Cezary Gmyz i Rzeczpospolita – funkcjonariusz komunistycznej Służby Bezpieczeństwa PRL atakuje Bractwo Himawanti i Mohana Ryszarda Matuszewskiego

W dniu 14 października 2012 dziennikarz sekciarskiej tuby sekty Fronda, dziennika Rzeczpospolita, Cezary Gmyz zaatakował Antypedofilskie Bractwo Himawanti oraz Mohana Ryszarda Matuszewskiego z powodu spodziewanej nominacji szefa biura prawnego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Pułkownika Kazimierza Mordaszewskiego na stanowisko zastępcy i prawej ręki ABW generała Krzysztofa Bondaryka. Newsa będącego produktem faszystowskiej choroby umysłowej prawicowej sekty Fronda powtórzyło za Cezarym Gmyzem kilkanaście nazistowskich portali i blogów faszystowskich członków sekty Fronda i jej klakierskich goebbelsowskich przybudówek.

Jak na dziennikarza zionącej nienawiścią do innowierców i ofiar księży pedofilów nazistowskiej sekty Fronda, przybudówki skrajnie faszystowskiej i nielegalnej w Polsce sekty Opus Dei przystało, ów pismak zapomniał porozmawiać z panem Mohanem Ryszardem Matuszewskim, co ma do powiedzenia w temacie swojego ucznia i adepta sztuk walki oraz medytacji i japońskiej jogi, Kazimierza Mordaszewskiego. W zamian Cezary Gmyz wypisuje typowy już i oklepany w mediach obrońców księży pedofilów i byłych acz szukających „zapunktowania” w kościele eSBeków stek zmyślonych bzdur i kłamstw politologicznych na temat Antypedofilskiego Bractwa Himawanti oraz szefa naszych terapeutów Mohana Ryszarda Matuszewskiego. Warto nie tylko sprostować brednie na temat Antypedofilskiego Bractwa ale warto także przyjrzeć się mrocznej postaci Cezarego Gmyza, który usilnie atakuje prokościelną i powiązaną interesami członków sekty Opus Dei Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Momentami, w publikacjach Cezarego Gmyza większa nienawiść przebija do ABW niż do Bractwa Himawanti czy Mohandżi, co po części wprawia w zadziwienie. Nie wiedzieliśmy, że siły nazistów i faszystów papistowskich prawej strony sceny politycznej używają Bractwa Himawanti w swych przetargach spowodowanych walką o stołki w aktualnej Bezpiece ABW.

Nie ulega wątpliwości, że Kazimierz Mordaszewski przez wiele lat ćwiczył w Toruniu w sekcjach Aikido i bardziej wojskowego Aiki-Jutsu pod kierunkiem swojego trenera i mistrza sztuk walki, Shihana Mohana Ryszarda Matuszewskiego. Ćwiczył łagodne techniki samoobrony i kontrataku znane jako Aikido Mistrza Morihei Ueshiba i studiował także pilnie filozofię Omoto-Kyo, którą rozpowszechniał Mistrz Ueshiba Morihei. Kazimierz Mordaszewski ćwiczył pilnie także sztukę Aiki-Jutsu (czyt. Dżutsu), znacznie twardszą metodę walki, ataku i obrony, znaną z japońskich bitew i filmów. Kazimierz Mordaszewski w latach 80-tych XX wieku ćwiczył także sztukę walki kijem Jodo (Dżodo) oraz sztukę walki samurajskim mieczem, Ken-Jutsu oraz ulubioną przez Shihan Ryszarda Matuszewskiego Yari-Jutsu, walki lancą, piką, naginatą i podobnymi sprzętami. Kazimierz Mordaszewski ostatecznie otrzymał certyfikat tzw. Kirikami (dosł. cięcie bogów), co oznacza potwierdzenie zdolności bojowej Aikido i Aiki-jutsu na poziomie 1 i 2 Dan. Mohan Ryszard Matuszewski uczył tych sztuk włącznie z nielubianą przez nazistowskie sekty pokroju Fronda filozofią wschodnią oraz wiedzą o japońskiej kulturze i podstawach języka.

Kazimierz Mordaszewski szybko, bo już po roku treningu został jednym z licznych asystentów (sempai) w sekcjach Shihana Mohandżi Ryszarda Matuszewskiego, z czasem prowadził zajęcia, treningi, a także pomagał w prowadzeniu regularnych obozów szkoleniowych, trwających w wakacje zwykle dwa lub trzy tygodnie. W latach 80-tych XX wieku w samym Toruniu ćwiczyło u Mohana Ryszarda Matuszewskiego ponad 3 tysiące osób, głównie studentów, a zostanie asystentem, sempai’em, wcale nie było łatwo. Po zakończeniu studiów w Toruniu, Kazimierz Mordaszewski otworzył własną sekcję Aikido i Aiki-Jutsu, najpierw w Suwałkach, a potem w Białymstoku, gdzie kilka razy w roku organizował zapraszając do prowadzenia zajęć swojego Mistrza, Shihana Matuszewskiego tzw. staże, czyli intensywne 2-3 dniowe szkolenia z zakresu tych dyscyplin. Mistrz, Shihan Mohan Matuszewski znany jest z tego, że prowadzi treningu dość ostro, a techniki wykonuje realnie, zatem asystenci i ćwiczący z nim adepci muszą dobrze uważać, żeby przeżyć wyczerpujący fizycznie trening.

Niektórzy uczniowie Shihan Mohana Matuszewskiego oficjalnie nauczają Aikido oraz Aiki-Jutsu w samej Japonii, tak są dobrzy w owych dyscyplinach, wspomaganych japońską jogą oraz technikami medytacji, także czasem metodami treningowymi zaczerpniętymi z indyjskiego Kalaripayat nauczanego wśród adeptów Bractw Himawanti. Cezary Gmyz jak widać nie sprawdził nic, nie dowiedział się niczego, ani o Antypedofilskim Bractwie Himawanti ani o innych działalnościach Mistrza Lalitamohandżi. Trzeba powiedzieć, że Kazimierz Mordaszewski, to nie tylko jakiś uczeń Shihana Mohana Matuszewskiego, co tam trochę przypadkiem poćwiczył, ale także uczeń, który sam stał się cenionym mistrzem w obronnych i militarnych dyscyplinach, których się od Mohana Matuszewskiego był wyuczył. Poznać Mistrza po robocie, w szczególności po wynikach i osiągnięciach jego uczniów, takich jak Kazimierz Mordaszewki. Nie jest także prawdą jak podaje inny chorowity na głowę demagog w Gazecie Wyborczej, Wojciech Czuchnowski, że Mordaszewki pobił Matuszewskiego na zawodach Karate, gdyż Shihan Mohan Ryszard Matuszewski nie ćwiczy Karate i nie występował na zawodach w turniejach Karate. Niektórzy dziennikarze pewnie nie odróżniają Judo (Dżudo) od Karate, a co dopiero Aikido czy Aiki-Jutsu od innych wschodnich dyscyplin sztuk walki. Kazimierz Mordaszewski wszystko co umie w dziedzinie Aiki-Jutsu czy Aikido, wyuczył się od swojego Shihana Mohana Ryszarda Matuszewskiego, acz to czy i jak inwigilował swojego mistrza, Sensei, Shihana i Shoguna Aiki-Jutsu i na konto jakiej służby jest osobną sprawą do gruntownego zbadania.

Cezary Gmyz – Utajniona kariera eSBeka

Cezary Gmyz to formalnie wyznawca jednej z niewielkich w Polsce sekt stowarzyszonych z katolicyzmem, wyznawca sekty o nazwie Kościół ewangelicko-augsburski czyli luteranin tak jak Jerzy Buzek, znany z wydymania Narodu Polskiego ustawą o funduszach emerytalnych, która wyprowadza pieniądze z ZUS, aby bogaci aktywiści z sekty Opus Dei mogli sobie grać kaską z OFE na giełdach. Jest to tajemnicą poliszynela, że wszystkimi OFE trzęsie nazistowska sekta Opus Dei, która z OFE uczyniła sobie łatwy żer, żerując na biedzie emerytów i rencistów w Polsce. Cezary Gmyz jest członkiem Synodu Kościoła ewangelicko-augsburskiego diecezji warszawskiej i formalnie udziela się w strukturach rady ekumenicznej wiążącej z Kościołem katolickim kilka odstępczych i heretyckich wedle nauk papieskich sekt tzw. „braci odłączonych”. Luteranie jak wiadomo w historii ochoczo udzielali się w inkwizycyjnym zbójcowaniu, paleniu żywcem osób podejrzanych o czarownictwo, okultyzm czy inne niż własna herezje. Przy okazji Cezary Gmyz pomaga neohitlerowskiej fundacji niemieckiej odzyskiwać mienie i ziemie dawnych hitlerowców, nazistów i gestapowców, którzy musieli wynosić się z Polski po przegraniu II wojny światowej.

W czasie drugiej wojny światowej sekta ewangelicko-augsburska była najbardziej spolegliwa z reżimem hitlerowskim w Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. Członkowie sekty luterskiej zajmowali prominentne stanowiska w SS oraz gestapo, jako druga opcja chrześcijańska po katolikach watykańskich stanowiących trzon gestapo i SS włącznie z katolikiem Adolfem Hitlerem. Wielu wyznawców sekty zwącej się szumnie Kościołem ewangelicko-augsburskim zostało w Norymberdze skazanych na surowe kary za zbrodnie przeciwko ludzkości. W takiej sekcie, po same uszy, rzekomo jako gorliwy wyznawca tkwi dziennikarz sekciarskiej gazety o nazwie Rzeczpospolita. Niewątpliwie, nie z powodu bratniej miłości skrajnie katolicko-faszystowskiej sekty Fronda i kolaborującej ochoczo z nazistami sekty ewangelicko-augsburskiej, ale z powodu przynależności do tajnej organizacji bojówkarskiej czyli do sekty Opus Dei, organizacji łączącej pod patronatem papieża i Watykanu wszystkie kolaborujące z reżimami Franco, Hitlera, Salazara, Tisso czy Pavelica odłamy nazistowskich chrześcijan. Jest to bardzo ważny powód pokazujący skąd taka nienawiść Cezarego Gmyza, taka faszystowska mowa nienawiści do pokojowego ruchu ABH ujawniającego chrześcijańskie skandale pedofilskie oraz wpływy faszystów i nazistów w organizacjach rzekomo religijnych czy politycznych.

Antypedofilskie Bractwo Himawanti demaskuje pedofilię kleru, faszyzm, nazizm, zbrodnie inkwizycji, także homoseksualizm księży, biskupów i zakonnic. Cezary Gmyz należy niewątpliwie do bandy inkwizytorów i to o podwójnej roli czy podwójnej, agenturalnej działalności. Wszak będąc członkiem Synodu Kościoła ewangelicko-augsburskiego, jednocześnie jest szpiclem, szpiegiem watykańskiej bezpieki katolickiej z ramienia sekty Opus Dei. Pisze zatem regularne donosy na swój macierzysty kościół luterski do watykańskiej bezpieki, bo tak mu regulamin przynależności do sekty Opus Dei nakazuje. Raz w tygodniu musi napisać szczegółowy raport ze wszystkiego co robił, o czym rozmawiał i z kim się zadawał do swoich przełożonych w kwaterze głównej faszystowskiej sekty Opus Dei, założonej jak wiadomo przez schizofrenika, który po roku leczenia psychiatrycznego uciekł z hiszpańskiego wariatkowa i założył sektę Opus Dei, a nazywał się Josemario Escriva. Papież Karol Wojtyła JP2 cały swój pontyfikat oparł na tej niebezpiecznej sekcie faszystów znanej jako Opus Dei, która go zresztą papieżem uczyniła i której oddał całą władzę nad katolickim kościołem, który zaczął przez to dryfować na zgubne manowce.

Zrozumieć Cezarego Gmyza można w kontekście jego młodocianej, studenckiej działalności, gdzie dzieciak urodzony w 1967 roku rozpoczyna studia w 1986 roku i od razu podpisuje deklarację o współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Warszawska delegatura Służby Bezpieczeństwa nie miała problemu ze zwerbowaniem młodego agenta w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Jak wielu wiceprzewodniczących NZS w Polsce był kontrolowaną przez Służbę Bezpieczeństwa PRL wtyką w strukturach Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Taką ono miało niezależność jaką babcia dzisiejszej ABW rodem z PRL, Służba Bezpieczeństwa PRL tolerowała, taką niezawisłość miał NZS, jaką agenci polskiego SB, nieprzychylni i szukający jak największej niezależności od Moskwy, przydzielili poprzez sieć swoich agentów, zwykle zastępców czyli lokalnych wiceprzewodniczących, chociaż czasami także przewodniczących. Trzeba pamiętać, że pracę każdej wtyki SB kontrolowała poprzez jedną lub dwie inne wtyczki, zatem w takich zarządach zwykle były dwie wtyczki, co na trzy osobowy zarząd dawało stałą przewagę decyzyjną Bezpiece PRL. Trwało odgórnie zarządzone, eksperymentalne rozmontowywanie systemu moskiewskiego w końcu uwieńczone samolikwidacją ZSRR, którego funkcjonariusze tak samo jak w PRL bardziej marzyli o karierach miliarderów niźli o karierach zasłużonych strażników stalinizmu na którym PRL w zasadzie powstało.

Niestety raporty do babuni eSBecji Cezary Gmyz musiał pisać tylko raz w miesiącu, a to jest cztery razy rzadziej niźli aktualnie na swój synod luterski i kumpli z redakcji „Rzepy” pisze do watykańskiej bezpieki sekty Opus Dei. Już po 2 latach, za wstawiennictwem eSBeckiej części rodziny nasz bohater narodowy, naziolski supernumerari OD Cezary Gmyz dostał etat funkcjonariusza SB z klauzulą tajności, jak to się mówi, praca studenta pod przykryciem, a dzięki temu środowiska teatralne i NZS-owskie były dobrze rozpracowane, inwigilowane, a nawet nadzorowane przez wzorową pracę młodego agenta zwerbowanego do Służby Bezpieczeństwa PRL. Od 1990 roku inwigilował kolejne tytuły prasowe i telewizyjne, gdzie jako dziennikarz inwigilujący środowiska podejrzane wchodził z polecenia swoich szefów padającej już na pysk Służby Bezpieczeństwa powoli przekształcanej w UOP, matecznik dzisiejszej ABW. Żona i dwoje dzieci pewnie nie wiedzą, gdzie pracował ich tatuś, Cezary Gmyz, ale może lepiej niech się dowiedzą skąd miał pieniądze, ale tylko do roku 1993, który to był jakoś krytyczny w karierze młodego funkcjonariusza eSBecji zdobytego metodą werbowania agentów poprzez TW.

Zwerbować Cezarego Gmyza jako TW było łatwo – jak twierdzi jego ówczesny oficer prowadzący, dziś emerytowany i wiekowy J.B., – na tak zwane „skłonności”. Agent otóż uczestniczył w imprezce „barabara”, tyle, że dla rozrywki, w jednym z nieformalnych gejowskich klubów stolicy, gdzie w końcu pijany „w trzy dupy”, ładnie dawał rurę kolegom homosiom od kielicha, których teraz widać za to nie lubi i zwalcza w ramach Frondy. Strach przed ujawnieniem takich informacji rodzinie czy dziewczynie, a i współwyznawcom luterskim, z każdego łatwo czyni wstrętnego agenta nawet najbardziej znienawidzonego reżimu. W 1993 roku jednak „Firma” uznała, że „tajnos agentos Cesarus Gmyzus” nie jest dalej użyteczny ani potrzebny i wywaliła ze służby dla Ojczyzny, co oznaczało także utratę pokaźnej pensji członka korpusu SB/UOP. Nie do końca znamy przyczyny, ale z tego co wiadomo, nasz agencik był takim Czarusiem, który lubił kłócić się ze wszystkimi. Z kierownictwem Służb Specjalnych, SB, UOP czy ABW, jednak zwykle nie należy się kłócić i jest to normą we wszystkich służbach na świecie. Oni wymagają uległych i poddanych niewolników ślepo wykonujących wszelkie polecenia. Agenta jak widać zagospodarowała sekta Opus Dei, bo idzie mu już 20-lecie pracy w agenturze watykańsko-faszystowskiej Opus Dei. Jak to były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa PRL, Cezary Gmyz, w latach 2003-2007 robił karierę w Tygodniku „Wprost”. A potem już z nadania sekty Opus Dei, robi za śledczego od lipnych awantur w sekciarskim, frondowym, organie demagogii politycznej czyli w „Rzeczpospolitej” oraz w jeszcze bardziej bełkotliwym „Uważam Rze”.

Szczególnym zadaniem jakie spełnił Cezary Gmyz, agent eSBecji pracujący pod przykrywką młodego dziennikarza, była inwigilacja otoczenia papieża Jana Pawła II, o którym po pierwsze, pisał i publikował, nie tylko w gazetach ale i w TVP, a po drugie, pisał szczegółowe raporty na użytek Służby Bezpieczeństwa, a potem Urzędu Ochrony Państwa czyli UOP, spadkobiercy agentów i metod SB z czasów PRL. Praca ta, szczególne zadanie eSBeka Cezarego Gmyza trwało jednak tylko trzy lata… Z innej strony jednak dziwi takie dobre przeszkolenie agenta SB/UOP Cezarego Gmyza w dziedzinie zbierania informacji w tak licznych środowiskach jak inwigilowanie NZS czy papieża Jana Pawła II, a z drugiej takie wpadki jak nie przeprowadzenie rozmowy ani nawet jednej próby wywiadu z członkami Bractwa Himawanti czy samym zainteresowanym, Mohanem Ryszardem Matuszewskim. Wszak żyje jeszcze wielu członków Bractwa z lat 80-tych XX wieku w Polsce, żyje także i ćwiczy czynnie wielu adeptów Aikido i Aiki-Jutsu, którzy pod okiem Shihana Mohana Matuszewskiego zdobywało stopnie Kyu i Dan. Żyją i ćwiczą liczni koledzy i koleżanki Kazimierza Mordaszewskiego z sekcji w Toruniu, jak i z sekcji w Suwałkach czy Białymstoku. Cezary Gmyz mógł się dowiedzieć bardzo wiele o życiu i działalności Kazimierza Mordaszewkiego z lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Ale nie chciał się dowiedzieć, bo widać sam ma sporo więcej na sumieniu z tamtych lat, a grzebanie mogłoby i jego zbytnio odgrzebać, obnażyć i zadenuncjować, co nie zawsze jest wygodne byłym eSBekom.

Służby Informacyjne BZH jednak nie śpią i odgrzebały trochę z Cezarego Gmyza, nie tego co sobie sam o sobie napisał w ramach naziolskiej reklamy na Wikipedii, ale tego prawdziwego, znanego nawet za oceanem, w USA, z brzydkiej działalności i raczej dużo gorszej strony niż na podstawie autoreklamy w Wikipedii robionej z domowego komputera i z kompa w pracy w gazecie, którą sam sobie nasz Czaruś wyprodukował. O tym, że jako nastolatek, na przełomie lat 70-tych i 80-tych XX wieku, aktywnie chodził na wykłady do klubu kultury dalekowschodniej „Veda” we Wrocławiu, gdzie wcielał ideologię raczkującego w Polsce ruchu Hare Kryszna, stary Cezary Gmyz już nie pamięta, a może nie chce pamiętać, jednak liczni znajomi z tamtych lat bardzo dobrze pamiętają świeżo nawróconego do Kryszny małolata Czarka Gmyza.

Klub „Veda” we Wrocławiu działał pod patronatem Socjalistycznego Związku Studentów Polskich (SZSP), potocznie zwanego „Zsypem”, ale o tym Cezary Gmyz pewnie też nie chce, żeby mu za bardzo nachalnie przypominać. Jeszcze mu się tysiące powtórzeń mantry Hare Kryszna rano i wieczorem śnić będą, jak to sobie „Harekrysznował” za małolata. Było się Czarku nie podpisywać na wspólnej fotce grupowej z jakimś kolesiem w pomarańczowej szatce co przyjechał namawiać na mantrowanie w klubie „Veda”. Pamięta ciebie Czarku Gmyz nawet urocza dziewczyna, która zanim poszedłeś do szkoły teatralnej, prowadziła zajęcia dla kandydatów na aktorów, świeża absolwentka szkoły teatralnej, której nie zatrudnili w teatrze ani w filmie, to z braku zajęcia pracowała z dzieciakami szkół średnich, w tym z Tobą, żebyś jako tako wypadł w aktorskiej grze i coś tam wiedział o sztuce. Zdaniem swojej nauczycielki teatralnej, zdolny aktorsko to mały Cezary Gmyz nie był, ale granie do dzisiaj w agenturach dobrze go widać bawi i satysfakcjonuje.

I to wszystko, przy jak dotąd całkowitej ponoć poczytalności Cezarego Gmyza, chociaż awersja do niektórych pracowników ABW jak generał Krzysztof Bondarczyk, Kazimierz Mordaszewki czy do niektórych ruchów mniejszości światopoglądowych, społecznych i wyznaniowych jak Bractwo Himawanti, Kościół Moona czy Scjentologii, być może także wskazuje na konieczność przebadania się agenta Cezarego Gmyza u biegłych psychologów i psychiatrów sądowych celem zbadania czy to jest aby na pewno stan poczytalności, czy może już stan niepoczytalności albo coś z pogranicza, bo tak też bywa, a my psycholodzy i psychoterapeuci niosący pomoc ofiarom księży i biskupów pedofilów oraz zakonnic pedofilek akurat o tych stanach wiemy lepiej i dużo więcej niż przeciętny, nawet eSBecki dziennikarz, a terapia ofiar molestowanych przez księży pedofilów to akurat także bardzo wyspecjalizowany rodzaj psychoterapii i psychologii obejmującej sferę duchową i religijną człowieka, nie tylko zwyczajne metody radzenia sobie z traumą po urazach na plebaniach.

Mistrz Mohan Ryszard Matuszewski też wie, bo jeden rok swojego cennego życiorysu przepracował jako wolontariusz w hospicjum niosąc pomoc umierającym, a w latach 1981-1999 prowadził także dużo terapii w wielu poradniach i szpitalach psychiatrycznych oraz instytucjach terapeutycznych, w tym prowadząc terapie odwykowe dla alkoholików i uzależnionych od substancji narkotycznych, terapie dla ofiar przemocy domowej, a także szkoląc wielu psychologów, psychoterapeutów i psychiatrów z zakresu nowoczesnych terapii i metod pracy z pacjentami uzależnionymi oraz chorymi psychicznie. Aktualnie, od roku 1999-2000 głównie szkoli nowych terapeutów, w tym prowadzących terapie dla ofiar księży pedofilów, bo tych przybywa, nie tylko w Polsce ale w całej Unii Europejskiej. Jak widać, Mohan Ryszard Matuszewski ma coś wspólnego z psychiatrią i pacjentami psychicznymi, jednak bardziej jako terapeuta i szkoleniowiec terapeutów niż jako pacjent, którego usilnie chcą z niego zrobić agenturalni eSBeccy kolesie typu Gmyz akuratnie zarabiający na chleb w wywiadzie watykańskiej Bezpieki znanej jako Opus Dei.

Agent Służby Bezpieczeństwa PRL Cezary Gmyz może mieć jakiś uraz za wywalenie go ze specsłużby takiej jak SB/UOP, gdzie rodzina z Wrocławia robiła życiowe kariery. Agentom wywalonym z „takiej roboty” i pozbawionym nagle nadziei na szybką emeryturkę, nie tylko w Polsce „szajba bije na dekiel”, nawet jak jest to tylko „szajba”, która nie ma jeszcze wyraźnych cech psychotycznych wskazujących na niepoczytalność sprawcy artykułów w których wypisywane są przez Cezarego Gmyza brednie, pomówienia, urojenia i halucynacje nie tylko na temat Himawanti czy Shihan Mohandżi. Artykuł Cezarego Gmyza pomawiający jego kumpla, współautora pewnego wywiadu o plagiat, świadczy o silnie urojeniowym i ksobnym interpretowaniu rzeczywistości, co też mogło stać za nieprzydatnością naszego Czarusia do dalszej służby w SB i w jej dziecku, Urzędzie Ochrony Państwa (UOP) – jako „psychicznego”. Praca w agenturze faszystowskiej sekty Opus Dei nie dziwi, bo skoro sam Josemario Escriva był schizofrenikiem bezskutecznie leczonym psychiatrycznie przez rok w zakładzie zamkniętym, to zapewne takich papiestwo ciągle potrzebuje do wspierania ich katolickich obłędów dogmatycznych (walka z zapłodnieniem in vitro, kondomami, aborcją zygot, odbudowa dominikańskiej inkwizycji i inne objawy paranoia catholica).

Wojciech Czuchnowski ksywa „Cyngiel”

Warto nadmienić, że podobnie bujny życiorys co Cezary Gmyz ma jego opusdeistyczny kumpel, przezwany przez internautów „Cynglem” Gazety Wyborczej, Wojciech Czuchnowski piszący aktualnie w „Gazecie Wyborczej”, czyli w tej samej spółce Agora SA tylko w innym tytule prasowym niż „Rzeczpospolita”. Wydawca tych jak widać brukowych i łżących co niemiara gazetek politologicznych jest ten sam. Jedynie staż pracy dla dawnej Służby Bezpieczeństwa PRL jest u Wojciecha Czuchnowskiego ksywa „Cyngiel” nieco dłuższy, wszak, żyje nieco dłużej, ale żal o brak pozytywnej weryfikacji do pracy w UOP może być w związku z tym nawet nieco większy niż u Cezarego Gmyza, a ściślej o trzy lata dłuższy. Zasługi w rozpracowywaniu środowisk wydawnictw niezależnych w Krakowie, takich jak Arka, Tumult czy Świat są niewątpliwe i dobrze przez Służbę Bezpieczeństwa PRL docenione, zatem dziwi zdanie opinii fachowców z ABW, że nie ma on pojęcia o pracy operacyjnej służb specjalnych. Może rzeczywiście inni kandydaci po prostu byli znacznie lepsi do takiej służby od Wojtka Czuchnowskiego, ksywa „Cyngiel”. Ciekawe, czy żonie i trójce swoich dzieci opowiedział w jakich okolicznościach dał się zwerbować do współpracy i potem do pracy w Służbie Bezpieczeństwa na etacie niejawnym, co także trwało aż do 1993 roku, kiedy specsłużby rozwiodły się Wojtkiem Czuchnowskim. Niestety, werbujący Wojtka oficer SB z Krakowa już zmarł, to za bardzo nic nam już nie opowie, a w treści z seansów spirytystycznych zbytnio nie wierzymy, chyba, że potwierdzą je jakieś konkretne dowody. Żyją jeszcze za to nie całkiem święte panie prostytutki z których usług korzystał ochoczo, a że babcia SB spłaciła za Czuchnowskiego jego długi u prostytutek oraz karciane, to i musiał służyć Ojczyźnie.

Wojtek Czuchnowski był jednak na pogrzebie i złożył swojemu mentorowi z eSBe bukiet kwiatów. Jest to niewątpliwie wielka blizna na życiorysie naszego agenta i funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa PRL, któremu na osłodę dano za Jerzego Buzka popracować trochę w MSWiA. Studia filmoznawstwa przerwał na V roku, bo mu Służba Bezpieczeństwa dała inny przydział pracy niż inwigilowanie środowisk studenckich, akademickich i organizacji opozycyjnych na Uniwersytecie Jagielońskim. Zwerbowany do SB już na pierwszym semestrze studiów filmoznawstwa na UJ w Krakowie. Cóż robić po latach tajemnej bardziej niż okultyzm pracy w jakimś SB czy UOP-ie. Najlepiej zostać dziennikarską mendą śledczą i politrukiem w jakimś dobrze płacącym szmatławcu brukowym. Tym bardziej jak się ma wprawę, bo w latach 1990-1993 inwigilowało się dziennikarzy „Czasu Krakowskiego”, a zarabiało podwójnie, z kasy redakcji i z kasy SB/UOP. Może jednak, aby być dziennikarzem śledczym i cynglem gazetowym, trzeba sobie zadbać, żeby za dużo świństw nie widniało w czarnym jak smoła od intryg i plugastw życiorysie?

Dr Paweł Załęski z UMK

  • szpieg Opus Dei w sekcie Zielonoświątkowców
    Inny chętnie udzielający wywiadów na temat Bractwa Himawanti specjalista z tajnej sekty Opus Dei, to doktor socjologi Paweł Załęcki, niby specjalista socjologiczny z jednej strony, z inne jeden z najaktywniejszych członków Kościoła Zielonoświątkowego w Toruniu, a z innej kolega supernumerariusza Opus Dei Adama Willma z Torunia, także pismaka i propagandzisty dla owego doktora robiącego za prasowego eksperta. Kościół Zielonoświątkowy jest oficjalnie na listach sekt potępianych przez katolickich działaczy, ale co się nie robi, żeby utrzymać dobrą posadkę na Uniwersytecie. Pozwala się człowiek zwerbować do faszystowskiej sekty Opus Dei, jest jej tajnym informatorem, tyle, że działacze Opus Dei, jak popiją wódki i wina, to tak jak inni ludzie chlapią jęzorami o swoich osiągnięciach, chociaż powinni trzymać język za zębami. A że Antypedofilskie Bractwo Himawanti ma w Toruniu kilka klubów, a także jest kilka sekcji aikido i aiki-jutsu przez uczniów Mohana Matuszewskiego prowadzonych, to informacje o doktorku raczącym studentów prymitywnymi bzdetami i robiącym sieczkę z młodych mózgów szybko docierają do ludzi. Tym bardziej, że na roku trafiają się i studenci będący członkami Bractwa. I słuchają co doktorek Załęski opowiada i jak w przerwach werbuje studentów, a szczególnie bardziej cycate studentki do sekty zielonoświątkowej, której stronę w internecie prowadzi, co Google nawet odnotowało, chociaż swoje nazwisko raczył trochę schować, pewnie na jakiś czas.

W latach 1993 – 1996 Paweł Załęcki dał się poznać jako namiętny agitator, chodził po sekcjach prowadzonych przez Shihana Mohana Matuszewskiego oraz jego uczniów i próbował agitować złośliwie przeciwko sztukom walki wyzywając japońskie sztuki walki od „dzieł szatana”, „uzależniającego zła” i innymi nieprzyzwoitymi epitetami jezusawymi. Próbował też zespołowo z innymi opusdeistami usunąć zajęcia medytacyjne i terapeutyczne Mistrza Mohana Matuszewskiego z jednej z instytucji przy ulicy Mickiewicza, gdzie Bractwo do dzisiaj wynajmuje sale na zajęcia i łykendowe warsztaty medytacyjne oraz terapeutyczne. Niestety zabiegi się nie udały, a zajęcia liderzy Bractwa prowadzą w Toruniu aż po dzień dzisiejszy. Wyglądał już wtedy na porąbanego, chociaż wesołkowatego nawracacza i agitatora ideologicznego. To są tacy, którym tytuł naukowy jest potrzebny jedynie do tego, aby naiwnym ludziom o niskim ilorazie inteligencji imponować i robić tak zwane pranie mózgu. Jak ktoś tak ideologicznie otumaniony przez sekciarską ideologię zielonoświątkowców może wykładać socjologię w sposób obiektywny trudno powiedzieć, ale jak może kolaborować i donosić na swój kościół do papieskiej Opus Dei, to zapewne podejmie się każdej innej niegodziwości. O tym, że lubi zaglądać do kieliszka i butelki z ulubioną żytnią, wiedzą jego studenci, którzy zawsze na zaliczenie u pana doktora muszą coś postawić, a także ci, co czasem siadając w pierwszej ławce na zajęciach nie lubią jednak ostrej woni alkoholu. Obłuda i zakłamanie prowadzą do alkoholizmu. Nie można długo żyć w hubris (hipokryzji).

Paweł Załęcki chciał zrobić na Antypedofilskim Bractwie Himawanti doktorat, ale mu nie wyszło, bo pod koniec lat 90-tych na jego pisemnie kierowane do Bractwa żądania wydania materiałów na temat „działalności sekty Himawanti” w Polsce dostawał odpowiedzi, że ma sobie „badać sektę swojego pedofilskiego fiuta i swoich pedofilskich współwyznawców”. Pewnie odpowiedzi z sekretariatu Bractwa na jego wyjątkowo chamskie i oczerniające nas brutalnie roszczenia tego buraka zielonoświątkowego pracującego dla Opus Dei trochę wnerwiły. Ci socjolodzy są tak infantylni, że myślą, że jak kogoś wyzwą od sekty, to będą jeszcze badać mogli rozmaitymi ankietami. W Bractwie Himawanti też są socjolodzy i wiedzą na czym te sztuczki badawcze inkwizytorów i oszołomów z tytułami polegają, jak ustawiane są i interpretowane pod z góry założone wyniki pytania rozmaitych ankiet i podobne hochsztaplerstwa za które na rzekomą 'naukę’ płacą podatnicy.

Dobrze, że nie wszyscy naukowcy to skończone kreatury związane z niebezpiecznymi, ludobójczymi sektami faszystowskimi pokroju Opus Dei. Ale widać taką niemoralną cenę obłudy i hipokryzji (grzech hubris) płaci zielonoświątkowiec Paweł Załęcki w Polsce za to, aby jako jeden z nielicznych innowierców mógł jeszcze pracować na Uniwersytecie, gdzie główną 'nauką’ jest naukancka teologia katolicka. Opłacana jako pseudonauka niestety z pieniędzy wszystkich podatników, w tym ateistów, agnostyków, innowierców. Rację ma jeden z liderów indyjskich terapii i medytacji, Rajnesh Osho że „chrześcijaństwo to najbardziej śmiertelna trucizna”.

Pomijanie faktów o Bractwie Himawanti
Swoją drogą dziwi, jak dziennikarze, rzekomo „śledczy” pomijają wiele istotnych faktów na temat Bractwa Himawanti, takich jak fakt, że naukę i praktykę Bractwa Himawanti ściągnęła do Polski jeszcze latach dwudziestolecia międzywojennego wspaniała mistrzyni duchowa Śri Umadewi Wanda Dynowska, a w czasach PRL przesyłała w ramach Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej tysiące egzemplarzy książek, tytułów które sama tłumaczyła z języków oryginalnych. O tym, że popularne dzieło „Nauka i Życie Mistrzów Dalekiego Wschodu” Bairda Spaldinga także pochodzi od adepta Bractwa Himawanti, tyle, że z USA, także nie ma słowa. Reaktywowanie działalności Bractwa Himawanti w Polsce w styczniu 1983 roku także ci żałośni dziennikarze i cyngle zwykle pomijają, a to są istotne fakty, bo dzięki temu wiadomo, że od stycznia 1983 roku wiele osób miało szansę należeć do Bractwa Himawanti. Pomija się zwykle wszystkich Guru i Mistrzów Linii Przekazu Himawanti, a wspomina tylko Mohana Matuszewskiego, chociaż są dobrze znani w indyjskiej duchowości i tradycji kulturowej, a także w Polsce. Fakt nauczania przez Bractwo Himawanti starożytnych, tradycyjnych wedyjskich wzorców kultury i duchowości Indoariów także zbywany bywa milczeniem, chociaż wedyjska aryjskość i stare prawa oraz obyczaje Aryan, tych z Indii, w tym Doliny Indusu, bywają czasem rzeczywiście kontrowersyjne dla współczesnych maminsynków i łacińskich religiantów.

Jednakże najbardziej pomijane są liczne społeczne działalności Bractwa Himawanti jak apele i wystąpienia w obronie wolności i praw człowieka, ujawnianie pedofilii kleru katolickiego i trochę protestanckiego czy szeroka działalność Antypedofilskiego Bractwa Himawanti w dziedzinie terapii dla ofiar księży pedofilów i zakonnic pedofilek. Temat antypedofilskiej działalności Bractwa Himawanti, w tym terapii średnio rocznie dla od 800 do 1200 ofiar molestowanych lub zgwałconych przez księży, biskupów, mnichów oraz zakonnice jakoś nie został wyśledzony i wypromowany przez wykształconych w SB speców od dziennikarstwa śledczego, co wydaje się bardzo dziwne, tym bardziej, że można o tym przeczytać w wielu publikacjach Bractwa Himawanti, w tym na stronach internetowych, których jest kilkadziesiąt, a nie tylko jedna, jak twierdzą niedouczeni widać w śledzeniu z pomocą Googla dziennikarze. Może oprócz opisanych już ekscesów i sekswpadek, dziennikarzy owych łączy jeszcze zamiłowanie do pedofilii o czym przynajmniej oficjalnie nie jest nam zbyt wiele wiadomo?

Cezary Gmyz i jego fikcyjna autolustracja!
Dnia 18 czerwca 2013 sąd lustracyjny wydał wyrok w procesie autolustracyjnym Cezarego Gmyza, na jego zresztą do kolegów po fachu prośbę!

Rozprawa z pompą odbyła się w znanym z wielu przekrętów i wyroków politycznych Sądzie Okręgowym w Warszawie (al. Solidarności 127). Stawił się na niej Cezary Gmyz, jak również prokurator pionu lustracyjnego IPN, Jarosław Skrok, który oświadczył, że w IPN rzekomo nie znaleziono żadnych dokumentów, które świadczyłyby o współpracy Cezarego Gmyza z SB. Sąd bezmyślnie uznał, że oświadczenie lustracyjne, które złożył Cezary Gmyz jest zgodne z prawdą, chociaż nie wezwał nawet na przesłuchanie ani jednej osoby, która pamięta Cezarego Gmyza z jego przestępczej i zbrodniczej działalności kolaboracji ze Służbą Bezpieczeństwa. To się nazywa stronniczość sądu lustracyjnego na rzecz funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa!

Cezary Gmyz przyznał się, że dane o nim są w zbiorach zastrzeżonych i nawet on sam nie ma do nich dostępu, zatem wykablował publicznie IPN, że utajnia jego współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, bo w zbiorach zastrzeżonych są głównie dane byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL, którzy później pracowali w UOP, a teraz często są funkcjonariuszami ABW lub jej emerytowanymi współpracowanikami czy konsultantami od donoszenia (konsultują do ABW kogo gnębić i terroryzować). Tak się z pomocą IPN puszcza w niepamięć zbrodnie eSBeków ze Służby Bezpieczeństwa PRL, pomimo tego, że żyje kilkadziesiąt osób, które Cezarego Gmyza pamiętają z dawnych lat. Cezary Gmyz zachowuje się jak niepoczytalny kłamca, którego z powodu choroby psychicznej trudno traktować poważnie. Jednak to nie choroba, tylko praca dla służb specjalnych, donoszenie do służb, począwszy od Służby Bezpieczeństwa PRL z której trafił do UOP, czyli cynizm i zimne wyrachowanie esbeckiego drania udającego dziennikarza.

Funkcjonariusze na tajnych etatach i aktywni kolaboranci Bezpieki (SB-UOP-ABW) są dobrze chronieni, także przez sąd, który nie ma wiele do powiedzenia, jeśli w grę wchodzą pokrętne tajemnice specsłużb, w tym IPN oraz UOP-ABW. A przy okazji wydało się, że Cezary Gmyz w latach 1993-1998 był zatrudniony jako Konsultant Urzędu Ochrony Państwa, co tym bardziej mocno potwierdza poszlakowo informacje od wszystkich pozostałych źródeł. Sąd Okręgowy w Warszawie znów dał dupy otwarcie łgając w sprawie eSBeka – Cezarego Gmyza.

Służby specjalne, w tym SB – UOP – ABW to instytucje powołane do kłamania, motania i oszukiwania. Każdy wie, że taka jest natura każdej Bezpieki, która załatwia polityczne interesy. Bractwo Himawanti służy ujawnianiu zła, szczególnie zła w postaci pedofilii księży katolickich i protestanckich. Cezary Gmyz jest chroniony przez zakłamanych i złosliwych profesjonalistów od manipulowania opinią publiczną czyli przez dawnych kolegów z SB – UOP oraz ABW i IPN, bo tam właśnie pracują ci sami kłamcy, którzy utajniają i tuszują masową pedofilię katolickich księży oraz powodują, że na 7 tysięcy wykrytych przestępstw pedofilii rocznie, przed sąd trafia zaledwie tysiąc, a skuteczne skazanie księdza pedofila czy eSBeka jest praktycznie niemożliwe.

Biseksualizm i inne orientacje oraz dewiacje są bardzo popularne, nie tylko w SB – UOP, ale we wszystkich Bezpiekach na całym świecie, bo znakomicie ułatwiają funkcjonariuszom pracę we wszystkich środowiskach. Każdy to wie, kto się w tematem agentury eSBeckiej interesuje. Cezary Gmyz jako związany w sposób tajny z Bezpieką powinien akurat wiedzieć, że wszystkim oczu nie zamydli, a szczególnie tym, którzy zostali przez niego okrutnie poszkodowani i dużo o nim wiedzą, chociażby dlatego, że pamiętają go z pracy, z czego raczyli się wyspowiadać.

Cezary Gmyz powinien się nauczyć, że nie warto pomawiać i oszczerstwa szerzyć o porządnych osobach gwałconych kutasami księży pedofilów, bo jak tak broni pedofilskiej mafii w kościele katolickim, to może kiedyś wyjść na jaw, że ma w tym interes, bo sam dupczy dzieci, albo tylko ogląda pornole o tym, jak inni dupczą dzieci. Lepiej Cezary Gmyz zrobi jak zatrudni swoich kumpli z pracy w SB, UOP i ABW do ścigania i oczyszczania kościoła luterańskiego oraz katolickiego z duchownych zboczeńców seksualnych, których jest tam całkiem dużo. Zatrudnianie swoich kumpli do wydawania fikcyjnych i zakłamanych wyroków lustracyjnych może się skończyć końcem kariery dla prokuratora IPN oraz sędziego (prywatnie kolegów Cezarego Gmyaza), bo w końcu za niedopełnienie obowiązków służbowych i kolesiostwo jakieś 10 lat więzienia także i tym kłamcom grozi…

Jeśli coś wiesz o owych dziennikarskich cynglach i drapieżcach, a warto ujawnić to jako ich ciemną stronę życiorysu, działalności czy agenturalnej okropności, zapraszamy do przesłania nam na ten temat informacji z pomocą emaila lub formularza kontaktowego tego portalu.

Redakcja i opracowanie artykułu:
Hannah Kapalinari (Polska), Angelika B. (G.B.), Renata i Jacek Z. (U.K.), Mark Danner (Australia) & Tom Stetz (USA), Barbara Buller (Poznań)

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *