systemu kast, uniezależnienie kobiet, szersze dla nich wykształcenie, itd. Nie dziw że porywało to młodzież i wzbudzało zapał wśród inteligencji całego Bengalu. I Narendra uległ temu wpływowi. Założenia Brahmo Samadż odpowiadały wielu jego własnym poglądom – nie znosił kast, chciał wykształcenia dla kobiet itd. stał się więc gorącym wyznawcą nowego ruchu, i przez pewien czas widział w nim niemal idealną organizację, która może rozwiązać wszystkie społeczne zagadnienia, a może i pomóc w indywidualnych problemach. Atmosfera zebrań, modlitwy i dyskusji, odpowiadała mu, na… pewien czas. Ale wkrótce tęsknota do Niepojętego i Niewyrażalnego odezwała się ze zdwojoną siłą. Czy zbliżył się do Tego przez recytację Wed, które same są jeno usiłowaniem uchwycenia tego, co jest Nieuchwytne?

W swoim głodzie Prawdy zwracał się do niejednego ze sławnych podówczas ludzi, jak np. ojca Rabindranata Tagore, który będąc jednym z przywódców Brahmo Samadż miał opinię wielkiego Guru – i w swej gorącej niecierpliwości wewnętrznej wybuchnął raz niespodziewanym pytaniem: „Panie, czyś spotkał, czyś widział kiedy Boga?”

Dostojny, arystokratyczny filozof nie nawykły do emocjonalnych namiętnych wybuchów – zdumiał się i nie uważał za możliwe coś na to odpowiedzieć. A Narendra w swej żywiołowej tęsknocie (tylko znając hinduską, zwłaszcza bengalską naturę, można to zrozumieć) szukał innych luminarzy ówczesnej najwyższej sfery kulturalnego Bengalu, by im to samo w różnych formach zadawać pytanie, w swym niepokoju, w zwątpieniu w Hinduizm, w rozpaczliwym rozdarciu wewnętrznym…

A o cztery mile od Kalkuty przebywał człowiek cichy i mało znany imieniem Szri Ramakriszna, którego życie było jedną ekstazą duchowej szczęśliwości najwyższego rzędu. Los jego był antytezą losu Narendry. Pochodził z ubogiej bramińskiej ortodoksyjnej rodziny, z małej wioski bengalskiej, dokąd nie przeniknęła jeszcze ani odrobina cywilizacji zachodniej; nie posiadał prawie żadnego świeckiego wykształcenia, a pełnił od wczesnej młodości obowiązki kapłana (Pudżari – tj. odprawiający Pudże) w świątyni Bogini Kali, w Dakszineszwar koło Kalkuty. Tam, dzięki swej najgorętszej Bhakti, dzięki prostocie i szczerości swej intensywnej Sadany – poczuł niebawem żywą obecność Bogini, która mu się stała wkrótce bliższą, realniejszą i bardziej umiłowaną niż wszystko na ziemi, nawet Guru.

W swej dalszej Sadanie przeszedł praktyki wszystkich szkół Jogi hinduskiej, a nawet dyscypliny i metody medytacji różnych zakonów chrześcijańskich i mistyków muzułmańskich – Sufich. I stwierdził że odkrył własnym doświadczeniem najoczywistszą prawdę że wszystkie religie wskazują człowiekowi ten sam cel, a niejednokrotnie takich samych używają metod.

Foto: Śri Ramakryszna – Guru Swami Wiwekanandy

Śri Ramakryszna - Guru Wiwekanandy

Narendra słyszał raz imię Ramakriszny od kierownika swego Koledżu, pana Hastie, który wykładając literaturę angielską zatrzymał się na Wordsworcie i dla wyjaśnienia swym słuchaczom ekstazy wewnętrznej o której mówi poeta, dał przykład Ramakriszny, zachęcając uczniów aby sami go odwiedzili i przekonali się że takie stany ekstatyczne i dziś istnieją. Narendrę to zainteresowało, przypomniał sobie że spotkał już raz Ramakrisznę w domu przyjaciół, gdzie miał śpiewać, to też zrodziła się w nim chęć przyjrzenia się temu świętemu z bliska.

Ramakriszna, nawet dla tych ludzi Zachodu którzy znają Indię, ale nie wniknęli w specyfikę Bhakti Bengalu, czy nie odtworzyli jej niejako w sobie, będzie zupełnie niezrozumiały, jak i poprzednik jego, słynny średniowieczny święty Czajtania, który zaważył na całej historii religijnej Indii i stworzył zupełnie nowy podówczas kierunek. Przy braku życzliwości a wyostrzonym krytycyzmie, tak on jak i Ramakriszna mogą być uważani za neuropatów. Wprawdzie mamy nieco podobnych świętych i w katolicyzmie, ale – podkreślam nieco, bo o ile wiem w mej bardzo niedoskonałej znajomości przedmiotu – do takich granic zapamiętania się w ekstazach i zatracenia zwykłej świadomości w stanie Samadhi (zachwycenia) chyba nie dochodził nikt.

Gdy się czyta książkę o Ramakrisznie Romain Rolland’a, który choć sam nigdy nie był w Indii ale poświęcił swemu przedmiotowi dobrych parę lat gruntownych studiów, oświetlonych osobistymi rozmowami z nie jednym uczniem i następcą Ramakriszny, – ogarnia nas raz po raz nieprzeparte zdumienie, jak przed jakimś najrzadszym i trudnym do pojęcia zjawiskiem. Ale każdemu kto się interesuje postacią Wiwekanandy – a w tym 1963, jubileuszowym roku, takich na całym świecie, a więc i w Polsce będzie zapewne nie mało – należy radzić alby tą książkę Romain Rolland’a przeczytał, bowiem tylko zapoznanie się z postacią Ramakriszny może ułatwić zrozumienie roli jaką w życiu Wiwekanandy odegrał i wpływu jaki wywarł na jego charakter.

Narendranat po usłyszeniu zachęty do odwiedzenia świętego z ust takiego europejskiego autorytetu jakim był profesor Hastie, postanowił wybrać się do Dakszineszwaru i zadać i temu świętemu mężowi to samo pytanie – czy posiada bezpośrednie doznanie i wiedzenie Boga.

Udał się do ustronia w którym, przy świątyni Bogini Kali, mieszkał Ramakriszna, w gronie kolegów-przyjaciół; był pogrążony w myślach, zaniedbany w stroju, skupiony i niepewny. Ramakriszna spojrzawszy nań poznał od razu stan duszy tego młodzieńca, jak później sam opowiadał zdziwił się że wśród wielkomiejskich uciech i płycizny, tak skupiona i jakby wpatrzona w głąb istota mogła się uchować. Poprosił Narendrę aby zaśpiewał parę starych bengalskich pieśni; a tyle było w tym śpiewie przejęcia się, uczucia i strzelistej Bhakti, że niemal odrazu popadł w stan zachwycenia.

Gdy zeń powrócił do zwykłej świadomości skinął na Narendrę i wyszedł z nim do drugiej izby, gdzie zwykł był dawać bardziej intymne nauki poszczególnym swym uczniom. A gdy został z nim sam na sam, rozpłakał się serdecznie, mówiąc iż to łzy wielkiej radości i szczęścia, bo oto odnajdywał najbliższego, a przez wiele lat utraconego przyjaciela. Począł opowiadać iż od dawna Narendry oczekiwał, iż nużą go zwykłe pytania i powierzchowna religijność odwiedzających, że wie iż w nim znajdzie najdroższego towarzysza, zdolnego pojąć najgłębsze mistyczne przeżycia i pogrążyć się w nie samemu, bowiem przyszłość jaka go czeka jest wspaniała, a duchowe osiągnięcia, sława i wpływ na ludzi będą niezwykłe.

Narendra osłupiał. Zdało mu się na razie że ma do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu; a gdy powrócił do wspólnej izby począł bacznie śledzić każdy ruch, każde słowo tego zadziwiającego człowieka. Ale nie mógł dostrzec nic nienormalnego; Ramakriszna mówił spokojnie choć gorąco o życiu duchowym, o stanach zjednoczenia z Bogiem, które każdy kto tego pragnie może osiągnąć; a tyle było prostoty i szczerości w jego słowach że niesposób im było nie wierzyć. Wreszcie dodał znamienne dla Narendry słowa jakby odpowiadając na jego namiętne pytania: „Można osiągnąć doznanie i najgłębsze przeżycie Boga. Można go widzieć, można doń mówić, tak prosto jak ja do was mówię w tej chwili. Ale… gdzież są ludzie którym by o to naprawdę chodziło?” I tych słów nie mógł Narandra poddać w wątpliwość, tyle w nich było spokojnego a przecie gorącego przekonania. Ale jak pogodzić świadectwo niezaprzeczalnego wewnętrznego doznania, z dziwacznym, jeszcze przed chwilą, zachowaniem się świętego?

Wracał pełen ścierających się myśli i chaosu pojęć do Kalkuty. Czy to fanatyczny maniak, czy jakiś dziwny święty, rozum nie mógł znaleźć żadnego wartościowania. Jedno było pewne że czuł w obecności tego człowieka nieznaną radość.

Po miesiącu przypomniał sobie przyrzeczenie dane Ramakrisznie i znów pojechał go odwiedzić, nie spodziewając się wcale że go czeka jeszcze dziwniejsze doświadczenie.

Ramakriszna przyjął go nadzwyczaj serdecznie i przywołał ku sobie, prosząc by usiadł przy nim na tapczanie, a sam pogrążył się w głębokie skupienie; gdy, nie wychodząc zeń, dotknął ramienia Narendry ten stracił nagle świadomość zewnętrznego świata. Przytoczymy jego własne słowa gdy o tym zdarzeniu później opowiadał: „Owo dotknięcie Ramakriszny zbudziło we mnie zupełnie nieznany mi rodzaj świadomości. Miałem oczy otwarte i oto ujrzałem nagle jak ściany pokoju i wszystko wokół poczęło szybko wirować, aż zniknęło zupełnie sprzed mych oczu, a cały świat wraz z mą osobą zdawał się pogrążać w jakąś niepojętą, wszechogarniającą Próżnię! Przeszył mnie nieopisany lęk, zdało mi się że staję wobec śmierci… I nie mogąc opanować przerażenia krzyknąłem: „Co ze mną czynisz, panie? wszak rodziców mam w domu!” Ramakriszna roześmiał się głośno, poczym położył rękę na mojej piersi, mówiąc: „No dobrze odpocznijmy teraz. Wszystko przyjdzie w swoim czasie”. Najdziwniejsze wydało mi się to, że ledwie wymówił te słowa a mój niezwykły stan zniknął, widziałem normalnie, byłem taki sam jak wpierw i wszystko wokoło było jak poprzednio”.

Zdarzenie to zraniło dumę, dotknęło ambicje Narendry; nie mógł pogodzić się z faktem że samo czyjeś dotknięcie może zupełnie zmienić nasz wewnętrzny stan i sprowadzić nieoczekiwane i wcale nie przywoływane przeżycie. Co to mogło być pytał siebie z niepokojem, sugestia? Hipnotyzm? Ale te przecie mogą działać tylko na słabe umysły i nieopanowane nerwy, a wszak uważał siebie za człowieka silnego i niezależnego i był z tego dumny, czyż ma się przekonać teraz że jest odwrotnie? Nie, ten człowiek nie może być niespełna rozumu, jak mu się na początku zdawało, lecz kimże w takim razie jest? Same zagadki. Analityczny, trzeźwy umysł Narendry nie mógł się z tym pogodzić, został tam głęboko upokorzony właśnie gdy sądził że już umie oceniać fakty i zjawiska od ich prawdziwej strony, a nie tylko z pozorów. Stał się ostrożny, nie chciał za żadną cenę powtórzenia tego doznania, ale jednocześnie interesowała go i nieodparcie pociągała postać Ramakriszny – był tak bajecznie prosty, tak dziecięco szczery i bezpośredni! I Narendra nie mógł się oprzeć przemożnej chęci zobaczenia go znów. Po tygodniu stanął raz jeszcze w jego Aszramie.

Ale i tym razem nie udało mu się oprzeć przedziwnemu wpływowi świętego, pomimo ostrożności a nawet zdecydowanie obronnej wewnętrznej postawy. Ramakriszna wziął go ze sobą do ogrodu, gdzie po chwili popadł w ekstatyczną medytację. I teraz gdy w tym stanie dotknął Narendry, ten pomimo oporu, stracił natychmiast wszelką zewnętrzną świadomość i popadł w dziwny, nieznany mu stan; jak długo w nim trwał nie miał pojęcia, gdy się ocknął poczuł iż Ramakriszna jak za pierwszym razem, trzyma rękę na jego piersi.

Nie wiedział zupełnie co zaszło podczas tej utraty zewnętrznej świadomości. Ramakriszna opowiadał później że odsłonił mu się wówczas cały wewnętrzny świat Narendry (a i on sam pogrążył się weń głęboko), co potwierdziło mu niezbicie jego odczucia.

To drugie niezaprzeczalne doznanie przekonało Narendrę ostatecznie że Ramakriszna nie może być maniakiem ani niezrównoważonym nerwowcem, że moc która przezeń działa, choć dlań niezrozumiała, jest przecie bezsprzecznie ogromna i chyba dobroczynna. I uczucie głębokiego szacunku zamieniło uprzednią podejrzliwość.

Ale wrodzona niezależność myśli, jak i wpływy Brahmo Samadż, które nie uznawało potrzeby Guru dla wewnętrznego i okultystycznego rozwoju człowieka, nie pozwalały mu uznać Ramakriszny za takiego dla siebie. Nie pojmował jak może człowiek, choćby bardzo wielki, stać się nieomylnym i zawsze posłuszeństwa godnym kierownikiem. Toteż przez dłuższy czas każde słowo Ramakriszny poddawał krytycznemu badaniu, próbie własnych doświadczeń, wyczuć i rozumu.

Zdobywała go miłość Ramakriszny, a była istotnie niezwykła i wzruszająca. Choć Narendra przyjeżdżał teraz jak mógł najczęściej, gdy nieco dłużej nie pokazywał się w Aszramie święty, niczym miłująca matka, poczynał tęsknić do jego obecności, do jego pieśni, w których najprawdziwiej wyrażała się dusza młodego człowieka. A radość z jego przybycia była nieraz podobna do szczęścia i nierzadko unosiła świętego w stan zachwycienia.

Ramakriszna widział ukryte możliwości Narendry, jego, ach jeszcze utajoną, wielkość, widział iż jest bliski wyzwolenia, iż ma za sobą najwyższe osiągnięcia w Jodze. Nieraz Narendra protestował, twierdząc że to miłość tak zaślepia świętego że widzi w nim same nadzwyczajności. Bo Narendra choć już głęboko pokochał tego dziwnego człowieka, nie przestawał się z nim mocować, niemal walczyć. Nie wierzył w Guru, ani w symbole i wizerunki, nie rozumiał i nie przyjmował duchowego monizmu. Był uparty i do przekonania trudny, nieraz biedny Ramakriszna nie umiejąc czegoś dostatecznie jasno dla Narendry udowodnić, mówił niemal w rozpaczy: „jeśli nie wierzysz mym słowom pocóż do mnie przychodzisz?” A odpowiedź brzmiała niezmiennie: „Bo ciebie kocham; ale to nie znaczy że mam przyjmować bezkrytycznie każde twe słowo bez poddania go badaniu mego własnego rozumu”.

Narendra był jednym ze wszystkich uczniów i odwiedzających Ramakrisznę, który śmiał czasem poddawać w wątpliwość nawet stan jego najwyższego duchowego wyzwolenia i najgłębszych wewnętrznych doświadczeń; tak iż święty nieraz udawał się do świątyni by w najgorętszej modlitwie szukać oświecenia jak przemówić do tego buntowniczego, nieokiełznanego intelektu swego ucznia. Istotnie Narendra był jako płomień niezależny, ale i jak ogień czysty.

Nie jest łatwo opisać, a raczej oddać atmosferę wzajemnego stosunku Ramakriszny i Narendry, zwłaszcza dla europejskiego czytelnika nie mającego pojęcia czym wogóle może być w Indii stosunek wzajemny Guru i ucznia, a czym był ten indywidualny w szczególności. Kto by chciał nieco więcej dowiedzieć się o tym – o guru i uczniu – niech przeczyta moją przedmowę do I tomu Antologii Indyjskiej „Hinduska Bhakti”.

Jest to jedna z najgłębszych i najdziwniejszych stron Hinduizmu. Jedne z moich przyjaciół, profesor matematyki, o wysokim wykształceniu i równie krytycznym i niezależnym umyśle jak Narendra, mówił mi że nawet znając wiele rodzajów prawdziwej, głębokiej miłości, trudno jest człowiekowi który sam tego nie przeżył wyobrazić czym może być dla nas hindusa Guru; wszystkie najwyższe, najpiękniejsze uczucia, a skala jest ich niezmiernie bogata, zdają się łączyć w tym jednym, Guru staje się dla ucznia „wszystkim” – jest mu najbliższym przyjacielem, przed którym nie mogą istnieć żadne tajemnice, jest ojcem duchowym, a raczej matką, bo jak ona „nosi go w swym sercu”; a nawet uczucie twardych i surowych z natury nauczycieli, dla swych najbliższych uczniów ma przedziwną i wzruszającą, choć rzadko tak wyraźną jak to czynił Ramakriszna – tkliwość; jest i „umiłowaną”; to się może wydać czytelnikowi naciągnięte, i mnie zdało się dziwne gdym po raz pierwszy te słowa usłyszała, aż nim sama nie przekonała się o ich prawdziwości; bowiem tak wielką jest intensywność oddania i „zakochania”, (na Boga proszę nie sądzić że jest w tym choćby cień tego, co się tym słowem zazwyczaj określa) że zbliża się to istotnie do największych znanych miłości. Wiek, czar czy „powab” tego, który staje się dla duszy „umiłowanym”, nie gra roli; czasem są to starcy dla młodzieńców, – jak Ramakriszna dla Wiwekanandy – lub odwrotnie młodzieńcy dla podeszłych wiekiem, o wiele bardziej wykształconych, szanowanych i w świeckim otoczeniu sławnych ludzi; czasem znów niewiasty, zazwyczaj nie młode, itd* I dziś nie jest to rzadkością, a cześć z jaką były i obecny Prezydent Indii skłaniał się przed Szri Ramana Mahariszi, oraz wielu znanych i politycznych działaczy przed Szri Arubindo czy Swami Ramdasem – albo Matką Aszramy, czy wielką świętą Południa Ramabai, lub Ananda Mayi w Bangaresie, to samo wyraża.*

Jeśli w mistycyzmie Indii – i nie tylko Indii zresztą – żarliwą Bhakti dla Najwyższego (w jakiejkolwiek Jego postaci) porównuje się tak często do najwyższej i płomiennej miłości „zakochanych”, to tylko dlatego że od wieków nie uszło uwagi i doznań tych „bożych szaleńców” że te górne uczucia mają tyle ze sobą wspólnego że są z jednej niejako rodziny; bowiem każda wielka miłość jest wyłomem na nieskończoność, jest świadomym lub nieświadomym poznaniem prawdy Boga-Ducha w człowieku. Wszak Gita mówi: „To Ducha miłujesz w twej matce i bracie, w umiłowanej i przyjacielu” (cytuję nie dosłownie). On jest obecny wszędzie, więc wszelka prawdziwa miłość tylko Jego odkrywa; a ze wszystkich miłości ukochanie Guru najbardziej.

W Jodze hinduskiej mówi się wyraźnie i dobitnie że „Guru dla ucznia jest bezpośrednim przedstawicielem i wysłannikiem Boga”, że Jego ma w nim czcić i Jemu być posłuszny; i do dziś dnia jest to przestrzegane.

O ile mogłam, przez wiele lat spędzonych w Indii, sprawdzić, to posłuszeństwo nie jest nigdy nadużywane Mogą być Guru o bardzo różnym poziomie, nieraz jeszcze nieco prymitywnym, a nauki jakie dają swym uczniom zmieniają się również, od zwykłych nabożnych rad – modlitwy, „różańca”, ofiar itd., do najwyższych więc najtrudniejszych ćwiczeń Jogi, opanowania i kierowania myślą, używania jej świadomie jak i woli swej i wszelkich władz i zdolności, których rozwój Guru przez swój umiejętny, a bardzo trudny wpływ i przepisany trening, może znacznie przyspieszyć. Skala poziomów zarówno Guru jak i uczniów jest olbrzymia, ale powtórzę o ile dane mi było obserwować i badać, żaden, nawet najprymitywniejszy nie nadużywa swej mocy w stosunku do ucznia, choć może nieraz chwalić się swymi nadzwyczajnymi darami i potęgami wobec tłumu czy zainteresowanych osób, jeszcze nie wciągniętych w orbitę uczniostwa, ale już to samo wskazuje na jego nie wysoki poziom. Sądzę że tradycja od wieków istniejąca, która mówi że jest to dziedzina tak święta, że wszelki nadużycie w niej sprowadza najfatalniejsze karmiczne skutki, w tym czy w następnym życiu – powstrzymuje do dziś ludzi którzy na jakimkolwiek poziomie mogą i chcą być Guru dla innych.

Jeden z moich czytelników spytał mnie czy w stosunku ucznia do Guru nie ma nic wspólnego z pojęciem i uczniem jakie w katolicyzmie miewano dla „ojca duchowego”, zazwyczaj spowiednika; odpowiem: wątpię! bo tam było zawsze ślepe posłuszeństwo, a nie dążenie do całkowitego zharmonizowania swego świata z o wiele wyższym światem Guru, czyli przyśpieszenia rytmu wibracji całej swej psychiki aż się coraz bardziej zbliży do rytmu życia Guru; przytym stosunek ten był zawsze jednostronny; trudno też sobie wyobrazić taki krytycyzm i niezależność sądów jaką miał np. Wiwekananda w stosunku katolickim do „duchowego kierownika”, jak i szczerość Ramakriszny z uczniem. Więc z jednej strony najgłębsza miłość i cześć i oddanie, z drugiej niczym nie skrępowany własny sąd i swobodne badanie, trzeźwość przy najżarliwszej Bhakti, oto niektóre z różniących cech, oto niektóre z różniących cech. I jeszcze jedno; tradycyjne powiedzenie hinduskie: „Guru staje się dla nas bezpośrednim przedstawicielem, czy nawet objawicielem Tego, co jest najwyższe, bezgraniczne, nieskończone”. Można by powiedzieć iż Guru otwiera przed duszą nieznane wymiary, nieprzeczuwane wyżyny, nigdy bez jego „pomocy” (która może polegać tylko na samej jego obecności) nie poznawalne głębie Bhakti.

Należy zaznaczyć że nie we wszystkich szkołach, raczej liniach, Jogi hinduskiej tak samo się ona zaznacza; droga Wajsznawicka jest bardziej do katolickiej podobna, zaś na Szajwickiej, biorąc ogólnie, przeważa niezależność i szerokość myśli; ale trzeba to mówić ostrożnie, bo i na niej mamy najżarliwszą Bhakti, dość wspomnieć Szri Ramana Mahariszi (którego zna polski czytelnik z paru wydań Biblioteki Polsko-Indyjskiej) którego Hymny do Arunaczali są najgłębszym wyrazem.

Jednak w stosunku Ramakriszny jako Guru do Wiwekanandy jako ucznia (Czela lub Sziszja) były tony nowe, cechy indywidualne bardzo odbiegające od zazwyczaj w tym stosunku spotykanych; było w nim o wiele więcej „równości”, tj. traktowania młodego, buntowniczego swego ucznia, jako przyjaciela, bo powiedział mu najgłębsze tajniki swego wewnętrznego, religijnego i jogowego życia; a niezależność myśli i krytycyzm Narendry nie tylko cenił, ale sam go świadomie zasilał, bacząc tylko aby nie przybrał beztwórczych, destrukcyjnych form. Zaś owa szczerość i prostota, o tyle pod każdym względem starszego odeń Joga, i traktowanie go jakby niemal równego sobie przyjaciela, najbardziej zdobywała serce Wiwekanandy, a szacunek dla jego niezależności budziły w nim najwyższą dla Ramakriszny cześć.

I oto w chwili gdy wchodził już głęboko w Jogę i marzył o jej szczytach, niespodziewany cios uderzył całą rodzinę – ojciec, jedyny opiekun utrzymujący całą gromadkę, umarł na serce. Teraz dopiero okazało się że żyli nad stan, że zbyt wiele rozdawali, pomagając każdemu kto się zgłaszał, i nagle znaleźli się prawie w nędzy, a wierzyciele grozili wyrzuceniem ich nawet z rodzinnego domu. A dalsi krewni, którzy doświadczyli pomocy i usług bez liku ojca Narendry, zachowywali się obecnie jak wrogowie. Narendra był najstarszym w rodzinie, na niego spadł obowiązek utrzymania jej i wyplątania z trudności, zapewniając rodzeństwu dalsze wykształcenie. Zdał właśnie egzamin w Koledżu, zaczął studiować prawo i mógł już zarabiać.

I oto zmieniło się całe zewnętrzne życie Narendry; nawykły jeśli nie do zbytku to w każdym razie do wygodnego życia, bez troski o jutro, stał się nagle wraz z całą rodziną ubogim, nie rzadko bywał na granicy nędzy, nieraz bez obiadu szedł do uniwersytetu.

Był to zresztą okres nietylko zewnętrznych ciosów i prób. Przekonywał się teraz czym jest zwykła przyjaźń ludzka, ile w niej fałszu, interesowności, chęci wyzysku; niemal wszyscy dawni przyjaciele rodziny odwrócili się, a jego koledzy i towarzysze zobojętnieli i ochłodli; nikt się teraz nie zachwycał jego zdolnościami czy inteligencją, nikt nie okazywał wiary w jego wybitność; życzliwość i przyjaźń jakby nagle zbladły i zwietrzały. I Narendra patrząc na to wszystko tym samym krytycznym okiem, poznał odrazu ułomność nie tylko czysto materialnych dostatków, ale i zwykłych uczuć ludzkich, ich płytkość, interesowność, bezwartościowość. Zwrócił się teraz duszą do jedynego prawdziwego przyjaciela – do Ramakriszny. W wiele lat później mówił: „Ramakriszna był jedynym człowiekiem który od chwili gdy mnie spotkał wierzył we mnie równo i niezachwnianie; tak, był jedynym, nawet matka, to niezmienne zaufanie i miłość związały mnie z nim na zawsze. Zdobył mnie do głębi. Sądzę że on jeden umiał prawdziwie kochać człowieka”.

Był to okres zasadniczej wewnętrznej przemiany; Narendra odwracał się już definitywnie od wszystkiego co zwykłe i świeckie, ogarniał go niepodzielnie typowo hinduski „głód Boga”. Toteż studia prawnicze i całe życie uniwersyteckie stawały się uciążliwą mordęgą. Marzył o życiu Sanjasina, o odrzuceniu wszystkich więzów, o poświęceniu czasu, wysiłku, żarliwości dążenia jedynemu godnemu celowi – duchowemu wyzwoleniu. Atmosfera domu była równie trudna do zniesienia jak koledżu; toteż każdą wolną chwilę starał się spędzić z Ramakriszną, który widząc na wskroś stany wewnętrzne Narendry, rzetelność jego pragnień, szczerość i głębie tęsknoty, począł uczyć go już inaczej, coraz trudniejszych ćwiczeń Jogi i stosowania jej w życiu codziennym, wyrabiał intuicję przez nieraz ogólne, urwane, zdawałoby się nieznaczne słowa, zdania czy wykrzykniki. Damy jeden charakterystyczny przykład. Mówiono raz o podstawach Wajsznawizmu, Ramakriszna odezwał się, że wedle Czajtanii trzy są jego założenia które polecał praktykować swym wyznawcom: „umiłowanie imienia Bożego i jak najczęstsze jego powtarzanie, współczucie dla wszelkiej istoty żyjącej i wreszcie służenie, zwłaszcza Bhaktom Pana, Sanjasinom i wyznawcom Wajsznawizmu”. I zaraz po tych słowach popadł w stan najwyższego skupienia (Samadhi). Po chwili, jakby na pół się zeń budząc, rzekł do siebie cicho, dość jednak głośno by najbliżej siedzący mogli jego słowa usłyszeć. „Współczucie… czucie wespół z każdym żywym stworzeniem…? a czymże tyś sam człowieku? Czyż nie jesteś jako ten robak ziemny, jako istota mizerna, najmniejsza? jakże możesz ty, z innymi współczuć? Nie, niemożliwe! To raczej służenie, całkowite, pokorne, gorące, służenie człowiekowi – jako Bogu żywemu – jest zadaniem twej duszy”.

Słowa te zrobiły na Narendrę zgoła nieoczekiwane wrażenie. Był do głębi wstrząśnięty. Wychodząc z izby rzekł do towarzyszy: „Ileż światła tai się w tym przedziwnych słowach Mistrza! Jak bajecznie pogodził ideał Bhakti z mądrością Wedanty! Rozumiem teraz, że można żyć wyrzeczeniem i ascezą Sanjasina nie koniecznie uciekając od ludzi w puszczę, że można pozostać wśród nich, a nawet w domu i w rodzinie wprowadzić w to pozorne szare i codzienne życie zrozumienie najwyższej prawdy, że tylko Bóg istnieje, to On, tylko On, we wszystkim się przejawia, On wszechstwór ze Siebie wyłonił, wszechobecny jest, a zarazem niedosięgalny i wszystkość przewyższający. To On przejawia się w każdym którego kochamy, a zarazem jest w bezmiarze, w bezkresie, nieobjęty i niepoznawalny. A gdy odkryjemy Go w człowieku, znika wszelki egoizm, po prostu nie ma nań miejsca; nie da się już nikomu zazdrościć, ani nad nikim „litować się”. Służenie człowiekowi, pamiętając wciąż, że jest on od Boga objawieniem, przemienia nasze serca do głębi aż poczujemy się sami żywą cząstką najwyższego Istnienia, co jest – Sat-Czit-Ananda – Byt-Świadomość-Szczęście. Teraz wierzę iż jeśli to z wolą najwyższą jest zgodne, danym mi będzie głosić tą wielką prawdę wszędzie i każdemu, tak aby się stała zrozumiała i bliska wszystkim, bogatym i biednym, rozumnym i głupim, braminom i haridżanom”.

Słowa te były wieszcze, Narendra, późniejszy Swami Wiwekananda, prawdę oną w parę lat później począł głosić szeroko w niejednej części świata.

Wkrótce Ramakriszna zaniemóg. Wiedział dobrze, że koniec tego żywota się zbliża i tym bardziej począł się starać przekazywać dość licznej już teraz grupie swych młodych uczniów, wszystko co byli w stanie przyswoić z jego wielkich doświadczeń. Rozdmuchiwał iskrę najwyższej tęsknoty, zasilał wiarę że teraz, wkrótce, może się ona wypełnić, że Prawdę najwyższą mogą poznać już teraz. Porywało to najbardziej Narendrę. Ciosy domowe wzmogły jego wrażliwość, otwarły niejako jakieś wewnętrzne zmysły, toteż chłonął przykład życia i słowa Ramakriszny całym sobą. Przeniknęły one do samego dna jego istoty i pozostały tam na zawsze.

Ramakriszna zamieszkał teraz w wielkim ogrodzie Kassipore, otoczony młodymi uczniami, którzy na pewien czas porzucili dom i naukę aby móc pielęgnować Mistrza, którego stan pogarszał się z dniem każdym, i służyć mu wszelką możliwą pomocą. Była to inicjatywa Narendry, uważał, że nie powinni uronić ani jednego słowa z nauk Mistrza, że żaden obowiązek nie jest ważniejszy i świętszy nad czuwanie przy odchodzącym świętym. Sam spędzał każdą wolną chwilę przy nim, zagrzewał i skupiał wszystkich młodych; muzyka, śpiew, religijne i filozoficzne dyskusje, wgłębianie się w praktyczny sens nauk Ramakriszny, wypełniały im czas. A samego Narendrę przenikała coraz żywsza, bardziej gorąca tęsknota do jedynej bezwzględnej Prawdy. Robił zadziwiające postępy w medytacjach, zdobywał pierwsze osobiste, już nie podlegające żadnym wątpliwościom doświadczenia wewnętrzne. Ramakriszna go wprowadził już w różne systemy i drogi duchowych jogowych praktyk, nie krył już przed nim że go naznaczy kierownikiem, całej otaczającej go grupy młodych, którzy płoną tym samym co on pragnieniem Sanjasy; wkrótce też nadał im święcenia zakonne, ku nieopisanej radości Narendry i jego kolegów.

Niemal przed samym odejściem Ramakriszna uznał, że wolno już spełnić najtajniejsze pragnienie Narendry – zanurzenie się w absolutny Byt, ponad myślą i zwykłą świadomością człowieka. Długo się wahał, sądząc, że to olbrzymie doznanie może tak pochłonąć Narendrę, że zechce odtąd prowadzić tylko kontemplacyjne życie; ale siła tęsknoty, głębia uczuć a zarazem świadomość konieczności pracy wśród ludzi były w uczniu tak silne, że dopomógł mu jak mówił „odsunąć zasłonę dzielącą absolutną Prawdę bytu od ograniczonego zmysłami i umysłem ludzkiego istnienia”. Było to chyba najwyższe przeżycie Narendry, zwane w nauce Jogi Nirwikalpa Samadhi. Ale Ramakriszna nie pozwolił, jeśli można się tak wyrazić, uczniowi pozostać dłużej w tym wysokim stanie świadomości; zbyt wiele ważnych zadań wymagających praktycznego czynu oczekiwało Narendrę. Na trzy czy cztery dni przed swą śmiercią przywołał go i powierzył mu z najwyższą powagą całą pracę którą widział wyraźnie swymi oczami dalekowidza.

Od tej chwili zaczyna się nowy okres w życiu Narendry; czuje z przemożną siłą swój obowiązek i powołanie. Zgarnia zgnębionych i na chwilę straconych uczniów, zagrzewa swym entuzjazmem i oddaniem, nie dopuszcza by który wrócił do domu, do zwykłego życia, i wszyscy pozostają w Baranagore gdzie spędził ostatnie dni nieodżałowany Mistrz. Zakładają tam pierwszy Zakon i klasztor Ramakriszny, związują się najgłębszym braterstwem pod natchnieniem Narendry, a wkrótce składają i formalne śluby – ubóstwa, celibatu, posłuszeństwa Guru, podobnie do ślubów klasztorów Katolickich, zmieniają też imiona. Był to piękny okres w życiu Narendry; stał się duszą tej pierwszej, płonącej zapałem młodzieńczej grupy poświęcającej wszystko dla Prawdy. Głębokie studia indyjskiej i europejskiej filozofii i świętych ksiąg, długie nocne czuwania na modlitwie i najcichszych skupieniach, umartwiania i medytacje wypełniały im czas. Wygód nie było żadnych, nędzny uzebrany posiłek zaledwie wystarczał, ale to nie gasiło, a raczej odwrotnie rozpalało ich żarliwość. A właściwym ich przewodnikiem był teraz Narendra.

Sanjasin Wędrowny

Swami Wiwekananda w Madrasie w 1897 rokuTak przeszły dwa lata na pracy samokształcenia, ofiary, wyrzeczeń i trudnych dla Narendry kierowniczych obowiązków.

Ale już niedługo po odejściu Mistrza zbudziła się w nim przemożna tęsknota by odejść od wszystkiego, by znaleźć się sam na sam z majestatem przyrody, by nie mieć nic prócz pielgrzymiego kija i zawiniątka ze zmianą sanjasowej odzieży, by wędrować z miejsca na miejsce wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, nie wiedząc co będzie jutro, gdzie się noc spędzi, co do ust włoży… Do tego tradycyjnego życia wędrownego Sanjasina, który nie zatrzymuje się nigdzie dłużej nad trzy dni, który jest gościem każdego domostwa, jednego dnia z najuboższym pariasem spożywa nędzną garstkę nieomaszczonego ryżu, a drugiego na srebrnych misach podane potrawy na wspaniałych biesiadach z możnymi tego świata, z Maharadżami i książętami; a trzeciego wędrując w głodzie, bo… nie często wyciąga rękę z miseczką żebraczą, a czasem bywa, że i odwrócą się odeń ludzie, nie hindusi, lub niewierzący, bo i tacy bywają…

Pragnąc rzucić się w nieznane, w to życie codzień inne, samotne, nieoczekiwane, pod stropem gwiaździstym u stóp śnieżystych gór, a nieraz i het na wyżynach przy świątyni Badrinatu, – najwyżej na świecie położonym chramie… Wahał się długo; jakże mógł pozostawić swą gromadkę, opuścić braci zakonników, tak jeszcze młodych i niedoświadczonych…

Aż przyszła nagła decyzja. Poczuł, że musi porzucić klasztor, poddać próbie własne siły jak i samodzielność młodych braci, dobyć z głębi nieustraszoną odwagę, rozszerzyć niejako duszę by objąć cały kraj, niezmierne bogactwo jego wspaniałej przyrody i niezmierną biedę ludu o gorących sercach i wielkich tęsknotach. Nikogo nie uprzedzając opuszcza Kalkutę i rozpoczyna swą długą, historyczną wędrówkę. Jakże pragnął rzucić się w niezbadane głębie Himalajów i tu wśród nieskalanej przyrody, a z pomocą najsurowszej dyscypliny myślowej i wewnętrznej koncentracji zdobyć duchową moc która mu pozwoli wypełnić olbrzymie zadanie powierzone przez Mistrza. Jeden z braci który tylko co wrócił z Tybetu, gdzie przeszedł niezwykłe doświadczenia, idzie z nim. Po drodze w Benaresie Narendra mówi do przyjaciela, sławnego sanskrytologa: „Odchodzę w góry, nie wrócę zanim, nie zdobędę mocy by rzucić się na nasze społeczeństwo jak lawina, by zmusić je by poszło za mną…!”

Wspaniałe widoki dzikich strumieni i wodospadów, dziewiczych lasów, nietkniętych stopą ludzką śniegów i jarzących się o zachodzie, het na szczytach lodowców, przepełniały go zachwytem, a kryształowe, rzeźwe powietrze górskie i niezmącona cisza budziły najgłębszą wewnętrzną radość. Po wielu miesiącach wśród tej niewymownej himalajskiej Ciszy, schodzi na równiny. I dalej trawa ta długa, dwa lata trwająca wędrówka po całej ziemi Hindustanu.

Można powiedzieć iż przeszedł Indię wzdłuż i wszerz, że poznał wszystkie prowincje, ich odrębności, zwyczaje, tradycje i wspólne im podłoże kultury. Zatrzymał się nieco dłużej na ostatnim krańcu Indii, gdzie trzy morza spływają, gdzie można widzieć Słońce zapadające w wody o zachodzie i wynurzające się z nich o wschodzie – na przylądku Komorin, dziś i zawsze dla hindusów zwanym imieniem dziecięcej Devi – Kanja Kumari, której świątynia stoi nad samym brzegiem, niemal w zasięgu fal.

Tutaj, na samotnej, czarnej skale, która jakby stożkowata wyspa wystrzela z morza naprzeciw świątyni tej dziecięcej, 8 lat wedle tradycji liczącej Bogini (Kumari znaczy dziewicza), oddzielonej od brzegu wąskim przesmykiem morza który trzeba przepłynąć aby się na nią dostać – Swami godzinami zagłębiał się w rozmyślania nad losem Indii, jej przeznaczeniem, jej straszną obecną nędzą i poniewierką, i szukał, szukał w napięciu całej istoty drogi do jedynej najgłębszej prawdy swego narodu. Dwa lata wędrówki były bezpośrednim poznaniem wszystkich jego członów, odrębności charakteru, języków, zwyczajów. Dotknął życia ludu całą swą istotą, wziął je w duszę; bo gdy po powrocie do Benaresu spotkał swoich dwóch braci wybuchnął niemal namiętnymi słowy: „ Jakąż męką było ujrzeć własnymi oczami potworną nędzę naszego ludu! Ileż razy nie mogłem powstrzymać łez! Zrozumiałem słowa Mistrza iż ludziom głodnym nie da się mówić o Bogu”. I po chwili. „Wiecie, że dziś nie rozumiem tej religii rytuałów i filozofii tak od życia dalekiej. Ale jedno mogę stwierdzić – serce me rozszerzyło się tak, iż zdaje się obejmować cały ten tak różnorodny lud. Tak, nauczyłem się kochać. Wierzcie mi, teraz dopiero wiem co znaczy gorąco czuć”!.

A Swami Turijananda do którego zwracał te słowa dodaje: „Cisza zapanowała. A łzy spływały po twarzy tego silnego człowieka. I mnie przejęło wzruszenie. Czyż nie były to te same słowa jakie ongi wypowiedział Buddha? to samo bezmierne współczucie? Zdało mi się, że serce tego Brata zmienia sie w jakiś wielki tygiel w który spływają ludzkie cierpienia, by w jego ogniu przemieścić się w moc, i… w balsam, który jest w stanie te cierpienia przetworzyć Nikt nie może zrozumieć Wiwekanandy kto nie dojrzał nim choćby w błysku tych wulkanicznych uczuć bezosobistego współczucia”.

Istotnie jak wulkan nabrzmiały tysiącznym roztopionym kruszcem stanął Wiwekananda na tym ostatnim wżynającym się w bezgraniczne morze, krańcu Indii. Tu się odbywała w zupełnej samotności, przy szumie fal, nie widząc przed sobą nic prócz bezmiaru, wielka alchemia w duszy i sercu tego genialnego człowieka. Szukał wyjścia. Szukał drogi przeznaczeń umiłowanego narodu – który pomimo różnorodności członów był przecie jednością. Musiał znaleźć syntezę, odwieczną Dharmę, musiał zrozumieć to, co ogarnął sercem. Chciał też odkryć własne powołanie i drogi do jego urzeczywistnienia.

Legenda głosi, że tu, na tej bazaltowej skale pokazała mu się Dewi, Bogini Indii; podobnie jak na drugim Indii krańcu w Kaszmirze przy małej historycznej świątynce Khirbawani, gdzie stworzył słynny wiersz „Pramacierz Kali”, po którym zemdlał z napięcia. Legenda nie mówi co objawiła mu Bogini, ani o co ją pytał.

Ale postanowienie zostało wkrótce powzięte: „pojadę do Ameryki gdzie wkrótce odbędzie się Parlament Religij, pokażę światu wielkość naszej filozofii i… zaapeluję o pomoc dla naszego ludu”.

Dalsze dzieje Wiwekanandy są już bardziej znane; miejsce jego podczas wielkiego zjazdu, wpływ jaki zdobył, nauki jakie głosił, Aszramy jakie zakładał, z dziesiątkami a wkrótce niemal setkami uczniów, i jego szeroka, ogromna, po raz pierwszy w nowożytnych czasach „apostolska” działalność w imię Hinduizmu. Że wprowadził duchowy dorobek Indii na forum międzynarodowe, że stanął jako jej pierwszy, historycznie, przedstawiciel na drugiej półkuli, już było mówione.

Rezultat tej podróży jak i wielu następnych tak do Ameryki jak Anglii, jest znany i żywy do dziś. Ale czy udało mu się już wówczas zdobyć znaczną materialną pomoc? Czy Aszramy które po powrocie do Indii zakładał wraz z ich przychodniami, szpitalami i całą ogromną, a jak już zaznaczyłam przy religijnych Aszramach w Indii zupełnie nową, charytatywną działalnością były finansowane przeważnie przez jego zamorskich wyznawców? Nie jestem w stanie z całą ścisłością stwierdzić, zapewne tak. Jednak dopiero teraz jego marzeniu stało się zadość – oto kraje Zachodu pomagają Indii wydatnie w podniesieniu stopy życiowej, w rozwoju przemysłu i oświaty i zewnętrznych warunków życia. Czy jego marzenie i usiłowania, uczucia najgłębsze, gorące, wola i natchnienie – były pierwszym posiewem? Nie wiem. Ale można z całą pewnością twierdzić, że zapoczątkował nową epokę, zarówno w historii religii – czynnej i żywej – w swoim kraju, jak i przerzucił most pomiędzy Indią a Zachodem, na kulturze i nieprzemijających wartościach człowieka oparty.

Związał „niebo z ziemią”, pradawną Jogę z nowymi jej formami, i… zdaje się, z rzutem i w przyszłość.

I dlatego jest wielki.

Madras 1962
Wanda Dynowska

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *